XX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nieco zmieszany i nie do końca zadowolony z przebiegu spotkania Jurek snuł się jeszcze po rynku Radzieszyńca, by, jak to sobie roboczo nazwał w głowie, "rozchodzić emocje". Zdało mu się, że cały płonie w środku. Mógłby nawet zrzucić kurtkę oraz koszulę, a i tak byłoby mu ciepło. Na przemian śmiał się i dyszał nerwowo, po chwili zatrzymywał w pół kroku, by sprawdzić, czy ktoś go nie śledził. To wszystko z powodu jednej, jego zdaniem najpiękniejszej na świecie, czarnowłosej dziewczyny.

Ciągle bił się z myślami, że mógł jej powiedzieć, że chciał po prostu spędzić z nią czas, względnie zaprosić na prawdziwą randkę, ale przecież nie mógł zrobić tego w obecności jej brata. Nie mógł też wysłać jej wiadomości o takiej treści. Jedyne, co wyszło mu na dobre, to to, że mógł odtąd bezkarnie prosić Nowaków o pomoc w nauce gry na gitarze, a to już bardzo dużo, prawda?

Okrążył kilkukrotnie neorenesansowy ratusz, po czym ruszył przed siebie, by zrobić to samo wokół zamku, oddalonego od niego o jakieś czterysta metrów. Wyszedłszy z ulicy — a jakże — Zamkowej na Plac Zamkowy, poczuł wreszcie październikowy chłód, jednak zapomniał o tym prędko, zauważywszy przy odremontowanej niedawno fontannie dwie znajome sylwetki, żywo o czymś rozprawiające i zajęte sobą, jakby świat miał zaraz przestać istnieć.

— Róża? Janek, to wy? Cześć, jak leci?! — Jurek nie mógł się powstrzymać. Z wrażenia wypuścił z ręki gitarę. Oboje na ten dźwięk wzdrygnęli się w takim popłochu, jakby tuż za nimi wybuchł granat albo zatrąbił pociąg długodystansowy.

— Stary, przestraszyłeś nas — wysapał Janek. — Nie rób tak więcej, błagam.

Jego towarzyszka była w takim szoku, że przez chwilę nic nie mogła powiedzieć.

— Co tu robicie?

— Aa... nic... gadamy. Tylko — upierała się nastolatka, odzyskawszy rezon.

— Nic? — zdziwił się Janek, robiąc krok w jej stronę i rzucając namiętne spojrzenie.

— Nic. Na pewno nic. Tylko gadamy — Niełatwo przechodziło jej to przez gardło, bo oczy Janka doprawdy były hipnotyzujące.

— Gdzie macie Antka? — drążył Jurek. — Poszedł już do domu?

— Yyy, co? A, tak, poszedł już — Róża pokiwała głową na znak.

— Tak właściwie, to go tu nie było — wtrącił niskim głosem Janek i objął dziewczynę ramieniem. — Jesteśmy tylko my.

Ona temu nie protestowała. Próbowała się uwolnić, lecz po kilku nieudanych próbach odpuściła.

Jurkowi zrobiło się trochę głupio, jakby przyłapał przyjaciół na czymś tak nieprzyzwoitym, jak wyrywanie roślin będących pod ścisłą ochroną. Przez chwilę wszyscy patrzyli na siebie w milczeniu, przywdziewając dobre miny do złej gry. Wkrótce nie widząc szans na konstruktywną rozmowę o pogodzie, która swoją drogą była "ładna", jak na tę porę roku, Jurek postanowił opuścić to zbiorowisko.

Zdecydował się zatrzymać to dla siebie. Mógł to być przecież przypadek, mógł coś źle zrozumieć, czy coś. Nie ma coś wcinać między wódkę a zakąskę. Antek był jego kumplem, lepiej było więc nie siać fermentu, gdyby miało się to okazać nieprawdą.

Róża z jednej strony poczuła ulgę, z drugiej zaś wiedziała, że kolejnego dnia rano będzie cierpieć na ból głowy z powodu wrażeń. Najpierw miły wieczór w towarzystwie przystojnego kolegi, a później, ni z tego, ni z owego, pojawił się tego świadek.

No to teraz na pewno wszyscy się dowiedzą. Jurek wie, że mam chłopaka. Co on sobie pomyśli?

A przecież nie zrobiła nic złego. Spotkali się na kawę w "Krakowskiej", by porozmawiać o swoich ukochanych kotach: ulubieńcu Róży Panu Rudziku i pupilu Janka Miauczysławie Myszowcu Drugim. Chcieli jedynie zorganizować ich spotkanie, żeby mogli się zaprzyjaźnić, jak ich właściciele, przynajmniej ona tak uważała. To prawda, że rzucał czasami żarcikami o byciu razem, ale to tak po przyjacielsku. On dobrze wiedział, że była szczęśliwie zajęta. To przy Jurku, to przecież też tylko żarty. Szkoda tylko, że mogły się stać powodem plotek na całą szkołę.

Tymczasem Kalina, nie mogąc się skupić na czytaniu ubóstwianych przez wszystkich "Krzyżaków", wspominała ostatnie spotkanie z Kowalem. Właściwie to raczej było na odwrót, nie mogła czytać o Zbyszku z Bogdańca, bo myślała o Zbyszku z Radzieszyńca, przez co te wszystkie Zbyszki mieszały jej się w jedno i w sumie ostatecznie nie była pewna, w której wsi pod Grunwaldem stało kino, a o której godzinie w hinduskiej knajpie spotkali Danusię z Jagienką. Jednakowoż była prawie pewna, iż to ten cwany Urlich z krzyżem na masce nie zatrzymał się na pasach, kiedy chcieli przejść przez jezdnię.

Spotkali się w połowie drogi, przy fontannie na Placu Zamkowym. Widząc go, uśmiechała się już z daleka. Przeszli się spacerkiem po parku za zamkiem, a w jadłowozie zakupili po kołaczu. Posiliwszy się słodyczami, poszli już do kina na którąś kolejną komedię z Korolukiem. Tytułu i fabuły już nie pamiętała, bo wszystkie tego typu filmy były identyczne. Widzieli jeden, więc widzieli już wszystkie, stąd obiecali sobie, że następnym razem wybiorą się na jakiś dreszczowiec.

Kowalewicz z pewnością nie był typowym przystojniakiem, raczej uroczym "spoko gościem" w okularach, być może nawet ciut niższym od Kali, bo Anie sięgał może do wysokości twarzy. Miał jednak to coś w sobie, to nieuchwytne je ne sais quoi, którego mogliby mu pozazdrościć co wyżsi i piękniejsi. Z nim nie można było się nudzić, tak przynajmniej twierdziła Kalina. Zawsze miał w zanadrzu jakieś zabawne przemyślenia albo niesamowite przygody do opowiedzenia, to znaczy, nie były to historie o zimowej wspinaczce na K2 czy spawaniu podmorskim, tylko proste anegdoty o parzeniu herbaty w zimnej wodzie czy szukaniu zaginionej skarpetki po praniu, które w jego ustach dorastały do rangi epickich zmagań Jakuba z Aniołem, a innym razem Achillesa z Hektorem.

Zapewne właśnie dlatego zwróciła na niego uwagę. Każde wspomnienie jego osoby wywoływało u niej reakcję podnoszenia kącików ust oraz policzków. Wprost nie mogła się doczekać kolejnych historyjek o tym, jak przelał swoją paprotkę lub przewiesił klucze do domu na inny hak. Pasjonowały ją milion razy bardziej niż te przeciągnięte opisy u Sienkiewicza.

Tuż przed filmem, gdy zajęli już czerwone fotele i oczekiwali na zgaśnięcie świateł, opowiedział jej o tym, jak zgubił się we własnej piwnicy. Rozbawiona wyznała mu wtedy, że go za to uwielbia. Odpowiedział jej tym samym, a gdy film się rozpoczął, położyła głowę na jego ramieniu i tak wytrwali aż do napisów, co rusz podśmiechując się z głupoty scenariusza i papierowych bohaterów. Po kolacji w knajpie odprowadził ją praktycznie pod samą kamienicę i obiecał, że jeszcze się spotkają. To był jeden z najpiękniejszych wieczorów w jej życiu.

Zasnęła prędko i dopiero następnego dnia zorientowała się, co się wydarzyło. Powiedziała mu, że go uwielbia. On również to powiedział o niej. Godzinami próbowała to rozszyfrować, co to właściwie oznaczało: czy lubił ją, czy lubił ja tak bardziej? Chyba że żartował po przyjacielsku, wtedy to co innego, więc... co tak naprawdę wydarzyło się tamtego dnia?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro