LXI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wraz z pierwszymi marcowymi dniami nadeszła nadzieja na ponowny rozkwit życia, niezmącony nawet atmosferą Środy Popielcowej. Sprzyjał temu coraz częstszy widok kwitnących przebiśniegów. Droga do Milewczyzny nigdy tak bardzo nie dłużyła się Kalinie, z pogardą patrzącej przez szybę samochodu na mijane identyczne, jak od linijki stawiane domy, z dokładnie co do milimetra przystrzyżonymi trawnikami i zastawione rzędami tuj. Wszystko przez Anastazję, która postanowiła tym razem jechać naokoło od Karześni przez Gęsiarewno i Wilkomłynie, zupełnie niepotrzebnie dodając sobie kilka kilometrów trasy.

— A ty rozwiązałaś w końcu te zadania z fizy? — zwróciła się do siostry, gdy podczas skrętu w prawo zobaczyła na czyimś płocie reklamę dotyczącą korków z chemii.

— Ołenoo... — Młodsza wywróciła oczami, wysuwając lekko język. — Nie chciało mi się. Zrobię, jak wrócimy.

— Tak właśnie myślałam — skwitowała niezbyt zaskoczona Ana, wjeżdżając na teren folwarku.

Zaparkowawszy przy bramie, siostry natychmiast wybrały się do biura, gdzie spodziewały się spotkać kuzynkę. Przewracała właśnie dokumenty z rejestracji pierwszych tegorocznych źrebiąt. Usłyszawszy kroki, podniosła głowę i natychmiast się rozpromieniła.

— Czeeść, tęskniłam. — Powiedziała spokojnym głosem, całując się z krewniaczkami, a zaraz dodała, usprawiedliwiając swoją obecność w tym miejscu i lekki nieporządek: — Tata ma teraz pod sobą sekcję medalową, a ze mnie próbuje zrobić sekretarkę. — Zaśmiała się.

— Nam też ciebie brakowało. — Jedynie skierowane do kuzynki takie wyznania nie więzły Anie w gardle. Usiadły z Kalą na krzesłach przy biurku, wodząc wzrokiem po ścianach obwieszonych w całości podkowami, chomątami, obrazkami i innymi końskimi dodatkami. Gdzieniegdzie na ich tle wyróżniały się kolorowe rozetki, przypięte do pucharów stojących na półkach i w gablotach. Pomieszczenie krzyczało aż z daleka: to koniarski raj!

— Skoro kiedyś obiecałam, że pomogę ci ze sprzątaniem w boksach, to przyjechałam dotrzymać słowa — ozwała się honorowo instruktorka tańca.

— Przypominam, że ja nie składałam takich obietnic — zauważyła najmłodsza, odżegnując się całkowicie od fizycznej pracy.

— Tak, wiem — odparła jeszcze nieco zdezorientowana panna Przeździecka, chowając papiery do szuflady. Robienie kilku rzeczy naraz nie było jej najmocniejszą stroną, szczególnie jeśli chodziło o porządkowanie dokumentów. — Dlatego będziesz mogła osiodłać konia i się przejechać po okolicy.

Kalina energicznie klasnęła w dłonie, nie chcąc tracić cennego czasu. Nie po to tu przyjechała, by siedzieć w zapyziałej oficynie i wdychać smród olejowanej skóry z siodlarni.

— No i fajnie, a którego? — przeszła natychmiast do rzeczy.

— Dam ci Koralę, ona bardzo rzadko się płoszy — odparła. — Zaraz pójdziemy razem i wszystko ci pokażę.

— Szefowo... o, dzień dobry paniom. — Gdy otworzyły się drzwi, stanął w nich Gwidon. — Przepraszam, nie chcę przeszkadzać.

Jako niezwykle kulturalny człowiek, chciał się wycofać, ale blondynka mu na to nie pozwoliła:

— Nigdy nie przeszkadzasz. Coś się stało?

Mężczyzna, trochę speszony, wyprostował się i pewnym głosem streścił sprawę:

— Panna Ania przyjechała i ten jej kolega od nagrywek. Pytają, czy im szefowa dzisiaj pozwoli wypożyczyć Tangera do filmu.

— Powiedz, że nie mam nic przeciwko, tylko żeby uważali na siebie — odparła z troską, a podnosząc się z obrotowego fotela, zwróciła się znowu do instruktorki tańca.: — Ana, poczekasz na mnie? Zaraz wrócę.

Ignorowana przez moment warszawianka wcale nie miała z tym problemu. Dziś był jej dzień odpoczynku, także od ciągłego przebywania w centrum uwagi. Taki odwyk dobrze zrobi jej na nerwy.

— Tak, jasne, właściwie chciałam porozmawiać Gwidonem. Masz teraz chwilę? — zwróciła się bezpośrednio do niego.

Odchrząknął chrypliwie, po czym spojrzał na swój stary zegarek z bazarku, który jakimś cudem stawał tylko raz na tydzień, ale do roboty w sianie oraz gnoju wystarczał.

— No takie pięć minut, proszę pani — stwierdził po chwili.

— To wy sobie rozmawiajcie, a my idziemy. — Wraz z Kaliną Przeździecka wyminęła pracownika w drzwiach, a za nimi wyszła również Anastazja.

Meandrując z mężczyzną pomiędzy zabudowaniami oraz wybiegami, Ana przypominała sobie chwile spędzone tutaj w dzieciństwie na wspinaniu się po drzewach, zbieraniu owoców, oddychaniu świeżym powietrzem i podglądaniu zwierząt gospodarskich. To wszystko było już teraz tak odległe, jakby nigdy się nie wydarzyło albo to był film, w którym nie zagrała, lecz jedynie widziała kiedyś jego urywki.

— Powiedz mi, co to za Marek, ten... przyjaciel Gabrieli? — zagaiła, zwalniając kroku przy stodole. — Skąd on się wziął?

— Pani się podoba? — zręcznie odwrócił sens jej wypowiedzi.

— Wręcz przeciwnie, martwię się trochę. — Z trudem ważyła słowa. — Dziwny jest. Kiedy mnie pierwszy raz zobaczył, zaraz stąd wyjechał. Jak tu z wami jest, to też się tak zachowuje? Jak taki słup?

Wtem zauważyła, że na mały plac obok Anka z Tadkiem wprowadzają kuca. Nie zauważyli jej, byli zbyt zajęci swoimi sprawami.

Czyli kogoś jednak zachęciłam do jazdy. To już coś — pomyślała i zaraz skręcili w druga stronę.

— Szefowa go uwielbia, a to najważniejsze — stwierdził dyplomatycznie Kapusta, nie chcąc wdawać się w niepotrzebne plotki. Ta domena należała przecież do pani Leokadii. — Ja z nim za bardzo nie gadam, bo robotę mam. Zły nie jest, trochę popija, ale krzywdy nikomu nie robi, chociaż jak tak pomyślę, to trochę niemrawy. Szefowa czasem się żali, że dużo do kolegów jeździ, a dla niej nie ma czasu.

— O, widzisz, i to już jest jakiś konkret. — Zakląskała, podnosząc palec. — Wiedziałam, że coś z nim nie gra.

— Ale poza tym to porządny człowiek, tak myślę — usprawiedliwiał go dalej stajenny. — Jakby nie był, to by szefowa go dawno zostawiła.

Ana gwałtownie się zatrzymała, jakby była szpiegiem, który wyczuł śledzenie. Nachyliła się nieznacznie, by nie zostać zdradzoną.

— Pilnuj go — dodała ciszej.

— Słucham? — Albo się przesłyszał, albo nie chciał uwierzyć, że to powiedziała.

— No tego Mareczka całego — mówiła całkiem poważnie, zwrócona w jego stronę. — Ja wiem, że ty masz dużo pracy i bez tego, ale ja ci daję najważniejsze polecenie służbowe. Miej na nich oko.

— Pani, przepraszam, ale ja tu mogę tylko szefowej polecenia wykonywać — odrzekł niczym wierny kamerdyner, chyląc z szacunkiem głowę.

— Ja jestem kuzynką twojej szefowej i mówię ci, żebyś ją chronił. — Zarządziła głosem sugerującym coś na kształt groźby. — Bo jak się tutaj więcej takich Mareczków zalęgnie, to ani twoja szefowa nie będzie miała domu, ani ty pracy. — Odsunęła się na moment, splatając ręce za plecami. — I starczy już tego paniowania, Anastazja jestem.

— Jak tak, to niech będzie.

— Ana! — Usłyszeli z dala głos Gabrieli.

— Już idę! — krzyknęła słodziutko tancerka, jakby nigdy nic, po czym znów zwróciła się do mężczyzny obok: — Mamy umowę.

Kalina właśnie wyprowadzała ubraną Koralę. Przed stajnią usiłowała wejść na nią bez niczyjej pomocy i bez schodków, lecz nie podołała temu zadaniu, stąd właścicielka przybytku musiała wesprzeć w odbiciu się od ziemi. Dalej już sama wyszła na drogę, a jej siostra wraz z Gabi poszły posprzątać w stajni sportowej.

Wchodząc do środka, natychmiast usłyszały radosne odgłosy stacjonujących tam zwierząt. Czwronogi natychmiast rozpoznały je po zapachu.

— Cześć, Carlotino — rzekła panna Ana, podchodząc do boksu karosza. — Tęskniłeś za mną?

Ogier przysunął pysk w stronę jej dłoni, domagając się pogłaskania.

— Pamięta mnie. — Tancerka spełniła jego życzenie i poklepała go po szyi. Poruszał łbem tak, by wskazywać jej miejsca, w których "drapcianie" sprawiało mu największą przyjemność.

— Pewnie, że tak. — Gabriela w tym czasie czule przywitała się z ukochaną Esmeraldą. — Carlo ma pamięć lepszą od niejednego słonia.

Sprzątaniem boksów stajenni zajęli się jak co dzień — rano, lecz korytarze kilku budynków stajennych wciąż wymagały pracy. Po chwili uzbroiły się w miotły, by oczyścić z brudu czy pajęczyn korytarze oraz inne zaułki. W pewnym sensie była to praca wręcz relaksująca, bo i niewymagająca. Taka w sam raz na pogaduszki o niczym.

— Jak twoja matka? — zaczęła warszawianka, niespiesznie machając wiązką badyli na kiju. — Żyje jeszcze czy jej gołąb na ucho nadepnął?

Przyzwyczajonego do specyficznego rodzaju dowcipu kuzynki, Gabriela uśmiechnęła się szeroko. Na swój sposób ją także bawiły specyficzne upodobania matuli.

— Żyje i robi to, co lubi najbardziej — odparła wesoło. — Słyszałam ostatnio, jak znowu dzwoniła do ciotki Aliny.

— Rozumiem, że mogę się spodziewać kolejnych rewelacji na swój temat?

— Nie tylko na twój. — Westchnęła Gabi, opierając się ręką o szczotkę. Spojrzała w dal przez otwarte drzwi, ku amatorskiemu planowi filmowemu Tadka oraz Anki, choć z tej odległości niewiele mogła dostrzec. — Naprawdę nie wiem, o co jej tak naprawdę chodzi — dodała z nutą poczucia winy.

— O to, że nie żyję tak, jak to sobie zaplanowała. Nie wpisuję się w jej ramy świata, to ją najbardziej boli. — Anastazja jak zwykle miała na to swoją pseudofilozoficzną odpowiedź, z którą nie zamierzała się ukrywać.

— Pewnie masz rację.

Wymiótłszy cały kurz i uzupełniwszy siano, w oczekiwaniu na powrót Kaliny, wróciły do siodlarni na herbatkę, by przy okazji się trochę ogrzać. W tym czasie nastolatka, wracając z wycieczki, zauważyła z daleka dwie znajome twarze. Odstawiwszy klacz na miejsce, poszła do padoku, na którym urzędowali Tadek z Anką, obsługujący kuca o jasnej sierści. Chłopak stał w lekkiej odległości z telefonem w dłoniach, zmieniając co jakiś czas kąt nagrywek, ona zaś wydawała polecenia posłusznemu jej zwierzęciu.

— Co wy tu robicie? — wtrąciła się Kala, opierając ramionami o drewniane ogrodzenie. — Jakiś film?

— Tak, sztuczki z Tangerem — odparła uprzejmie dziewczyna. — Spójrz.

Jak na zawołanie, czterokopytny gwiazdor zrobił kilka kroków do tyłu, stanął dęba, a powróciwszy na ziemię, z lekką pomocą dotyku bata, wdzięcznie się ukłonił.

— O, spoko, to jeszcze raz, tylko pójdę z drugiej strony — Kaniewicz sprawiał wrażenie, jakby wcale nie zauważył jej przybycia. Interesowało go tylko dobre ujęcie. — O, poczekaj, utrzymaj go. Tak, dobrze.

Kalina poczuła się trochę jak piąte koło u wozu, po ich trojgu i kamerze. Nie chcąc ich więcej odciągać od pracy, zawróciła do biura kuzynki, po drodze natykając się na kilka gołębi.

— No to powodzenia — rzuciła na odchodne, kierując się w stronę siodlarni. Może przynajmniej będzie czekał na nią jakiś smaczny poczęstunek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro