LXXVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Na ten właśnie dzień czekali cały rok. Dziś miały zakończyć się okropne męki, jakie tancerze z Radzieszyńca ponosili od tylu miesięcy na rozkaz pewnej instruktorki. Nadszedł dzień konkursu zespołowego: swoiste "być albo nie być" dla każdego artysty.

To drugi dzień zmagań w Boniedzicach. Assemblage'owcy wystąpić mieli jako ostatni, co właściwie było plusem, bo przecież najlepiej zapamiętuje się pierwszy i końcowy pokaz. Pół dnia spędzili, oglądając popisy innych zespołów, coraz bardziej oswajając się z możliwą porażką. Poziom niektórych był naprawdę wysoki i nawet sama Ana nie była w stanie tu pomóc.

Było już po przerwie bufetowej, mogli zatem zacząć przygotowania do występu. Wskazała podopiecznym wszystkie najważniejsze punkty, gdzie lustro i gdzie kanapa, a sama wyszła jeszcze na korytarz, pooddychać względnie nieskażonym duchem rywalizacji powietrzem.

Minęło ją kilku tancerzy z grup, które zdążyły się już wykazać. Zauważyła też kilka znajomych twarzy z turniejów, dziś to zapewne trenerzy paru z zespołów pokazowych Nie miała zamiaru z nimi rozmawiać. Zniknęła z ich pola widzenia szybciej, niż się w nim pojawiła.

Przysiadła na ławce w foyer przy schodach, gdzie nikt nie powinien jej przeszkadzać. Nie spodziewała się jednak wyjątkowej niespodzianki, która właśnie stanęła tuż obok.

— Jak tam, kochanie? Zdenerwowana? — ozwał się znajomy, ciepły głos. Anastazja natychmiast podskoczyła ze szczęścia.

— Mama! — Rzuciła się jej na szyję, uśmiechając się po raz pierwszy od dawna tak szeroko i tak wdzięcznie, że gdyby widzieli ją teraz producenci reklam past do zębów, bez wahania daliby jej angaż. — Co tu robisz?

— Nie mogłam was przecież nie odwiedzić w takim dniu — odparła jowialnie Pani Niemojewska. — Przyjechałam życzyć wam wszystkim powodzenia.

— Jak dobrze, że jesteś — szepnęła jej córka, wysmykując się z jej objęć. Tak dawno się nie widziały. Prawie zapomniała już, jak wyglądali jej rodzice, a przecież to tylko kilka miesięcy.

— Może to nie najlepszy moment, ale... mamo, pamiętasz Patryka Wójcika? — zaczęła Anastazja. Nie znosiła myśleć o zawodach tuż przed nimi ani tuż po nich, więc zagadała od innej męczącej ją strony. — Paco, wiesz, ten chłopak z tego jakiegoś programu tanecznego.

— Chyba pamiętam. To ten, co go spotkałyśmy u Jarka Korneluka, dobrze kojarzę?

— To on — potwierdziła panna, splatając ręce. — Od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju. Chciałam ci to powiedzieć osobiście, ale jakoś tak nie było okazji wcześniej. Gość próbuje się gdzieś zaczepić w teatrze. W jakimkolwiek, ale teatrze. Miałabyś jakiś drobny wakat dla niego?

Starsza uciekła wzrokiem, próbując znaleźć rozwiązanie.

— Na stałe czy gościnnie? — zapytała, mając już w głowie pewien plan.

— Raczej na zlecenie — objaśniła młodsza. — Nie bardzo widzę go na etacie. Jakaś drobna rola w czymkolwiek, byle niewymagająca czasu na próby.

Pani Elżbieta pokiwała głową, po czym podała dłoń córce, chcąc dodać jej otuchy. W tej sytuacji raczej niestosowne byłoby, gdyby ucałowała jej czoło, poprzestała więc na tym.

— Pomyślimy — oznajmiła, byle tylko nie dręczyć swego dziecka bardziej. Dziś był przecież jej wielki dzień, kiedy miała obejrzeć owoce swej pracy.

— Dzięki mamo.

— A ty nie chcesz wrócić do Balu weneckiego? — Pani dyrektor teatru zmieniła temat. — Widzowie na pewno się ucieszą.

— Chciałabym, ale jeszcze nie zdecydowałam — odrzekła, przesuwając wzrok na ścienny zegar. Jeszcze chwila i powinna się zbierać, by dopilnować uczniów.

— To zastanów się dobrze.

— Jak tam moje gwiazdy? — Tuż obok pojawił się znienacka Pan Niemojewski, wyszykowany jak stróż na Boże Ciało. Z daleka biła od niego godność, pozycja i prestiż. To właściwie nic dziwnego, zawsze prezentował się nienagannie, nie tylko od święta. Zapewne gdyby tuż obok stanęła teraz jego Leokadia Przeździecka, ludzie pomyśleliby prędzej, iż to jego gosposia, a nie rodzona siostra.

— Cześć, tato. — Jego także tancerka uściskała z czułością. Uwagę zwrócił jakiś nieznany zapach, który właśnie dotarł do jej nozdrzy. — Czy ja czuję nowe perfumy? — spytała z niewinnym uśmieszkiem.

— Tata się dzisiaj lepiej wyszykował niż na nasz ślub — żartowała jego żona, gdy brał ją pod rękę.

— Dla moich ukochanych córeczek wszystko. — Ojciec rodziny ukłonił się jak na gentlemana przystało.

— Ano, już mo... — Zza rogu wypadł nagle Kościeński, ale zorientowawszy się w swoim nietakcie, chciał już zawracać, skąd przyszedł.

— Zostań. — Zatrzymała go instruktorka, kiwnąwszy głową, by podszedł bliżej. — Poznaj moich rodziców. To mój tata Roman i moja mama, ją zapewne kojarzysz. — Wskazała na stojącą tuż obok niej parę po czterdziestce, lecz bardzo dobrze wyglądającą, jak na swój wiek. Pan Niemojewski, mężczyzna postawny, dobrze zbudowany, o włosach brązowych, lekko falowanych, w dopasowanym garniturze niczym na rozdanie Oscarów, pachnący nowym Hugo Bossem lub innym Gucci, obejmował ramieniem szczupłą, wysoką kobietę o włosach jasnych, spiętych w ciasny kok. Na tym tle odznaczały się srebrne kolczyki z brylantami oraz naszyjnik z kompletu, ciało jej zaś spowite było w pudrowo różowy jedwab wieczorowej sukni. Bez trudu można było poznać, po kim Anastazja odziedziczyła figurę, a po kim miękkie kaskady opadające jej na ramiona. Za to Kalina... cóż, w jej przypadku zgadzała się tylko twarz podobna do ojca. Młodsza była żywym przykładem na to, że w krzyżówkach biologicznych liczą się także dalsze pokolenia. Wiedziałaby o tym doskonale, gdyby rozwiązała w swym życiu przynajmniej kilka z nich bezbłędnie.

— Pani...? — upewniał się Rafaello, w swym lekkim oszołomieniu nie dowierzając szczęściu, jakie go właśnie spotkało.

— Elżbieta Niemojewska. — Kobieta podała mu rękę do uścisku, co on z należną czcią uczynił. — Ana i moja koleżanka Irka mówiły mi o tobie. Jeżeli chciałbyś załapać się na jakieś praktyki, zapraszam do mojego teatru w nowym sezonie. Coś ci znajdziemy do roboty.

— Nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję, bardzo. — Na chwilę naprawdę odjęło mu mowę, zaraz jednak wróciły mu zmysły, więc postanowił pójść za ciosem: — Za dwa dni gramy w studiu, więc... czy...

— Przyjdziemy wszyscy — przerwała mu instruktorka, kładąc dłoń na jego ramieniu. W tamtej chwili poczuł przechodzący po plecach przyjemny dreszcz, gdy ona mówiła dalej: — Pani Lipniak też nas zapraszała. Nie możemy jej odmówić.

— O, jesteście! — Ze schodów wpadła tym razem Kala, ciągając za rękę Zbyszka. — To jest mój nowy chłopak. — Ostentacyjnie przylgnęła ustami do jego policzka i szeptem w żartach dodała mu na ucho: — Tylko mnie nie zostawiaj.

Po chwili jednak zwróciła się do całej reszty towarzystwa:

— To co, robimy dzisiaj jakiś bankiet?

— Jeżeli na twój koszt, to nie mam nic przeciwko — rzuciła jej siostra, a wszyscy zgromadzeni podśmiechiwali się pod nosem. Wszyscy oprócz Kowalewicza, który czuł się w tej sytuacji najbardziej niezręcznie. Dopiero co związał się z trochę bardziej niż trochę pokręconą dziewczyną, a już go ciągała po rodzinnych spędach. Postanowił więc taktycznie milczeć aż do zakończenia konkursu. — A wy nie musicie się przypadkiem przebrać? — spytała Ana, spoglądając to na Rafaella, to na siostrę, zupełnie nie próbując przy tym niczego zasugerować.

— A to racja, spadamy. — Kala zarządziła odwrót wojsk za kulisy. Kowal, niejako zmuszony, podążył tuż za nią jak piesek. Anastazja i Rafał po chwili także pożegnali się z państwem Niemojewskimi, udając się ku zapleczu sceny.

— Wciąż nie mogę uwierzyć, że to twoja mama — mówił, wciągając na siebie trykot. — Od dawna chciałem jechać na jakiś wasz spektakl.

— Może kiedyś ci się uda. Polecam Bal wenecki. — Mrugnęła znacząco prawym okiem. — Poza tym pewnie niedługo przyjedziesz na egzaminy.

— Proszę? — Nie dosłyszał, walcząc z dopinaniem kostiumu.

— Na studia — dodała, jakby to była oczywistość. Sama przecież przed dwoma laty przez to przechodziła.

— A tak, faktycznie.

Odwróciła się, nie chcąc mu przeszkadzać. Nie była osobą, która wpatrywała się specjalnie komuś w tors, chyba że już naprawdę nie mogła się powstrzymać, ale to nie zdarzało się często. On się już z tym pogodził, choć może czasem marzył, że spojrzała na niego inaczej, a może nawet pomagała przy zapinaniu zamków. Poczeka, jeszcze na to poczeka.

— Szczerze życzę powodzenia — ozwała się, gdy Rafaello był już gotowy. — Złam nogę.

— Dziękuję, przyda się — odparł ku jej zdziwieniu, czy może raczej obawy, bo właśnie złamał jedną z naczelnych zasad teatru. — Wiem, wiem, to przynosi pecha, trudno — tłumaczył się, gestykulując.

Przyjęła te wyjaśnienia, w końcu to nie ona miała dziś wystąpić. Mimowolnie spojrzała za drugą kulisę. Jurek i María rozprawiali tam o czymś gorączkowo z Fede i prawdopodobnie także z rodzicami Nowaków. Tego niestety nie mogła dojrzeć, bo widok zastawiały jej poły ciężkiego, zwisającego materiału. Natychmiast przeszedł ją zimny dreszcz, jakiego się nie spodziewała. Doskonale znała to uczucie. Wiedziała, co oznaczało: kolejne miesiące samotności i walki o lepsze jutro, mogące nigdy nie nadejść. Spuściła więc głowę, by już nie męczyć oczu obrazem, który przecież powinien ją radować.

— Ano! — krzyknął Rafaello, a natychmiast się odwróciła. — Nie jesteś wiedźmą — dodał z nieopisaną dumą w głosie.

— Nie daj się zwieść — odparła, czując ciepło w okolicach oczu. — Niektóre aktorki nawet poza sceną nie przestają kłamać.

— Dobrze, że ty jesteś tancerką. — Chyba wreszcie nauczył się poprawnej sztuki rozmawiania z tą jędzą, jakich mało.

— To dziwne, bo mam wrażenie, że przez cały ostatni rok grałam główną rolę w Poskromieniu złośnicy — zażartowała, choć wcale nie jej to nie bawiło.

— To nie było Poskromienie złośnicy, tylko Poskromienie artystki — oświadczył z satysfakcją, znikając jeszcze przy lustrze na ostatnie poprawki.

Pierwszy raz mogła się z nim zgodzić bez żadnego "ale". W końcu dała się obłowić, choćby na małą chwilę. Za moment wyruszy na nowo w kolejną podróż do kolejnych poskramiaczy, którym będzie chciała uciec, nie wiedząc zupełnie, czy była tym potworem z bajek, czy może jednak nie. Może kiedyś bez charakteryzacji przyjmą ją na smoka z teatru dla najmłodszych. Tak naprawdę wcale nie było jej do tego spieszno. Nie nadawała się do dzieci, nie z jej temperamentem.

Anastazja odwróciła się ponownie i stanęła w poprzek kotary, rzucając okiem na widownię. Była prawie pełna. Ludzie oczekiwali ostatniego występu tego dnia.

— A mogłam cię zniszczyć — Mruknęła niby do siebie Serafina, wynurzając się z garderoby, lecz tak, by Ana na pewno ją usłyszała. — Jak to robisz, że zawsze dostajesz to, czego chcesz? Federico też jadł ci z ręki, ledwo cię poznał. — Jej zazdrosny ton i ręce przyciśnięte do ciała sugerowały, iż z trudem powstrzymywała się przed jeszcze ostrzejszymi słowami.

— To nieprawda. — Instruktorka zaśmiała się w głos z absurdalności tych słów i zarazem całej sytuacji. — Nic o mnie nie wiesz. Naprawdę chciałabym, by było, jak mówisz.

— A ty coś wiesz o mnie? — Małyniczówna odbiła piłeczkę na swoją obronę.

— Wiem, że nienawidzisz konkurencji. — Zasunęła za sobą bordowy materiał, przez co znalazła się znów w przestrzeni przeznaczonej wyłącznie dla artystów. — Zrozum tylko, że ja nią nie jestem. Już dawno przestałam się bawić w te bezsensowne wyścigi.

— Ale nadal musisz mieć ostatnie słowo — wykłócała się wciąż osiemnastolatka, nie chcąc i tym razem przegrać. Nigdy się nie godziła z porażkami. Już ten drań Tomek ją ograł, więcej upokorzeń jej na razie nie trzeba. Ale spokojnie, na niego też przyjdzie kolej.

— Owszem. Tak, jak teraz — ukróciła ostatecznie temat instruktorka, wychodząc bocznym zejściem na dół.

Zaczęło się. Prowadzący zapowiedzieli występ, a na scenie po kolei pojawiali się uczniowie Assemblage w jasnych, złoto-błękitnych strojach z błyszczącymi elementami. Niespokojna starsza Niemojewska oglądała ich ze swego krzesła, lustrując każdego po kolei, czy aby na pewno się nie pomylił. Zauważyła kilka błędów — nie byłaby sobą, gdyby nie zwracała na nie uwagi. Każdy najmniejszy błąd niezwykle ją irytował, bowiem przez tyle miesięcy ćwiczyli układy niezliczoną ilość razy i szło dobrze, niemal bezbłędnie, nie licząc oczywiście dwóch generalnych, ale one nigdy się nie liczą. Niepełny obrót, zbyt płytkie dotknięcie podłogi, za nisko podniesiona noga, chwilowy brak synchronu... No cóż, nie miała już na to wpływu. Nie mogła nic uczynić, a jedynie czekać, aż to wszystko się skończy i będzie miała wreszcie święty spokój. No, być może.

Gdy wszyscy zeszli już za kulisy, łącznie z prowadzącymi, Ana jedna wskoczyła do reżyserki, by prosić o przysługę. Po chwili, zanim jeszcze widownia zdążyła opuścić tę świątynię sztuki na kolejną przerwę, światła ponownie zgasły, a ona stała na scenie z mikrofonem. Reflektor punktowy oświetlał ją na środku. Dysząc niczym znokautowany bokser, który postanowił jeszcze trochę powalczyć, wbiła swój wzrok w lożę balkonu, a wtedy muzyka zaczęła grać.

Rozbrzmiało piekielne wezwanie Niech żyje bal jej głosem głębokim, żałosnym, zdesperowanym, jakby ją demony od środka prowadziły, a od zewnątrz szarpały mickiewiczowskie ptaszyska rodem z Dziadów, a w oczach miała ognie obłędu godne najgorszego psychopaty. Nie śpiewała tylko ustami, lecz całym ciałem; każdą kończyną i każdym najmniejszym ścięgnem. Gdy przy zamkniętych oczach z pełnej piersi i pełnej przepony weszła w refren, ludzie zaczęli się przepychać w drzwiach, jedni chcąc uciec przed tym rozdzierającym serce wyciem ostatniego tchnienia artystki, drudzy cofali się, byle tylko zobaczyć i usłyszeć to szatańskie widowisko. Assemblage'owcy zza kulis wyglądali z przerażeniem, jak jej ciało zwija się w konwulsjach, lecz ona wciąż tam stała i śpiewała dalej. Słyszeli jej ból, jej modelowane wyciszenia oraz wezwania do walki.

Niektórzy z nich nie chcieli patrzeć. To były tylko kolejne igrzyska ku uciesze gawiedzi, idealnie wyreżyserowane na wyciskanie łez oraz salw śmiechu, jak walki gladiatorów. Krew i agonia to tylko bardzo dobra charakteryzacja. Łabędzi śpiew jakiejś zblazowanej pannicy, która pomyliła imprezy i nie umie się zachować. Przecież ta jej śmierć nie jest prawdziwa, to tylko rozrywka na pokaz! Może i wyjątkowo przekonująca, ale tylko gra, nic ponadto!

To ja, wasze zapomnienie. Pajacuję tu przed wami, profani, a wy odwracacie wzrok, byle niczego nie dostrzec, nie zrozumieć. Jak owce pędzicie za tym, co znane, nie za bezimiennym głosem z zewnątrz. Idziecie tam, bo rozdają kiełbasę za darmo. Bądźcie przeklęci, wy ślepcy i snoby, jak ja jestem przeklęta!

Musiała być wtedy szalona. Tak bardzo szalona, że gdyby widział ją którykolwiek hollywoodzki reżyser czy producent, błagałby ja na kolanach, by u niego zagrała co najmniej Lady Macbeth. Ale nikt taki jej nie widział, i nigdy już nie zobaczy. Ten talent przepadnie. Umrze wraz z tym dniem oraz tym wspomnieniem.

Ostatnio często myślała o tym, co wcale nie tak dawno miała na wyciągnięcie ręki, a dziś zostało jej jedynym źródłem pocieszenia. Łudziła się w ten sposób, że nie zaginie zupełnie bez wieści i że przecież coś jednak była warta. Od zawsze przyciągała wzrok widowni, od najmłodszych swych lat miała w sobie ten niesamowity czar, którym mało kto mógł się pochwalić. Ten, którego dziewięćdziesiąt dziewięć procent globu nie posiadało, a którego próżno szukać nawet u większości światowej sławy aktorów. Mimo kilkudziesięcioosobowej, dużo bardziej doświadczonej obsady, to ona jaśniała niczym gwiazda, nie grając nawet głównej roli. Doskonale to pamiętała, tym właśnie wspomnieniem karmiła się wieczorami, by w ogóle móc zasnąć. Koledzy ze sceny brali za pewnik, iż wypadnie świetnie, do tego zawsze powtarzali, że miło się na nią patrzy. Goście z najdalszych rzędów widowni mieszczącej setki miejsc wyłapywali ją wzrokiem bez trudu i wstrzymywali oddech, gdy tylko pojawiała się na scenie. Czy to rola komediowa, czy dramatyczna, czy zupełnie kosmiczna, ona zawsze znalazła sposób, by kraść serca i całe przedstawienia. W teatrze zmieniała się w istnego demona, promieniującego namiętnością i lekkością. Ale szczęście trwało krótko — tylko te kilka chwil po spektaklu, gdy przez przypadkowe spotkania słyszała od przeszczęśliwych kobiet oraz mężczyzn cały wachlarz pochlebstw. Wtedy naprawdę pociągała tłumy. Kochali jej twarz, kochali jej grę, kochali jej taneczną lekkość. Tysiące ją podziwiały, setki jej zazdrościły, dziesiątki oddałyby wszystko, by mieć ją tylko dla siebie, kilku śniło o niej co noc.

A jednak każda gwiazda kiedyś zgaśnie. Ta doznała agonii przez zabite uczucie, umarła zaś przez fatalny ciąg zdarzeń. Iluż to takich królów i królowych sceny zdeptano, zanim poznał ich świat? Iluż to mogło stać się ulubieńcami milionów, lecz nikt ich nie zauważył? Ile to razy pozwoliliśmy wypłynąć ludziom absolutnie nieciekawym, a geniuszów zepchnęliśmy do rynsztoka?

Ona, kiedyś królowa teatru i obiekt zazdrości, dziś królowa niczego na wiecznej banicji.

Przypomniała jej się i ta impreza andrzejkowa — ta, podczas której zasmakowała w ustach czarnowłosego przystojniaka imieniem Fryderyk. Wspomnienie wydało jej się teraz tak bardzo odległe, tak bardzo nierzeczywiste. Wbiła wtedy szpilkę w serce, w puste miejsce gdzieś z boku.

Pustka, to właśnie mi przepowiedziano. Może powinnam zacząć wierzyć w zabobony, skoro okazują się prawdą?

Pomyślała, że ta szpilka to dzień, w którym zostawił ją Branidzki. Dzień, który przekuł jej serce na zawsze, a trafiona pustka to właśnie jej przyszłość. Pustka — samotność i nicość. To wtedy także wylosowała sławę w kubeczku. Sławę, której już nie ma i mieć nie będzie. Fede trafił się pierścionek. Już wtedy czuła, że nie ona go włoży, a mimo to próbowała wywalczyć dla siebie chociaż ochłapy.

Była dowodem na to, że mając wszystko, można nie mieć nic.

Nie miała nic, tylko wywróżoną pustkę. Mogła tylko patrzeć na te mdlejące z upijania się własnym szczęściem pary, samemu chcąc tylko zniknąć na zawsze. Opuszczony pies szczeka, a szczęśliwa w miłości karawana jedzie dalej. Dla tych opuszczonych psów i hiszpańskich koni nie ma miejsca, chyba że stanie się kolejny cud odkrycia Nowego Świata. Wtedy kilka psów i kilka koni przeżyje, ale na pewno nie wszystkie. Wśród których z nich będzie Anastazja, lepiej nie mówić.

Ten mustang nie należał ani do osoby, ani do miejsca. Ten mustang należał do przeszłości.

Jeden komplement wiosny nie czyni, choć chciałoby się inaczej. Nawet sny, nawet onieśmielenie urodą, to czyste kłamstwo. Wszystko na ziemi jest kłamstwem. "Ona jest bardzo piękna" znaczy zazwyczaj dokładnie tyle samo, co "ładna dziś pogoda". To gra pozorów, w którą święcie się wierzy, by odepchnąć od siebie myśli, iż istnieje jednak ktoś, kto nas nie nienawidzi. Wszyscy jesteśmy naiwnymi złoczyńcami we własnej i cudzej bajce, choć niektórzy bardziej od innych. Księżniczka Turandot, Esmeralda, Katarzyna Minola, a może po prostu Anastazja Niemojewska. Przed rokiem porzuciła wszystko i uciekła, by teraz znów nie mieć zupełnie nic i dalej uciekać. Pozostała jej jedynie myśl, że wciąż była genialną artystką, choć bez szans na udowodnienie swej wartości.

Don't cry for me, Radzieszyniec. Nie płacz, kiedy odjadę.

Artyści to są ludzie nienormalni. Tak bardzo zatraceni w sztuce, że nic innego w życiu nie potrafią, a wypadłszy z łask tłumów i producentów, stają się bezużyteczni. Oni odbierają świat inaczej niż reszta. Malarze widzą tylko piękne przedmioty, nieważne, czy to człowiek, czy roślina. Muzycy we wszystkich dźwiękach słyszą melodię. Tancerze w ogóle cały czas słyszą w głowach muzykę i nie potrzebują do tego magnetofonu. Wokaliście mają przygotowaną piosenkę na każdą okazję i odpalają się w losowych momentach. Aktorzy jak sobie czasem nie poskaczą i nie powyją w samotności, to ich rozniesie. Zachowują się wtedy jak opętani. A pisarze... oni po prostu piszą, a wcześniej obserwują i podsłuchują innych ludzi, żeby potem się na nich mścić w swoich książkach.

Prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, gdy się jest każdym z tych artystów po trochu.

Gdzieś tam w Radzieszyńcach na całym świecie istnieją takie zapomniane przez los tancerki, aktorki, malarki — porzucone, samotne, zapomniane. Być może kiedyś minęliście taką na ulicy, w szkole na korytarzu albo stała przed Wami w kolejce do kasy. Taka bez miłości, natchnienia i przyszłości, niepotrzebna nikomu. Takie jak ona umrą w pustych domach. Skończą na śmietniku historii. Ich nazwisk nikt nigdzie nie spisze. Były, żyły i umarły już za żywota.

Taki już los niektórych roztańczonych. Tych, którzy cokolwiek by nie uczynili, i tak przegrają.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro