LXVIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kolejna lekcja minęła niby na odskoczni improwizacyjnej, a tak naprawdę na rozmyślaniu. Rafał poświęcał każdą wolną chwilę Anie, z pominięciem jedynie momentów, gdy powtarzał w ciszy swą rolę średniego szlachcica zależnego od kaprysów kasztelana, którą wygrał interpretacyjnie u pani Ireny. Jurek trzymał się blisko Marii, Aniela udawała, że nie patrzy na Mateusza, a Kala na siłę zamykała oczy, by nie widzieć Kowala. Jedynie Tadek był ponad to. Tańczył, wypatrywał ładnych kadrów za oknem — bo wreszcie było cokolwiek widać — albo też próbował rozpracować konstrukcję oświetlenia sali, konkretnie nowych lamp.

Choć Anastazja tego nie pokazywała, ona także czuła się nie najlepiej. To jednak nie mogło jej powstrzymać przed profesjonalnym wykonywaniem swojej pracy. Przez tyle lat na scenie zdążyła się już nauczyć oddzielać życie prywatne od zawodowego.

Kolejne zajęcia odbyte. Coraz bliżej końca. Coraz bliżej sprawdzianu konkursowego.

— Znowu Siłacza trzeba zaprowadzić do mechanika. Kontrolka się nie chce wyłączyć i jeszcze elektronika siada - marudził po wszystkim Róży Antek, aż słychać go było na pół korytarza.

— No widzisz, tak bywa — odpowiedziała mu w najbardziej polski sposób, udając, że słuchała ze zrozumieniem, gdy sprawdzała coś w telefonie. — Bez samochodu nie ma takiego problemu.

"Czekam na was pojutrze o szóstej." — wyświetliła się nagle wiadomość. Spojrzała w bok, a tak w rogu stał Jurek, machając do niej dyskretnie. Schowała czym prędzej komórkę i odwróciła głowę, aby zatrzeć wszelkie ślady.

Tymczasem Aniela, zauważywszy, że Mateusz także opuszczał już szkołę, z niedowiązanym jednym trampkiem, a z drugą nogą zupełnie bez obuwia, krzyknęła za nim:

— Mati, co mamy na jutro z polaka?

— Rozprawkę do napisania. — Odwróciwszy się, odparł trochę zaskoczony, a trochę rozbawiony.

— A, tak, zapomniałam.

Widząc, że chciał już odejść, wywołała go raz jeszcze:

— Mati — w jej głosie słychać było najszczerszą przyjacielską prośbę - pamiętasz, jak pytałeś, czy pójdę z tobą na randkę?

— Pytałem? — Udał, że nie pamiętał. Zaskoczyło go, że poruszyła ten temat, lecz niespodziewanie dodała mu tym otuchy. — Może tak było, a co? Chcesz się umówić? — Próbował grać, że go to nie obchodzi. To podobno działa na dziewczyny.

— Tak, znaczy nie — plątała się, kucając do zawiązania pętelki na obuwiu. — Tak, chciałabym gdzieś wyjść, ale nie na... no wiesz. Tak bez zobowiązań, jak kiedyś.

— Jasne. Jutro w hinduskiej knajpie?

— Jutro o siódmej. To pa.

I tak w żołnierskich słowach umówili się, pożegnali i wrócili do własnego życia. Misja spełniona, cel osiągnięty. Chyba.

W piątek po szkole panna Zabłocka nie spożyła nawet obiadu. Zwyczajnie nie była w stanie jeść. Żołądek miała ściśnięty z przejęcia. Przed wyjściem pół godziny stała przed lustrem, upewniając się, że ta piękna bordowa suknia ze złotymi zdobieniami wciąż dobrze na niej leżała. Na siłę doszukiwała się mankamentów, że to żakiet źle się układał na biodrach albo frędzle sukni się plątały, licząc przy tym, że Mateusz nie będzie na tyle wścibski i drobiazgowy, by to wszystko wzrokiem przeskanować. Może nawet ociupinkę pragnęła, by nabył wadę wzroku, ale tylko na ten jeden wieczór.

Dziwna sprawa. Przed spotkaniem z Paco się niecierpliwiła, była podekscytowana i przeszczęśliwa, że go znowu ujrzy. Niegdyś, spotykając się z przyjacielem, nie czuła zupełnie nic, ot był sobie zwykły człowiek, jak każdy, a teraz nagle zaczęła się lekko obawiać, iż mogłaby powiedzieć coś, co by się mu nie spodobało i on mógłby przestać chcieć się dalej z nią przyjaźnić.

Czekał już na nią przed wejściem w gustownej, granatowej marynarce, wręcz idealnie dopasowanej do białej koszuli i ciemnych jeansów. Wzrok miał wbity w zegarek na swoim nadgarstku, okazjonalnie pocierając go palcami, sprawdzając w ten sposób, czy na pewno nie stanął. Najwyraźniej oboje traktowali to spotkanie bardzo poważnie, choć za nic nie chcieli się do tego przyznać.

— O, jesteś już — rzuciła niby od niechcenia, a on natychmiast podniósł głowę. — To wchodzimy?

— Tak, pewnie. — Odpowiedział najwyraźniej jeszcze oszołomiony.

Otworzył dla niej drzwi i pozwolił przejść pierwszej, zawieszając wzrok na idealnie upiętej fryzurze, godnej studniówki, a nie zwykłego spotkania przyjaciół, choć przyznać trzeba, że ostatnio raczej mało czasu spędzali razem. Od czasu biletów i Prusa bardzo się od siebie oddalili. Oto właśnie przyszedł moment, by nadrobić te stracone miesiące — o ile jeszcze było co ratować z tych zgliszczy dawnej bliskości.

Stanęli w przejściu, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć. Wszystkie stoliki były zajęte, a przynajmniej na takie wyglądały na pierwszy rzut oka. Miejsce nie wydawało się już tak luksusowe, jak się tego spodziewali. Tłok, wysoka temperatura i kolonialny wystrój wnętrza nieco ich przytłaczał. Po lewej kłóciła się jakaś para z dzieckiem w wózku, po prawej w głębi jakaś dziewczyna głośno rozprawiała przez telefon o jakiejś dramie swojej znajomej oraz jej "kolegi".

— Mati, może jednak pójdziemy gdzieś indziej? — zwróciła się do niego, mimowolnie wachlując rzęsami.

— Jasne, jeżeli chcesz — odparł, przypadkiem dotykając jej dłoni. Gdy się zorientował, jaki nietakt uczynił, zaraz się cofnął. — To co, do kina? — zaproponował, starając się trzymać w ryzach, choć gdy widok Anieli po raz pierwszy w tak wytwornym wydaniu mieszał mu w głowie. Na szczęście nie stracił zupełnie zmysłów. Potrafił myśleć trzeźwo. Jeszcze.

— Nie, nie do kina — sprzeciwiła się stanowczo, pocierając nerwowo dłonie. — Wolę oglądać filmy w domu. Chodźmy może nad Strumykówkę.

— Nie boisz się, że się ubrudzisz? — zażartował. Chyba wreszcie udało mu się nad sobą zapanować i wrócił mu dobry humor. Teraz jeszcze musiał tym zarazić towarzyszkę.

— Nie, czemu. — Odruchowo obejrzała się od stóp do głów, czy na pewno nie ubyło jej coś z wyglądu. - Najwyżej się wypierze.

— To w drogę. — Chciał już złapać ją pod rękę, lecz w porę zorientował się, że to nie wypada. Nie z przyjaciółką.

Zwrócili swe kroki w stronę parku, lecz do niego nie weszli. Poszli dalej skromnym bulwarem w górę rzeki, gdzie znajdował się trawiasty teren zalewowy, sąsiadujący z Polami Ryżowymi. Przysiadłszy na zboczu doliny blisko brzozy, wpatrywali się w taflę mętnej wody, po której urzędowały kaczki krzyżówki oraz łyski. Trzcina i pałki porastające brzegi tworzyły coś w rodzaju teatralnych kulis dla wynurzających się z nich w odpowiednim momencie stworzeń, grających w przedstawieniu swego krótkiego życia.

Patrzyli na tę zieleń, na żółte główki pierwszych w tym sezonie mniszków rozsiane wokół, na te drzewa po drugiej stronie i wszelkie ptactwo latające, a ich ciała oraz umysły wzajem domagały się wrażeń. Nie było już gwaru rozmów ani osobliwości do skupienia na nich wzroku. Jedynie co jakiś czas przejeżdżał ścieżką nad ich głowami rowerzysta lub inny zapalony biegacz.

— Oddałaś tę rozprawkę, co była na dzisiaj? — spytał Mateusz, wędrując po krótkich źdźbłach dłonią w poszukiwaniu jej dotyku, a gdy już mu się to udało, musnął jej palce delikatnie, by zaraz się wycofać, niby to przypadkiem.

Nie chciała przyznać, że całkiem było to przyjemne. Rozsiadła się wygodniej z nogami wygiętymi do boku, ręką podpierając się ziemi. Po chwili ze smutkiem odrzekła:

— Oddałam, ale napisałam ją wczoraj na szybko. Będzie dobrze, jeśli dostanę dwa.

— Bez przesady, nie może być tak źle. — Bezceremonialnie położył się z rękami za głową, a nogą na nodze, jak gdyby był na wakacjach na helskiej plaży. Sądził, że w ten sposób lekko rozładuje napięcie, lecz ona, nachylając się do niego, spojrzała z politowaniem, mówiąc:

— Może. Był temat z Dziadów Trzecich, a ich też nie przeczytałam.

— Jak setki tysięcy uczniów przed tobą. — Nie odrywając się od leżakowania, schował głowę w dłoniach. - Nic nowego.

Patrząc na niego, pomyślała, że to właściwie mogłoby być przyjemne - położyć się na trawie i patrzeć w niebo. Przysunęła się bliżej tak, że głową mogła wtulić się w jego klatkę piersiową tuż pod ramieniem. Ku lekkiemu zdziwieniu, a zarazem zadowoleniu Mateusza, pokręciła się chwilę, szukając jak najwygodniejszej pozycji, a gdy już ją znalazła, objęła go ręką, po czym zmrużyła oczy.

— W sumie zapomniałam, że możemy się razem tak dobrze bawić — zaczęła. — Dawno nie rozmawialiśmy tak normalnie. Brakowało mi tego.

— Powiedzieć ci coś? — Głaskał jej dłoń na swojej piersi, gdy nad ich głowami znów przemknął jakiś kolarz, a potem dwoje dzieci na rolkach. — Mnie też tego brakowało. No ale ty miałaś swojego tancerzyka z telewizji...

— Nie rozmawiajmy o nim, błagam — wycedziła przez zęby. — To już skończony temat.

— Na serio? Tak nagle? — Trochę trudno było mu w to uwierzyć, zważywszy na ostatnie pół roku, a nawet ze względu na pół ich życia.

— To nie jest nagle — wyznała, podnosząc ku niemu głowę. Gdy nagle jej usta znalazły się tak blisko jego twarzy, serce zaczęło walić mu tak mocno, że nie tylko czuł, jak rozrywa mu tkanki i łamie żebra, ale i słyszał doskonale wygrywaną przez nie muzykę. — Nie mówiłam ci, że się z nim spotkałam tak, no wiesz. — kontynuowała. — Tak w cztery oczy.

— Co? — Oczy miał teraz co najmniej dwukrotnie większe niż normalnie. — Czemu mi nie powiedziałaś? Jak było?

Wtem ogarnął go jakiś przestrach, a serce wraz z pulsem w nadgarstku dalej udawały orkiestrę z Titanica. To jednak zbyt wcześnie, by odtrąbić zwycięstwo. Może to ostatni moment na wejście do miłosnej szalupy.

Widząc jego zakłopotanie, postanowiła się wytłumaczyć:

— No właśnie dziwnie. Miałam wrażenie, że on w ogóle do kogoś innego przyjechał. Do Anastazji chyba.

Odetchnąwszy z lekką ulgą, podniósł się na przedramiona, a ona z nim.

— Nie mów, że jego też omamiła. — Udawał, że na nią nie patrzył, ale na wodę przed sobą, choć kątem oka zerkał w bok bezustannie. — Rany, ta kobieta chyba naprawdę jest wiedźmą. I mówię to jako komplement.

— Nie, chodziło o coś innego. Nie pamiętam, w każdym razie to koniec.

— Zadziwia mnie twój upór, ale nie powiem, żeby mi się to nie podobało. —Spojrzał na nią łagodnym i szczerym wzrokiem, jakiego chyba nie zapomni do końca swego życia. Te oczy, te ramiona i ten przyjaciel, którego za nic nie chciała opuszczać.

— Po prostu przestał mi się podobać — oznajmiła. — Jest egoistycznym bucem i nie mówi poprawnie po polsku.

— A nie dlatego, że ma inną i na ciebie nawet nie spojrzy? — zaśmiał się. — No bo wiesz, on nie umie polskiego, ty nie czytasz lektur, wszystko się zgadza.

— Znowu się ze mnie nabijasz, a już było tak miło! — obruszyła się, splatając ramiona na piersi, tym razem własnej.

Co mu strzeliło do głowy, żeby tak psuć romantyczną atmosferę, pewnie nigdy się człowiek nie dowie.

— Przepraszam, nie gniewaj się, już nie będę. — Próbował ją ułaskawić słodziutkim tonem, gdy spostrzegł na niebie pomarańczowe oraz lekko fioletowe barwy. Znów się przysunął, a będąc tuż za nią i wręcz oddychając jej do ucha, szepnął: — Spójrz w górę. Słońce już zachodzi.

Rozżarzona złota kula w oddali chowała się właśnie za szpalerem drzew, przeglądających się w rozmywającej ich ciemnozielone oblicza tafli wody. Ciemniejące od spodu zastępy chmur tworzyły skazę na tej bliskiej w pięknie płomiennej zorzy nad Radzieszyńcem.

— Wiesz, że czerwone niebo o zachodzie oznacza piękny, słoneczny dzień? — pochwalił się Mateusz, bijąc się z myślami, rozkazującymi mu głaskać jej plecy aż do pełnego przytulenia.

— Poważnie? Wyczytałeś to w horoskopie? — Odwróciła się nagle.

— Nie, to akurat w poradniku żeglarskim. Albo wędkarskim, nie pamiętam. — Odsunął się, udając, że nadal podziwiał niebo. Minęła chwila ciszy, potem druga, aż słońce znikło im z oczu na dobre, a w zamian zabłysły lampy miejskie. — To co, zbieramy się? — zapytał, gdy egipska ciemność całkowicie przykryła horyzont.

— Chyba tak — powiedziała cicho, z żalem, że będą musieli się rozejść.

Podnieśli się z ziemi, zmuszeni otrzepać z ziemi i roślinnych barwników. Spojrzeli na siebie, przyznając tym samym do swej wspólnej lekkomyślności. Tym razem zaliczyli porażkę. Pozostaje liczyć, iż jakiekolwiek środki piorące wystarczą, by naprawić tę zbrodnię na modzie.

— Chyba zaczepiłaś o coś. — Wskazał głową na tył jej ciała, mniej więcej na środku.

— Gdzie? — Obróciła się, nie zdając sobie sprawy z podstępu. Nie mogła się domyślić, że chciał ją po prostu dokładnie obejrzeć z każdej możliwej perspektywy.

— Żartowałem. — Znów się roześmiał, choć nie miał zamiaru sprawić jej przykrości, wręcz przeciwnie.

— Lepiej spójrz na siebie. Wyglądasz, jakbyś się wytarzał w piachu. — Nie pozostawała mu dłużna.

— Dobrze, że nie w czymś gorszym. — Przetrzepał rękami marynarkę. W tym momencie nie nadawała się nawet do pracy w polu. — Co tam, wypierze się.

— Moja suknia chyba też. Oby.

Spojrzał na nią raz łapczywie raz jeszcze. Skoro już wywołała ten temat, szkoda nie skorzystać.

— Właściwie, po co się tak wystroiłaś? To jakaś okazja specjalna?

Rzecz jasna oczekiwał jedynej prawilnej odpowiedzi. Sam mógłby jej udzielić, ale chciał to usłyszeć od niej.

— A ty? — Niestety odbiła piłeczkę. Ona także nie chciała przyznać tego wprost.

— Tak jakoś, wiesz, zmieniam styl — rzucił pierwszą głupotę, jaka przyszła mu na myśl, choć trzeba przyznać, była dość przekonująca.

— A, właśnie, ja też — podchwyciła. Doskonałe zgranie. Doskonała para przyjaciół, można by rzec.

— Odprowadzę cię — zaproponował, na co ona się zgodziła. Jeszcze te kilka, może kilkadziesiąt minut, jeżeli będą iść wolniej niż zwykle, będą mieli dla siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro