XLIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Instruktorka tańca nie odpuszczała. Na ostatnich zajęciach zatrzymała nawet grupę dziesięć minut dłużej, by dopracować jedną ważną figurę, w której dziewczyny zobowiązane zostały do przyklepnięcia piątki z parkietem. Wróciwszy do mieszkania, ona i Kala spakowały na prędce najważniejsze rzeczy, przede wszystkim resztki z lodówki, by się nie zmarnowały oraz podarunki dla rodziny, z którymi wyruszyły w drogę samochodem należącym do starszej z sióstr.

Ana nigdy nie była blacharą, ale lubiła zwracać na siebie uwagę, zapewne dlatego jeździła trzydziestoletnim maluchem polakierowanym na kolor lawendowy. Złośliwi powtarzali jej, że to trumna na kółkach, ale nieszczególnie się tym przejmowała. Jeżeli miała zginąć, to trudno. Samochód mało palił, w utrzymaniu też drogi nie był, a mimo to ludziom na ulicy szczęki opadały. Same plusy.

— O, patrz tam! — Kala wskazała na przejeżdżającego przeciwnym pasem żółtego sportowca, walącego po oczach długimi światłami, o przodzie przypominającym z wyglądu żabę z owalnymi oczami. Jej także niezbyt podniecały luksusowe marki, chyba że jako interesujące zjawisko przyrodnicze.

— Co taki płaski, meteoryt go przydusił? — Tancerka nie mogła się powstrzymać przed popełnieniem ironicznego komentarza, wciąż mając w pamięci incydent na przystanku. Sprawiało jej to prawdziwą przyjemność.

— Ładny taki — próbowała ją przekonać Kala, a trzeba przyznać, że miała mocny argument.

— Czy ja wiem? — odparła, leniwie przeciągając samogłoski. — Samochód jak samochód. Nawet się nim nie rozpędzi, bo tu wszędzie ograniczenia. Nie ma się czym zachwycać.

— W sumie racja.

Do folwarku w Milewczyźnie prowadziła teraz szeroka, prosta droga, czasowo bez ubytków w asfalcie, co z pewnością nie będzie trwało wiecznie. Trzeba było zatem z niej korzystać, ile się dało.

Brama na szczęście była otwarta, więc wjechały do środka. Wesołe rżenia nieparzystokopytnych na padoku oznajmiały wszem i wobec, że do dworu zajechali goście. Dziewczyny stanęły z podarkami przed starymi, rzeźbionymi drzwiami, po czym zakołatały. Otworzył im słusznej postury mężczyzna z wąsem.

— Dobry wieczór, wuju. Możemy wejść? — Anastazja natychmiast wprosiła się do środka. Nic dziwnego, na zewnątrz musiało być koło minus pięciu stopni Celsjusza, a każdy oddech pozostawiał widoczny ślad w powietrzu.

— Proszę, zapraszamy — powiedział, choć jego ton oraz wyraz twarzy sugerował co najmniej zdziwienie z powodu niezapowiedzianej wizyty. — Kochanie, patrz, kto przyjechał!

Z salonu pachnącego makowcem i piernikami wysunęła się krępa postać pani Przeździeckiej.

— A czemu tak bez uprzedzenia? — zaczęła z wyrzutem, zmuszając się do zwyczajowego ucałowania w policzki na powitanie. Ewidentnie nie była z tej wizyty zadowolona, zresztą z wzajemnością.

— Ciebie też miło widzieć, ciociu — zaskrzeczała Ana. — Mam nadzieję, że spodobał ci się prezent od nas.

— O tak, bardzo! — wrzasnęła. — Od razu wylądował na strychu, żebym nie musiała tego oglądać!

— To miło — Obie bratanice wyszczerzyły zęby jak do zdjęcia klasowego, a Kala podała Leokadii kolejny podarunek, tym razem coś bardziej użytecznego, jeśli kto lubi piołun. — A to od nas na święta.

— Już nic od was nie chcę!

— Niech się ciocia nie martwi, tym razem nic o gołębiach. To susz do robienia naparów. Wuja na pewno też chętnie skorzysta. — Spojrzała na mężczyznę, a on przytaknął. Był zdecydowanie mniej uprzedzony co do prezentów od krewnych.

— Na pewno? — upewniała się kobieta.

— Przecież ciocia wie, że życzymy jej zdrowia, szczęścia, pomyślności — tu Ana zawiesiła, by po chwili dodać najważniejsze: — I rozumu.

Przeździecka się obruszyła i zapewne rozpętałaby się wojna domowa, gdyby w tym momencie na schodach nie pojawiła się Gabriela. Aby uniknąć rodzinnego spięcia, gestem dłoni zaprosiła kuzynki na piętro, z czego one chętnie skorzystały.

Sypialnia Gabi wyglądała dokładnie tak, jak można by się tego spodziewać. Ciężkie, dębowe łóżko w stylu biedermeier, otoczone równie monumentalnymi szafami zamykanymi na klucz, w rogu secesyjny intarsjowany stolik i dwa ludwikowskie krzesła obite tkaniną gobelinową, okna zaś niczym skarb strzeżony przez prywatnych ochroniarzy w postaci kwiecistych zasłon z grubego lnu. Na ścianach malowane ręcznie olejne kopie obrazów Kossaka, przedstawiające konie arabskie, a na stojaku w kącie gitara.

— Spójrzcie, co dostałam od Marka — Gabi ściągnęła z półki figurkę kłusującego konika, zrobionego z zardzewiałych części starego roweru, na których widać było jeszcze resztki oleju. — Spawał go całą noc.

— Ale piękny! — odpaliła się Kalina. — Weź mi też takiego zrób — zwróciła się do siostry.

— Nie jestem spawaczem. Poproś Kowala, może się zlituje.

— Ej, no! — skrzywiła się młodsza, udając połowę młodszą, niż była naprawdę.

— Chcecie go potrzymać i obejrzeć? — zaoferowała krewna.

— Ja tak! — Kalina chwyciła metalowy przedmiot, by zaraz się przekonać, że nie był to najlepszy pomysł. Po palcach ściekły jej tłuste krople, wymieszane z sadzą. Natychmiast oddała go kuzynce, jakby nagle zaczął ją parzyć.

— Spawał całą noc i do świtu nie zdążył umyć — podsumowała gorzko Anastazja. — Ale liczą się chęci.

Przynajmniej ona nie musiała pędzić do łazienki, by zmywać z siebie brud pracy fizycznej.

— Gabi, my też mamy coś dla ciebie — zaczęła tancerka, gdy jej siostra i kuzynka wróciły z czystymi dłońmi. — Przepis na to ciasto, które ci tak smakowało — Podała blondynce tabliczkę jej ulubionej białej czekolady z bakaliami, do której tasiemką przymocowana była kartka papieru.

— Dziękuję wam bardzo, nie trzeba było! — Obdarowana rozpromieniła się jeszcze bardziej niż zwykle. Ana i Kala wymieniły między sobą równie szerokie uśmiechy. To ta słynna magia świąt — aż dziw, że istniała naprawdę.

— Chyba śnieg pada — rzuciła Kalina i natychmiast wszystkie trzy podbiegły do okna, ciesząc się jak dzieci.

— Wręcz śnieżyca — dorzuciła Anastazja, na co kuzynka, chwytając jej dłoń, podsunęła błagalnym tonem: — Chodźmy na dwór, kolejna taka okazja może się nie trafić.

Na odpowiedź nie musiała czekać długo. Po chwili były już na schodach i trzymając kurtki w rękach, rozejrzały się, czy na ich drodze nie stała smoczyca, postrach każdego gołębia w okolicy. Droga była czysta. Ubrawszy kożuchy, po cichu wymknęły się na zewnątrz.

Przy akompaniamencie stukotu kopyt i wesołego rżenia, czując na sobie spadające białe okruszki, Anastazja zamknęła oczy i z rozwartymi ramionami obróciła się dwukrotnie w obie strony.

— Nie zwracaj na nią uwagi, jest nienormalna — Kalina starała się zabrzmieć, jak lekarz orzekający stan pacjenta.

— Nienormalna albo o kimś marzy — stwierdziła Gabriela. — Przyznaj, kochana. Ktoś kradnie twoje myśli — zrobiła przerwę na oddech. — Musi być wyjątkowy.

— Owszem, jest. W tym cały problem — mówiąc to, Ana widocznie pochmurniała.

— Widzisz, Gabi, ta maruda zawsze narzeka. Jest nienormalna — diagnozowała ją nastolatka.

— Nic nie poradzimy, za coś trzeba ją kochać — zaśmiała się najstarsza z nich. — Jakiś książę na białym koniu?

— Nie szukam księcia z rumakiem, konie mam u ciebie — westchnęła, a z jej ust buchnęła skroplona para wodna. — Niestety mam dziwną słabość do zwierząt scenicznych, takich raczej błaznów króla.

— Takich samych jak ty — wtrąciła się Kala. — Słuchaj, ona dosłownie zwariowała jak zobaczyła pana Mexico-Romantico-Mariachi.

— Mniej więcej — Widząc rozbawione twarze siostry i kuzynki, dodała, zarzucając ramionami: — Co poradzę, nie jestem ze stali.

I już raz za to słono zapłaciłam. Nigdy więcej.

— Ale chyba jest ktoś jeszcze? — drążyła kuzynka.

— Nie chcę o tym myśleć. — Dwudziestolatka złapała się za skronie, jakby to miało w czymś pomóc. — To za dużo dla mnie.

Tancerka zmarkotniała jeszcze bardziej. W głowie przewinęła się jej taśma z życia, te piękne początki z Krzyśkiem. Wyglądały dokładnie tak samo: pan przystojny muzyk z instrumentem i ogromnym talentem. Tym razem ta bajka także nie mogła skończyć się dobrze, nie miała prawa. Spojrzała na kuzynkę i z głęboką szczerością w głosie, prosiła ją:

— Gabi, obiecaj mi, że chociaż ty mnie nigdy nie opuścisz.

— Nie mam najmniejszego zamiaru.

— Hej, a ja, to co? — Kalina zdecydowanie nie lubiła być pomijana.

— Ty i tak będziesz do mnie wracać po pożyczki, więc się nie martwię.

Siostra zwiesiła głowę, przyznając, że właśnie przejrzała jej plan na życie.

Anie bardzo trudno było przyznać na głos, jak wielką burzę przeżywała w sercu. Wiedziała, że to kolejny raz, kiedy spotkała wielkiego artystę, który podbił ją swym nieokiełznanym talentem, co nie mogło oznaczać nic dobrego. Bardzo trudno żyć z chęcią przebywania bez przerwy w obecności tego niesamowitego człowieka, jednocześnie czując, że to nigdy nie dojdzie do skutku. Ta wewnętrzna walka niszczyła ją, doprowadzała do obłędu, choć ukrywała to na wszystkie możliwe sposoby.

A to tylko kolejny, zwyczajny dzień genialnego twórcy: od jednej "szajby" do kolejnej, i tak bez końca aż do śmierci. Poza tym nikt nie bawi się tak dobrze na imprezach, jak artyści, zwłaszcza na trzeźwo. Prowadzą ich demony sztuk, muzy rozkazujące żyć pełną piersią — jak tańczyć, to do upadłego; jak śpiewać, to do utraty głosu i słuchu; jak kochać, to na zabój; jak nienawidzić, to przelewać złość na dzieła. Artysta nie zna półśrodków, jedynie wieczne szaleństwo.

Taki związek demonów groziłby nieustającym trzęsieniem ziemi, a przynajmniej latającymi talerzami.

Nie wytrzymam, zaraz mnie rozniesie. Muszę zatańczyć.

Wbiła z impetem na szeroką zalodzoną kałużę, robiąc ślizg na drugą jej stronę. Próbowała zrobić kilka piruetów, jednak bez łyżew figurowych nie szło jej najlepiej. Gdy dołączyły do niej obie krewne, zrobiło się już trochę ciasno na lodowisku. Gabriela, potknąwszy się, mało nie ucałowała ziemi i to tylko dlatego, że Kala w porę podała jej rękę.

Nie było miejsca dla ciebie — zaczęła nucić panna Przeździecka, najwyraźniej przesiąknięta musicalowym światem kuzynek, powracając przy tym do pionu.

— Jeśli bym miała coś zaśpiewać w te święta, to tylko Kolędę dla nieobecnych i bynajmniej nie dla tych umarłych — skwitowała Anastazja, lecz na szczęście nie zostało to odebrane jako nic obraźliwego, a raczej smutną prawdę. W tym momencie oberwała śniegową kulą od Gabi.

Nieustannie padające płatki utrudniały widok każdemu, kto ośmielił się wyściubić nosa za drzwi, stąd też śnieżki trafiały często w płot albo w ogołocone krzaki. Taka zabawa wzmaga apetyt, niechętnie więc wkrótce dziewczyny przyjęły zaproszenie na kolację, podczas której Ana starała się za wszelką cenę nie odzywać, bo przecież w okresie świątecznym nie wypada się kłócić z rodziną, nawet taką pokroju ciotki Leokadii.

To był ten dzień. Należało rozstać się z gąską i wrócić do Warszawy.

Pożegnały się w pośpiechu. Wsiadłszy do samochodu, Kalina niemal natychmiast zasnęła na tylnym siedzeniu. Było ślisko, więc Anastazja nie cisnęła przesadnie gazu, nie chcąc kończyć roku z hukiem.

Każdy pokonany kilometr coraz bardziej mieszał jej w głowie. Z jednej strony cieszyła się, że zobaczy rodziców i miasto, które ją wychowało, z drugiej zaś zdawało się, iż znów traciła wolność, a wszystkie złe wspomnienia powrócą ze zdwojoną siłą. Minęło ledwie pół roku...

W domu oczekiwano ich z utęsknieniem. Po raz pierwszy od dawna mogły poczuć objęcia chudych, lecz pełnych miłości ramion mamy oraz zapach drogich perfum taty. Choinka w te święta wydawała się jakby wyższa i bardziej strojna niż zwykle, a karp jakiś taki smaczniejszy. Mimo że Kalina jak zwykle wykonała swój fortepianowy recital kolęd, a w telewizji znów puścili te same świąteczne hity, te święta znacznie różniły się od wszystkich poprzednich. Wścibscy powiedzieliby, że to dlatego, iż tym razem zabrakło na nich Krzyśka oraz obrosłego już w okolicy legendą Gore gwiazda w wykonaniu Any.

Sylwestrowa noc również nie przyniosła fajerwerków — rzecz jasna poza tymi, które wybuchały za oknami, ale ich także było zdecydowanie mniej niż w latach ubiegłych. Wszystko powszedniało, szarzało i traciło znaczenie. To, co przydarzyło się w tym roku, instruktorce tańca nie mieściło się w głowie. Gdyby ktoś przed rokiem powiedział jej, jak bardzo jej życie nie będzie już przypominać tego, co do tej pory znała, w pierwszej chwili zamarłaby, a potem popadła w rozpacz. Nauczona doświadczeniem, w tę noc obawiała się, że kolejny rok przyniesie jeszcze większe tragedie, może śmierć albo zarazę. Kala już od dwóch dni leżała w łóżku z bólem gardła. Sama stała w oknie, przyglądając się rozbłyskującym obok światełkom, próbując z nich wyczytać przyszłe losy, rzucając przy tym co jakiś czas spojrzenie na niewzruszony niczym księżyc, świecący też przecież nad Radzieszyńcem. I tam oglądały to widowisko tłumy, i dzielący się z nią każdą swą chwilą Rafał; i myślami bujająca z Paco Wójcikiem Aniela wraz z zazdrosnym o niego Mateuszem; i zajadający się jankowymi piernikami Róża z Antkiem; i rozśpiewani Nowakowie; i ćwiczący w pocie czoła La cumparsitę Jurek; i próbujący nagrać efekty świetlne do nowego filmiku Tadek, i wnikliwie studiujący skład petard Kowal; i znudzona wszystkim Serafina; i nawet Anka z Julą, tańczące w ogrodzie wokół przystrojonego świerku.

Tak minął kolejny rok pański.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro