XVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wkrótce przeminął i poniedziałek, i bliźniaczo podobny do niego wtorek, i nawet też mała sobota żartobliwie zwana środą, a nastał czwartek: dzień, w którym Ana postanowiła wreszcie pozwolić swoim uczniom tańczyć, ale na własnych warunkach.

Idąc w stronę Assemblage'u — oczywiście nie rozglądając się zbytnio, bo to nie przystawało ludziom na jej poziomie — zauważyła, że barista, którego kiedyś nazwała Dzbanem, usilnie wystawiał krzesła przed drzwi kawiarni, a gdy przestawił już osiem, zabrał się za stoliki. Pijała tam kawę przynajmniej raz w tygodniu, a dopiero tego dnia po raz pierwszy nie sama nie wiedziała, czy zachowanie Dzbana, znaczy, jak mu tam... Tomka? Tomka. Tak, to pierwszy raz, kiedy jego zachowanie jednocześnie zdziwiło, zaintrygowało i rozbawiło.

— A to co? Wielkie pranie tapicerki czy wyprzedaż garażowa? — sarknęła.

— Wiedziałem, że w końcu się za mną stęsknisz. Latem zawsze mamy tu paryski szyk, specjalnie dla paryskich dam — Tomek ukłonił się niezgrabnie, po czym usiłował pośpiesznie ściągnąć daszek kawiarniany.

— Jest jesień. A miejscówka nazywa się "Krakowska".

— Proszę go nie słuchać — wtrącił się kelner Błażej, wynurzając się zza futryny. — Od rana nadaje mi o tych stolikach. Chciał się podlizać tobie i szefowi.

— Nieprawda.

— Ach tak? — Anastazja podniosła lewą brew. — Zatem proszę tradycyjnego croissanta bez nadzienia, trzy makaroniki, każdy innego smaku i café au lait.

— Cóż, droga pani, my nie mamy makaroników w ofercie.

— To jest ten paryski szyk czy nie?

— Doigrałeś się — szepnął koledze kelner, nachylając się do jego ucha.

— Ej, a co to jest au lait? Kawa na odtłuszczonym czy sojowym?

— Nie wiem, to twoja klientka.

Błażej musiał się naprawdę starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Co prawda trochę mu było szkoda ziomka, ale z drugiej strony on sam się o to prosił, próbując się dopasować do kogoś, kto ewidentnie tego nie szukał.

Próbując wyjść z twarzą z tej sytuacji, Tomek odpalił na zapleczu przepis na tę kawę w internecie i omiótłszy wzrokiem ciąg nadmiarowych literek, starał się ją wykonać krok po kroku. Błażej zaś, widząc jego zmagania, postanowił się nad nim zlitować. Zniknął na parę minut, by niedługo później wrócić z kilkoma makaronikami, jeszcze w opakowaniu marketowym.

Ana w tym czasie zdążyła już przeczytać dwa rozdziały swojej ulubionej powieści. W jej głowie nie było jednak żalu ani zniecierpliwienia, bardziej rozbawienie, które zresztą każdy mógł wyczytać z jej twarzy. Usłyszawszy kroki, podniosła głowę, a przed nią ukazała się postać Tomka, wyprostowana jak brytyjski lokaj, z dumą prezentująca swoje dzieło.

Merci, Monsieur le garçon — zabrzmiała, jak rodowita Francuzka. — Il faut que je commande plus souvent du café français ici.

— Co, proszę?

— Nic takiego. Bardzo dobra kawa.

— A dziękuję.

— Ale te makaroniki mają tak ze trzy dni. Na francuski szyk trochę za mało — stwierdziła, mrugając prawym okiem. Na Tomka zadziałało to prawie jak zaproszenie na randkę.

Poczuł się dumny jak paw. Jeszcze długi czas patrzył, jak znikała mu z oczu w okolicy Mszalnej. Kąciki jego ust mimowolnie utrzymywały się w górze i nie mógł nic na to poradzić, a umysł fruwał gdzieś ponad chmurami. Nic dziwnego, nie co dzień przecież słyszy się komplementy od ulubionej klientki.

— Błażej? Otwieramy nowy biznes! Co ty na to?

— Ja na to, że ci trochę odbija z tej całej francuskiej miłości. Która to już? Zapomniałeś o tej, jak tam, Adzie? Albo tej, co tu wczoraj była? — Spojrzał na kolegę z politowaniem. — Ale nie martw się, za jakiś czas z tą też ci przejdzie.

Może nie — westchnął, po czym niechętnie wrócił do pracy.

Anastazja znacznie wyróżniała się wśród nieco młodszych nastolatek na ulicy, wyglądających jak tyczki od fasoli. Dobrze wiedziała, że nigdy nie będzie miała budowy greckiej kolumny. Nie pozwalały jej na to szerokie biodra i ramiona. Mimo to uchodziła za chudą, bo przy mocnej budowie i prawie stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu, rozmiary jej ubrań nie przekraczały litery "S". Taki wzrost to prawie kalectwo, zresztą przedwcześnie uskarżała się na niedomaganie kręgosłupa. Czy to przez lata wyginania w tańcu klasycznym? Być może, trudno to określić. Gdyby porównać z nią te wszystkie tyczkowate tumblrerki i przedstawić jako psy, byłaby wyżłem obok średnich chartów. Wśród koni byłaby raczej silnym i smukłym folblutem czy innym kłusakiem.

Zapach kawy niósł się jeszcze przez pół miasta. Czuło się go od Staroświeckiej i Zamkowej, przez Mszalną, Krynicką, Zielną i Kawskich, gdzie złączył się z zapachem świeżo wyciągniętego z pieca kruchego pieczywa, aż po Zabytkową, skąd Anastazję ze snu na jawie wywołał znajomy głos.

— Ana? To ty? Jak miło cię widzieć!

A była to wysoka, szczupła rudowłosa kobieta po czterdziestce, w długiej, kwiecistej spódnicy w czerwone oraz brązowe odcienie. Wyglądała jak uosobienie jesieni.

— Pani Irka! Co za niespodzianka! — Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym oczom i uszom. — Pani tutaj? A, przepraszam, zapomniałam, że pani tu też pracuje. Mój błąd.

— Nic się nie stało. Powiedz, co tam u ciebie?

— To, co zwykle — westchnęła ciężko, próbując uciec wzrokiem. — Udaję, że wszystko w porządku i idę do przodu, w końcu taki mam zawód.

— Mama wspominała, że uczysz tańca w jakiejś szkole z trudną nazwą.

— W Assemblage'u. Tak, przynajmniej próbuję.

— Warszawa przestała ci się podobać?

— Nie chodzi o podobanie. Życie tam mnie trochę... przerosło.

— Rozumiem. Też tak miałam, jak się przeprowadziłam z Sochaczewa — Pani Irce, zdaje się, zebrało się na wspominki, ale rozbiegane oczy Any odciągnęły ją od tego pomysłu. — A nie brakuje ci sceny? Reflektorów? Widowni? Kwiatków na do widzenia?

— Brakuje. Brakuje mi też ludzi i poczucia, że to, co robię, ma sens. I że ludzie mnie nie tylko szanują, ale też lubią, tak po prostu.

— A w Warszawie miałaś to poczucie? — Irka nie odpuszczała, jakby prowadziła wywiad.

— Raczej nie bardzo. I tutaj też go nie mam. Pewnie, gdybym uciekła na koniec świata, to też by go nie było, prawda?

— Ucieknij, to się dowiesz.

Obie z wolna się uśmiechnęły, lecz zupełnie bez entuzjazmu.

— Dzień dobry! — Odwróciły się, a ich oczom ukazał się nie kto inny, jak Rafał Kościeński. — A przepraszam, to wy się znacie?

Wydawał się być naprawdę zdziwiony, widząc rozmawiające ze sobą instruktorki aktorstwa i tańca.

— Ana jest córką mojej koleżanki z pr... — widząc błagające spojrzenia Anastazji, Irena nie dokończyła, tylko rzuciła pierwszą bzdurę, jaka przyszła jej do głowy — Z przedszkola.

— Która jest godzina? — dziewczyna pośpiesznie zmieniła temat. — Za piętnaście. Musimy iść. Do widzenia, pani Irko.

— Do widzenia. Rafał, pamiętaj, w przyszłym tygodniu ćwiczymy dykcję na monologach.

— Oczywiście! Na pewno będę! — rzucił na odchodne, próbując dogonić uciekającą w podskokach Anę. Udało mu się to dopiero na rogu Ambasadorskiej, kilka budynków przed Assemblage'em. Zanim weszli do środka, zatrzymał ją, chwytając lekko jej lewą dłoń, po czym spytał:

— Znasz panią Irkę Lipniak?

— Nie ja, tylko moja mama, słyszałeś przecież.

— Twoja mama też jest aktorką?

W tym momencie Anie skoczyła gula do gardła i przeszedł ją zimny dreszcz.

— Nie wracajmy do tego. Nigdy.

Widząc nadchodzącą Kalę, co dziwne nie samą, lecz z Kowalem, wyrwała się z uścisku. Pragnęła jak najszybciej się przebrać, by móc zająć się pracą; jedyną rzeczą, która odciągała ją od dziwnych myśli.

Uspokój się. Dasz radę. To nie pierwszy raz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro