VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Mamy przerąbane — szepnął Antek do reszty.

Nagle powiało chłodem, jakby ktoś otworzył okno w chałupie na Sybirze. Chcąc nie chcąc, wszyscy po swojemu, jak kto umiał, stawali na jednej nodze, drugą każdy zaś miał na innej wysokości. Ance i Juli wyszło nie najgorzej, zwłaszcza opierając się wzajemnie o swoje ramiona. Serafina — oczywiście — zrobiła prawie pełną arabeskę. Kalina tak samo, jedną ręką przytrzymując kończynę, drugą odpisując na esemes koleżanki. Ana udawała, że tego nie widzi. Sama zajęła się prostowaniem nóg pozostałych przy wtórze ich jęków w piekielnych bólach.

— A dlaczego żaden mężczyzna nie odważył się na arabeskę? Przyznam, że jestem zawiedziona — stwierdziła gorzko.

— Bo nie jesteśmy baleciarzami — ozwał się Kowal — I raczej nie będziemy.

— Hej! Chcecie się czegoś nauczyć, to nie marudźcie — Róża stanęła w obronie instruktorki. — Nie jesteśmy tu, żeby leżeć, tylko żeby tańczyć, tak?

— Zobaczycie, że wszyscy jutro obudzimy się z takimi zakwasami, że nie będziemy mogli wstać z łóżka. A ja to już na pewno — żalił się Mateusz.

— Miło, że chociaż jedna osoba nie narzeka. Na dziś wystarczy tego dobrego. Proszę się chwilę rozciągnąć dla dobra mięśni. Widzimy się za tydzień.

I nagle jak jeden mąż padli wszyscy na podłogę, dając upust emocjom. Ana tylko się uśmiechnęła i odeszła w stronę szatni dla personelu, kiedy to przypomniało jej się coś ważnego:

— Rafaello! — krzyknęła, a on posłusznie do niej przybiegł, nie słuchając podśmiechiwań kolegów.

— Nikomu ani słowa o tym, co było, jasne?

— A... w sensie o nas? — odezwał się dopiero po chwili, bo zdążył się już upić jej widokiem z tak bliska. Wyglądał na co najmniej wczorajszego.

— O moich butach! Oficjalnie się nie znamy, tak?

— Tak.. no pewnie.

Kiwnęła głową na znak i już miała odchodzić, gdy postanowił jeszcze ją zaczepić:

— A... Anastazjo?

— Słucham? — Odwróciła się niechętnie, demonstrując swe znudzenie. To jednak go nie zniechęciło.

— Co robisz dziś wieczorem? — zapytał szarmancko.

— Chyba nie muszę ci się spowiadać?

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. No cóż, trzeba spróbowac raz jeszcze.

— Nie, nie o to mi chodziło. Inaczej, czy dasz się dziś zaprosić na kawę?

— Nie pijam kawy wieczorami — odparła stanowczo, burząc wszystkie jego nadzieje. Miała do tego niezwykły talent. — Poza tym jest jedna rzecz, o której zapomniałeś.

— Jaka? — próbował jeszcze ciągnąć tę rozmowę. Kto nie ryzykuje, ten nie baluje.

— Oficjalnie się nie znamy.

"Duchowi memu dała w pysk i poszła" — pomyślał, po czym zawiedziony wrócił do chłopaków.

— Niech zgadnę, dała ci burę — zażartował Jurek, zmieniając pozycję nogi w siadzie.

— Nie — stwierdził zawiedziony. — Ona wcale jest taka zła. Zobaczycie, że za tydzień będzie wszystko w porządku. Dzisiaj był jej pierwszy raz w pracy, na pewno chciała się wykazać.

— Naiwny jesteś, Rafaello — zaśmiał się Tadek. — Założę się, że to dopiero początek naszej męki.

— Co za wredna baba — stwierdził Antek. — Nie zna litości. No, ale za to ładna.

— Ej, a może ona jest wiedźmą? — rzucił Mateusz.

— Niemożliwe. Nie ma miotły — Kowal postanowił udawać znawcę tematu. — Wiadomo, że każda wiedźma ma czarnego kota i gotuje wywary w kotle albo rzuca uroki, a ona nie ma na sobie ani trochę kociej sierści, nie wygląda, jakby umiała gotować coś więcej niż wodę, a jakby umiała rzucać uroki, to byście już wszyscy się pochorowali na jakąś ospę czy coś.

— Haha, bardzo śmieszne — powiedział Janek, a zauważywszy Różę szykującą się do wyjścia, postanowił do niej zagadać na osobności. Podszedł, oparł przed nią rękę o ścianę i rzekł:

— Czeeeść. Dzisiaj też mnie pocałujesz?

Zaskoczona Róża aż upuściła torbę z butami sportowymi.

— Ciszej, bo jeszcze Antek usłyszy. Nie, dzisiaj cię nie pocałuję. W ogóle już cię pocałuję. Cześć.

— Zaczekaj. Było fajnie.

— Było i się skończyło. Pa.

— Zaczekaj — dziewczyna już się zaczęła niecierpliwić, ale on ciągnął dalej. — Teraz jesteśmy w jednej grupie i musimy się jakoś... zgrać. Może w ramach tego zgrania pójdziesz ze mną na kawę? Na przykład we wtorek?

— Niech no się zastanowię... nie. Ani we wtorek, ani w żaden inny dzień, jasne?

— Jak słońce.

— Wspaniale. Pa.

Szczerząc się najszerzej, jak potrafiła, opuściła salę, a po chwili dołączył do niej Piotrek.

— Do zobaczenia! — pomachali, mijając stojące przy schodach dziewczyny.

— Papa! — odpowiedziały chórem Anka i Jula, za to Kala nie spuszczała oka z ekranu telefonu.

— Było... ciekawie — zaczęła María, zarzucając spódnicą.

— Tobie, to dobrze, bo świetnie tańczysz, a my? Myślicie, że ona tak na poważnie? — spytała Aniela.

— Tak, moja... — Kala urwała w połowie, orientując się, że za taką przechwałkę mogłaby przypłacić głową. — Ona tak na serio.

— Skąd wiesz? I jak ty masz na imię?

— Kalina, możecie mi mówić Kala. A skąd wiem? Nie wiem, tak mi się wydaje.

— Obyś nie miała racji.

Stały tak jeszcze chwilkę, rozmawiając o planach na najbliższe dni i próbując zapamiętać imiona. Kala czuła się niepewnie, nie mogąc powiedzieć zbyt wiele. Postanowiła, że po prostu będzie sobą, a jeśli przypadkiem się wygada, zrzuci winę na przypadek, podsłuchiwanie albo cokolwiek. Bardzo polubiła nowych znajomych, a najbardziej chyba Anielę. Zaintrygował ją fakt, że tamta dziewczyna tańczyła kiedyś w regionalnym zespole ludowym, działającym przy ośrodku kultury. Zespół co prawda wciąż istniał, ale lata świetności miał już niestety za sobą.

W drodze do domów towarzyszył im lekki deszcz. Nie taki, by wrócić całkowicie przemoczonym, ale też nie taki, który byłby jedynie mgiełką. Radzieszyniec o tej porze roku wyglądał pięknie. Drzewa łapały ostatnie chwile szczęścia przed zimowym letargiem, tak jak uczniowie przed całym rokiem nauki. Wkrótce miały zacząć opadać liście, a z nimi nasiona dębów i kasztanowców. Lodziarnie pomału zamykały swe bramy i furgonetki z powodu malejącego utargu. Bociany już odleciały, więc okoliczne gniazda świeciły pustkami. Nadchodziła kolejna pora barwna roku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro