XLII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Radzieszyniec w grudniu zamieniał się w krainę rodem z Dziadka do orzechów, tyle że w tej baśni na ulicach nie leżał ani śnieg, ani cukier. Właściciele sklepów i straganów prześcigali się w kwestii najbardziej wymyślnych ozdób, by przyciągnąć nie tyle wzrok, co raczej pieniądze. W każdym z nich rozbrzmiewały te same świąteczne hity ze zdartej płyty. Oglądając to wszystko podczas wczorajszego spaceru, Kalina tak długo namawiała siostrę, by wybrać się na świąteczne zakupy, że ta wreszcie uległa.

     W zwieńczonych neorenesansowymi łukami witrynach na parterze kamienic pyszniły się najlepsze praliny o wymyślnych, nie tylko kojarzących się z Bożym Narodzeniem, smakach. Ana zawsze pragnęła spróbować ceremonialnego kakao prosto z wybrzeży Zachodniej Afryki czy z dolin Gwatemali albo też czekolad wyrobionych z nich różowych czekolad z dodatkiem owoców drzewa truskawkowego, jaboticaby czy suszonych liści pokrzywy, jednak wizja wydawania na nie swoich ciężko zarobionych pieniędzy nieszczególnie się jej podobała. Niemniej zaglądała do środka każdej z tych "czekoladziarni", byle móc poczuć wyjątkowy zapach każdej z kostki i każdej tabliczki, podobnie jak w przypadku lokali serwujących wszelkiego rodzaju sery oraz przetwory, choć tu sprzedawcy byli bardziej chętni do skosztowania swoich najwyższej klasy specjałów.

     W kamienicach, nad którymi panował neobarokowy przepych zdobień, prezentowano towary użytkowe, lecz nie mniej zachwycające. Wstąpiły więc do tej w całości zajmowanej przez usługi, bardzo tłocznej i gwarnej, będącej niemal samodzielną miniaturową wioską świąteczną.

    W pomieszczeniu po prawej, za ramą z choinek, znajdowały się stosy światełek, świec zapachowych, skarbonek w kształcie zwierząt, łańcuchów, stroików i innych przedmiotów, chętnie wybieranych do budowy zimowego klimatu w domach. Cały ten komercyjny szał przyprawiał o ból głowy.

     Kalina nie mogła się powstrzymać przed wypróbowaniem działania każdej kuli śnieżnej i najchętniej zabrałaby je wszystkie do domu, a zwłaszcza tę z fortepianem oraz tę z gitarzystą w garniaku. W przeciwieństwie do niej Ana wolała pozostać przy swojej ulubionej pozytywkowej kuli z koniem lipicańskim, wykonującym pesadę, którą przed laty przywiozła jej mama aż z Wiednia. Na szczęście obok lśniły niczym złoto zastępy szklanych bombek, równie piękne, co kruche, mimo to wydawały się łatwiejsze do przewiezienia niż kule.

— Bombka w kształcie palmy kokosowej — dziwiła się Anastazja, a siostra natychmiast straciła zainteresowanie grającymi przedmiotami. — Czego to ludzie nie wymyślą?

— A jest taka w kształcie gołębia? — zainteresowała się druga. — Byśmy ciotce kupiły na święta.

— Jeszcze nas przeklnie na wieki. I tak marnujemy na nią więcej życia, niż jest tego warta. — Omiotła wzrokiem pudełka z mniejszymi ozdobami. — O, może to nie gołąb, ale za to okapi — Wzięła do ręki kolejne cudo.

— To jeszcze lepiej. Ciotka będzie się zastanawiać, co to za rasa konia i rozkaże wujowi takiego kupić, żeby się pokazać przed całą wsią.

— Jak jej wmówimy, że to kwagga, to na bank tak będzie. Dajmy z tym spokój, złożymy życzenia i tyle, chyba że jeszcze się coś trafi.

     Opuściły skład rupieci, idąc dalej za dźwiękami muzyki piękniejszej niż te przebrzmiałe świąteczne hity, przy ścianie koło administracji budynku, ujrzały fortepian i grającego na nim młodego mężczyznę. Anie przez chwilę stanęło serce. Myślała, że to duch Krzyśka ją znalazł — wrócił, by prześladować jak Scrooge'a. Dopiero, gdy przejrzała się lepiej, mogła odetchnąć z ulgą.

— No chodź — Kala pociągnęła ją za ramię w stronę sklepu z naczyniami czy innymi zbieraczami kurzu, mniej lub bardziej przydatnymi w domu.

     Wśród poszewek z gwiazdkami, aniołkami oraz pingwinkami wyróżniały się haftowane obrusy, a obok nich zestawy kubków z ręcznie malowanymi choinkami, miastami ze słodyczy oraz Świętą Rodziną, te ostatnie miały chyba najwięcej wspólnego ze świętami. Znalazły się wśród nich długie, małe, wysokie czy podobne do filiżanek, lecz Ana zwróciła uwagę na coś innego.

— Ta waza jest śliczna — wzięła na ręce porcelanowy, pękaty słój z pokrywką, ozdobiony bałwanami, jemiołą i reniferkami, hasającymi w śniegu. — Idealna na pierniki.

— Weźmiemy ją? Nie po to wyszłyśmy na zakupy, żeby nic nie brać.

— Tak, weźmiemy. Mnie też się bardzo podoba.

     Zapłaciwszy za naczynie, skierowały się dalej, gdzie na manekinach wisiały suknie w barwach świątecznych ze sztucznym futrem oraz kreacje sylwestrowe. Spędziły tam chwilę, później trafiły do herbaciarni, w której zakupiły połączenie najgorszych — zdaniem Anastazji — suszów na napary, jakie miała przyjemność kiedykolwiek próbować: piołun z imbirem i hibiskusem. Ale czego to się nie robi dla najukochańszej ciotki!

     Mimo wszystko zakupy można było uznać za udane. Upolowały piękny słój na ciastka, a także pozytywkę z instrumentem klawiszowym, bo Kala ostatecznie uległa pokusie i ją nabyła. Dotarłszy do domu, postawiła ją na stoliku, sfotografowała, po czym podpisała zdjęcie życzeniami — tak przesłała prosto do Kowala, mimo że do świąt zostało jeszcze kilkanaście dni. Zwyczajnie nie mogła się doczekać, by zrobić mu przyjemność.

     Przyglądała się pozytywce przez co najmniej godzinę bez przerwy, próbując w niej dostrzec tajemnice, których nie posiadała i słuchając muzyki, która nie docierała do jej skupionego umysłu. Być może liczyła, że magia świątecznego fortepianu spłynie na nią i odtąd będzie sławnym wirtuozem.

     Bożonarodzeniowy nastrój zawitał też do innych domów. Przejęty Antek opowiadał właśnie Róży, jak pięknie Siłacz wyglądał tego roku przystrojony łańcuchami oraz koralami, gdy ktoś postanowił im przeszkodzić, pukając do jej drzwi. Ubiegając rodziców, otworzyła strudzonemu wędrowcowi, którym okazał się speszony widokiem kolegi Janek, trzymający w ręku starannie oklejone papierem pudełko.

— Cześć, wejdź, proszę — Zaprosiła go do środka, a on, choć niechętnie, przystał na tę prośbę.

     Ty tu czego, jak ja jestem?! Ugh, a mogłem przyjść jutro.

     Nie dokładnie o to mu chodziło. Sądził, że będzie o tej porze sama, ale skoro stało się inaczej, musiał trochę poimprowizować.

— Przyniosłem coś dla was, otwórzcie. Trochę się pudełko poobijało, bo rowerem jestem, ale chyba zawartość aż tak nie ucierpiała.

— To nie bomba? — zażartował Antek, bo najwyraźniej był w dobrym humorze lub wręcz przeciwnie, wizyta kolegi zdała się mu podejrzana.

— Jaka bomba, to pierniki! — Ucieszyła się Róża, której udało się dotrzeć do wnętrza pakunku.

— Są dla was — oznajmił Janek, nie wychodząc z roli.

— Skąd taka hojność? Czytałeś ostatnio Opowieść wigilijną czy co się stało?

— Antek, kochanie, nie zaglądaj darowanemu koniowi w oczy — strofowała go ukochana.

— W zęby — poprawił ją.

— No to w zęby. — Ugryzła jednego. — Spróbuj, są pyszne.

— A ty to tak wszystkim roznosisz te ciastka? — drążył dalej Antek, nie odmawiając sobie przy okazji tej słodyczy.

— Tak, przed chwilą byłem u Serafiny — odparł gość nonszalancko.

— W to akurat nie uwierzę.

— Dobra, u niej nie byłem — Janek podniósł ręce do góry, gotów na aresztowanie za zdradę.

— Dajcie już spokój. Janek, dzięki wielkie za pierniki są pyszne. Panie Rudziku — zwróciła się do wylegującego się na sofie kota. — Ty też podziękuj — On jednak nie był zainteresowany współpracą.

— To lecę już — rzucił Janek. — Mam jeszcze zadania z niemca do zrobienia na jutro. Pa!

     Zawinął się z miejsca i wyszedł, co nieco zdziwiło wszystkich — łącznie z Panem Rudzikiem — i to na tyle, że wstał z kanapy, po czym wskoczył do kartonu po bombkach.

     Tymczasem Anka i Jula, u których Janek z piernikami bynajmniej nie zawitał, jak co roku ubierały wspólnie niski świerk przyjaźni w ogrodzie panny Mazur. Tym razem zawisła na nim zupełnie nowa ozdoba: ręcznie przez nią malowana bombka, z widniejącą na niej w miarę realistyczną podobizną Tangera, podpisaną także jego imieniem.

     W domu Anieli na czas okołoświąteczny zawieszono prace remontowe. Jej prywatna pokojowa choinka prezentowała się osobliwie. Nie było to nawet żadne drzewo iglaste, a jemioła, na której wisiały jedynie papierowe ozdoby, konkretnie wydrukowane specjalnie na tę okazję i wyposażone w sznurek zdjęcia Paco Wójcika. Cóż, tyle dobrze, że Mateusz tego nie widział. Jeszcze.

     Całkiem niedaleko, w mieszkaniu Tadka, panowała egipska ciemność, przynajmniej dopóki nie podłączył wtyczki do gniazdka, kiedy to całe okno rozświetliło się migoczącymi światełkami, powodującymi oczopląs. Teraz z daleka można było poznać, że mieszkał tam prawdziwy gwiazdor.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro