XLV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


     Instruktorka obudziła się zdyszana w środku nocy zupełnie bez powodu. Sięgnęła po szklankę wody, lecz za nic nie mogła trafić dłonią. Wreszcie dała sobie z tym spokój, a upewniwszy się, że Kala na wersalce obok spała jak suseł, położyła się na wznak z szeroko otwartymi oczami.

     To był koszmar. Po tak "ciężkim" dniu powinna była spać nieprzerwanie do rana. Nie udało się. Oddychała z otwartymi ustami, próbując uspokoić przeponę. Noc jeszcze długa.

      Rok dopiero się rozpoczął, a ona znowu wróciła do starych nawyków, jakby chociaż raz nie mogła sobie darować flirtowania z napataczającymi się przystojniakami. Jakby zapomniała, jak się to — wcześniej lub później — kończyło. Jej życie byłoby o wiele prostsze, gdyby ich wszystkich olewała. I próbowała. Przecież odkąd przyjechała do Radzieszyńca, dość dobitnie pokazywała sobie i im wszystkim, że nie potrzebuje żadnych Krzyśków, Rafałów czy innych Tomków. Przez chwilę naprawdę w to wierzyła. Wierzyła, że już nigdy żaden mężczyzna jej nie zawiedzie, bo o żadnym nie będzie potajemnie myśleć. Konsekwentnie wyrzucała ze swego umysłu twarze i nazwiska każdego z nich, by przypadkiem znowu się nie zako... pardon, nie cierpieć. Tak czy siak, nawet gdyby kiedyś złamała tę zasadę, to i tak nigdy już nie będzie tęsknić za nikim tak boleśnie i tak długo jak za Krzyśkiem, bo prawdziwa miłość trafia się tylko raz. Odkąd nosiła po niej żałobę, stała się twarda, nieczuła, a jej zauroczenia płytsze od kałuży. I dobrze, przynajmniej łatwiej będzie jej żyć z dala od tego chorego świata, bez miłości i bez obowiązku. Ale jego, na swoje nieszczęście, ciągle miała w pamięci...

     Miłość to cierpienie, tylko taką znała definicję. Taką też potwierdziła empirycznie.

     Dlaczego zatem ciągnęło ją do tego człowieka? Na moment straciła czujność, dała się ponieść przez resztki głupoty, jakie uparcie się jej trzymały. Może to te ciemne oczy? Nie, na pewno nie, ją interesowały tylko niebieskie. Może ten nos lekko garbaty? Nie, to niedorzeczne. Może włosy długie, czarne, kręcone? No to, to już na pewno nie. Nie znosiła długich włosów u facetów, tym bardziej czarnych i kręconych. Może ta postawa, ten głos...? Tak, zdecydowanie musiało chodzić o głos, o muzykę, którą się otaczał, o rytm — to one ją oczarowały. To dlatego chciała, by ją teraz porwał do tańca. Tego chciała: śpiewać, grać i tańczyć aż do śmierci. Nic więcej się nie liczyło.

     Więc dlaczego chciała tańczyć akurat z nim?

      Może czuła, że tylko on byłby w stanie ją zrozumieć. Tylko w jego żyłach zamiast krwi płynęła melodia. Tylko jego świat wypełniała muzyka w każdej chwili, od rana do wieczora i od poniedziałku do niedzieli. Tylko przy nim czuła, że mogła iść przez życie ze słuchawkami w uszach, a baletkami na stopach. Z nim każdy dzień byłby musicalem na żywo lub też hollywoodzką superprodukcją.

      Świat, w którym miała Krzyśka, taki właśnie był. Śpiewała bez przerwy, chodziła wszędzie tanecznym krokiem, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Wszystko dlatego, że i w jego wnętrzu rozbrzmiewała czysta muzyka. Przez jego palce przetaczała się klawiszowa magia, poprzez drgania docierająca do jej uszu oraz reszty ciała, powodując reakcję ruchową. W zasadzie to nie magia, tylko czysta fizyka. I chemia, między nimi była chemia, przynajmniej tak jej się zdawało.

     Już chciała wstać i stanąć w oknie, ale powstrzymała się, by nie zbudzić siostry. Przejechała dłonią po czole, jak miała w zwyczaju, gdy rozsadzały ją emocje. Nie mogła sobie pozwolić na uczucia. Nie, jeżeli chciała pozostać przy życiu.

     Idź precz, szatanie czarnowłosy!!

     Doskonale zdawała sobie sprawę, kim był. Nie łudziła się, że była jakoś szczególnie wyjątkowa. W swoim życiu spotkał tysiąc takich jak ona, może nie aż tak uzdolnionych, ale na pewno przynajmniej połowa z nich musiała być od niej piękniejsza, a dzięki jej nieocenionemu nauczycielowi życia Krzyśkowi i tysiącu facetów, których spotkała ona, wiedziała, że jej talenty, wbrew słynnej przypowieści, nie znaczyły w tej grze zupełnie nic.

      Z niecierpliwością czekała, aż w końcu ta bomba wybuchnie. Liczyła, iż stanie się to jak najprędzej, bo nie miała zamiaru marnować kolejnych lat życia na kogoś, kto mógłby być drugim Krzysztofem. W Warszawie pojęła, że nigdy nie należy być pewnym, czy tylnymi drzwiami do mężczyzny nie dobija się inna kobieta. Zatem czekała, kiedy wreszcie się dowie o jakiejś flamie Federica. To byłoby zbyt piękne, gdyby nie miał. Zresztą, on? Ktoś taki nie mógł być sam, to fizycznie niemożliwe. To kłóciłoby się z postrzeganiem przez Anę rzeczywistości, w której najlepsze kąski są dawno pozajmowane, a tylko takie szajby jak ona zostawały same. Być może to okrutne z jej strony, jak to się dziś modnie mówi — toksyczne, ale była praktycznie pewna istnienia zakamuflowanej dziewczyny Nowaka i wmawiała sobie tę wersję, by się chronić. Nie zamierzała zionąć zazdrością, pytać go o inne czy w jakiś sposób ograniczać, nic z tych rzeczy! Ta flama mieszkała po prostu w jej głowie jako przypomnienie, że nie może się zaangażować, bo znów skończy tak samo. A wtedy dokąd ucieknie? Radzieszyniec będzie już spalony, a Milewczyzna zbyt blisko. Jeszcze skończyłoby się na tym, że wróciłaby do Warszawy, z której uciekła do Radzieszyńca. Co za koszmarna ironia losu.

      Ludziom z zewnątrz zapewne trudno byłoby w to uwierzyć, gdyby komukolwiek opowiedziała, jak piekielnie bała się znów zakochać, bo oznaczałoby to wyrok śmierci, lecz nie natychmiastowy, a powolną agonię na dnie rozpaczy przez długie, długie lata. Na myśl, że to mogłoby się wydarzyć, ogarniała ją panika, serce zaczynało bić szybciej, bynajmniej nie z powodu przeżywania miłosnej ekstazy. Co jakiś czas, łapiąc się na chwili zapomnienia i czuła, że któryś z jej przyjaciół okazał się jej bliższy niż wcześniej, potrząsała głową, by odświeżyć umysł niczym rano tuż po przebudzeniu. Do tej pory szło jej to nawet nieźle. Przez wiele miesięcy nie pozwoliła zamieszkać nikomu w swym zamrożonym sercu, tym samym unikając cierpienia.

     To prawda, że zbudowała wokół siebie mur, ale tylko po to, by się chronić. Zwyczajnie miała już dość patrzenia na tych wszystkich szczęśliwych ludzi ogarniętych wzajemnością, kiedy zmuszona była stać obok, grając niewzruszoną.

      Z Krzyśkiem miało być inaczej. Kochała go i myślała, że on kochał ją. Z czasem zrozumiała, że dla niego nie różniła się od zeszłorocznego śniegu. Krzysiek zabił ją za życia, by odtąd już nigdy się nie odrodziła. Zabił ją i pogrzebał jej gorące uczucia głęboko pod powierzchnią. Stamtąd nie było już powrotu.

      Od tamtej chwili nie potrafiła już zaufać nikomu, zwłaszcza że aż za dobrze zdawała sobie sprawę ze swych skłonności do obdarzania bezsensownymi uczuciami ludzi, którzy nie mieli ochoty nawet na nią splunąć, a co dopiero cokolwiek odwzajemnić. Tak więc od dłuższego czasu pławiła się we własnym sosie wspomnień i beznadziei, podlanych rzęsistymi łzami.

      Już nigdy więcej żadnych uczuć do nikogo. Nigdy!

     Czuła się tak strasznie pusta w środku, bez życia i bez nadziei, bez niczego, zupełnie jak pączek bez nadzienia. Czy z tego stanu da się wyjść? Szanse na to były nikłe, chyba że znalazłby się ktoś, kto udowodniłby jej, że była wystarczająca taka, jaka była i nie musiała za wszelką cenę szukać czyjegoś poklasku, ale wtedy zapewne by takiemu nie uwierzyła. On też przecież w przyszłości mógłby zmienić zdanie, zupełnie jak niegdyś Krzysiek.

     Co jej strzeliło do głowy, żeby go podrywać?! Straciła rozum? Pewnie tak. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć jej ostatni zupełny brak asertywności. Straciła rozum, straciła czujność i stało się właśnie to. Jak bardzo sobą teraz gardziła! Tak bardzo chciała biegać i krzyczeć z bólu przez wkradające się do niej uczucie. Chciała wbiec na scenę, rzucać się po niej niczym opętana, w końcu znana tancerzom oraz aktorom metoda na rozładowanie napięcia. To nie był zwykły ból jak po uderzeniu głową w blat stołu, to nie był nawet ból egzystencjalny, notorycznie nękający artystów. To był ból niemocy, tragicznego braku zgody na miłość, będący w stanie kruszyć mury, lecz nie w tamtej chwili. Kalina spała, Anastazja nie mogła jej zbudzić bez powodu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro