XXII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kilka kolejnych dni października mignęło Anie prędko, jak z bicza strzelił. Świat znów był szarobury, zwyczajnie nijaki. Kwiatostany w rabatach czosnku ozdobnego na Polach Ryżowych już przekwitły i się zasuszyły, choć wciąż pięknie wyglądały po zmroku, poprzetykane świecącymi na pomarańczowo kulistymi lampami ogrodowymi. Cała radosna przyroda zaczęła pokładać się do grobu, by nikt jej nie przeszkadzał w żałobie po tropikalnym żarze. W powietrzu coraz częściej unosił się zapach dymu oraz spalin, drażniąc nos, oczy oraz poczucie smaku każdej żywej istoty.

Tylko jedna rzecz na świecie mogła jej teraz poprawić humor.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na barokową kopułę kościoła świętego Stanisława Męczennika, Ana wsiadła wreszcie do starego autobusu. Był prawie pusty, być może dlatego, że ludzie o tej porze zazwyczaj gotowali obiad. Zajęła miejsce z tyłu, po czym przysłoniła okno do połowy, by nie oglądać krajobrazu wypełnionego gnijącymi liśćmi.

Gwar, jakiego doświadczyła ostatnim razem, ucichł. Już nikt nie sprzedawał starych samochodów ani towarów kolonialnych zza wschodniej granicy, co najwyżej zestaw wytłoczek po jajkach w promocji z zeszłoroczną palmą wielkanocną.

— Jedziemy na około przez Grabowo, w Karześni są roboty — oznajmił kierowca tuż przed wyjazdem z miasta.

Do Milewczyzny dojechali z piętnastominutowym opóźnieniem, co w przypadku objeżdżania wszystkich zakrętów w Grabowie Radzieszynieckim i Grabowie Młynie, było sporym osiągnięciem dla komunikacji podmiejskiej. Anastazja dawno nie odwiedzała tej okolicy, właściwie nawet nie pamiętała o jej istnieniu. Przedwojenne domy grabowskie — choć już wyraźnie nadgryzione zębem czasu — wciąż robiły na niej ogromne wrażenie, podobnie jak park dworski wujostwa, rozciągający się wraz z lasem od Milewczyzny aż tutaj.

Tym razem Gabriela nie mogła wyjść jej na spotkanie, bo prowadziła trening. Kuzynka nie miała jej tego za złe. Przysiadła na ławce pod gołym już o tej porze kasztanowcem, skąd miała bardzo dobry widok na zmagania młodzików z krzyżakami.

Gabi zauważyła ją dopiero pod koniec jazdy. Zamachała entuzjastycznie, dając znak, by podeszła, co zresztą jej kuzynka uczyniła bardzo szybko.

— Witaj znowu, kochana — Gabriela przytuliła ją, nie zważając na obecność innych adeptów jazdy, odprowadzających konie. — Dobrze, że jesteś. Akurat dzisiaj jest też mój Marek, w końcu go poznasz. Tata pokazuje mu nowy ciągnik, zaraz po niego pójdę. Hela — zwróciła się do dziesięciolatki, zeskakującej z klaczy — Gamma jeszcze zostaje. Tanger też.

— Masz dla mnie chwilę? — spytała Ana, gdy młodzi jeźdźcy rozpierzchli się już po terenie ośrodka.

— Dla ciebie zawsze. Mam jeszcze trzy jazdy dzisiaj, ale zaprzęgnę do roboty Gwidona. Robi niedługo kurs na instruktora, to niech ćwiczy.

— Co ja bym bez ciebie zrobiła?

— Hm, pewnie jadłabyś kolację z jakimiś bogatymi snobami w Warszawie.

— Masz rację.

Ana pierwszy raz od dawna szczerze się zaśmiała. Objęły się wspólnie przeciwnymi ramionami i skierowały kroki ku przygaszającym już swe barwy ogrodom. Gdy Gabi znikła na moment, by załatwić sprawę z Gwidonem, a także sprowadzić Marka, Anastazja zajęła miejsce na ławce pod grabowym baldachem, z którego złote liście zdążyły wokół usypać dywan. Przypomniało jej to beztroski czas w dzieciństwie, kiedy to siadały tu z siostrą i kuzynką, by opowiadać sobie niestworzone historie o dzikich mustangach oraz ich trenerach.

Po chwili od strony wozowni zmierzała już ku niej blondynka w towarzystwie nieco niższego od siebie, ubranego na czarno, szczupłego szatyna, z fryzurą na jego imiennika z popularnego serialu i z krótkim zarostem. Szli w pewnej odległości od siebie, ona żwawo, podskakując niczym gazela, a on człapał, prawie nie podnosząc nóg, niczym słoń. Wyglądało to dość komicznie.

— Cześć. Marek, prawda? — upewniła się uprzejmie Ana, kiedy stanęli tuż przed nią.

— Tak — odburknął gardłowo jegomość, wsadzając ręce do kieszeni, ignorując tym samym wyciągniętą do powitania dłoń dwudziestolatki.

Widząc zdezorientowane spojrzenie Anastazji, Gabriela przejęła inicjatywę:

— Marek jest mechanikiem samochodowym. Poznaliśmy się na zlocie zabytkowych aut. Mieszka w Gęsiarewnie.

Zdawało się, że tylko Gabi była tak podekscytowana. Gestykulowała, najchętniej opowiedziałaby całą historię jego życia, a on wciąż trzymał ręce w kieszeniach i patrzył gdzieś w dal, jakby go tam wcale nie było.

— Też jeździsz konno? — próbowała zagaić Ana.

— Nie — odparł z taką samą manierą, jak wcześniej.

— Marek nie jest rozmowny — ciągnęła dalej Gabi. — Chyba że jest z kumplami. Ostatnio oglądaliśmy film z dwoma jego kolegami i musieliśmy co dwie minuty zatrzymywać, bo był tak beznadziejny, że krytykowaliśmy wszyscy non stop, a Marek najbardziej.

Tym razem mężczyzna się nawet nie odezwał, tylko uśmiechnął półgębkiem. W końcu jednak przemówił czymś więcej niż jednym słowem:

— Pojadę już do domu. Gadajcie sobie.

— Nie zostaniesz? — Gabriela zrobiła minę zbitego psa.

— Nie — odrzekł po raz ostatni, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę bramy. Tyle go widziały.

Tancerka poczuła się naprawdę dziwnie. Nie była pewna, czy to jej obecność spłoszyła tego gościa, czy po prostu kuzynka miała kiepski gust. Wiele jednak wskazywało na to drugie.

— Nie przejmuj się, on jest nieśmiały — tłumaczyła Gabi. — Na pewno będziemy mieć jeszcze okazję pogadać wspólnie.

— Na pewno — odpowiedziała Ana, a w myślach dodała jeszcze: — Tylko że nie mam na to ochoty.

Sądziła, że skoro Gabriela zdążyła wymienić już tylu facetów na inne modele, każdy kolejny powinien być lepszy od poprzedniego. Skoro najlepszym z nich był ten dziwny, małomówny Marek, to kim musieli być jego poprzednicy? Anie trudno było ich sobie wyobrazić.

Nie wróżę im przyszłości. To niemożliwe. Oby prędko to zauważyła.

— Wpadniesz do nas na hubertus? — spytała Gabi, chcąc odciągnąć uwagę od tego dziwnego spotkania. — W tym roku mamy mieć mechanicznego byka. Lubisz tę zabawę, prawda?

— Tak, ale chyba nie dam rady. Nie wiem... Zastanowię się, zgoda?

— Jasne. To teraz opowiadaj, co u was? Co u Kali?

Ana już otworzyła usta, by coś powiedzieć, gdy nagle chrypiący głos Leokadii Przeździeckiej, "uprzejmie" wypraszającej gołębie z posesji, zagrzmiał w całym folwarku:

— O, wy latające szczury! Wypad do siebie, darmozjady! Sio mi stąd!

— Możemy gdzieś pójść? — szepnęła tancerka, niemal błagając. — Nie bardzo chce mi się gadać z twoją matką.

— Dobra, to może pójdziemy w teren?

Na te słowa Anie aż się zaświeciły oczy.

— Z chęcią — odparła z ulgą, po czym dodała: — Już wiem, co miałaś na myśli, kiedy ostatnim razem rozganiałyśmy ptaki. Na twoim miejscu zrobiłabym to samo.

— No to lecimy!

Przed wejściem do stajni sportowej minęły się z Gwidonem Kapustą. Na szczęście nie wyglądał na przygnębionego dodatkowymi obowiązkami. Na miejscu Gabi ponownie poleciła kuzynce oporządzić Carlotino Fair, sama zaś zajęła się swoją andaluzyjską klaczą maści palomino o wiele mówiącym imieniu La Bella Esperanza, co w ojczystym języku hodowców przodków ośmioletniej kobyły oznaczało Piękna Nadzieja. Gabi zaś nazywała ją raczej Esmeraldą. Z jakiegoś powodu uznała, że to imię bardziej do niej pasuje. Trzeba przyznać, że miała rację.

— Gotowa? — spytała właścicielka przybytku, wyprowadzając swego wierzchowca na zewnątrz.

— Jak nigdy dotąd, chociaż... zaczyna robić się już ciemno.

— To będzie krótki spacer.

Pomału ruszyły stępem poprzez aleję za bramą. Stukot kopyt służył im za najlepszą muzykę uspokajającą. Rozkoszując się nią, Ana łapała się na przymykaniu oczu, co w sytuacji prowadzenia konia, zwłaszcza tak wrażliwego jak Carlotino, było niedopuszczalne, dokładnie w taki sam sposób, jak przysypianie w czasie prowadzenia samochodu. Na szczęście prędko się opanowała, słysząc głos Gabrieli:

— Jak ci idzie z tymi tancerzami? Sądząc po naszej imprezie ogniskowej, to bardzo fajne towarzystwo.

— Owszem, jakiś tam potencjał mają. Hej, Carlotino, prr, spokojnie, złotko — Jej koń najwyraźniej miał inne zdanie. — O czym to ja? A, tak, jeszcze nie są mistrzami, ale ja z nich zrobię przynajmniej porządnych amatorów.

— Ty to jesteś! Nigdy nie przyznasz, że kogoś lubisz albo że ktoś jest w czymś dobry, tylko że zawsze może być lepszy.

— Chyba masz rację. Nic nie poradzę, przykro mi. Taka już jestem.

— A tak w ogóle, mam wrażenie, że jeden chłopak cały czas się na ciebie patrzył, cokolwiek byś nie zrobiła. Chyba... Rafał? Dobrze pamiętam? Wpadłaś mu w oko. Ile on ma lat?

— Dziewiętnaście, zdaje się. Wiem, że to robi, ale mu w końcu przejdzie. Nie mam teraz ochoty na głupoty po... sama wiesz.

— Wiem. Właściwie... dlaczego to robisz?

— Ale co?

— To wszystko, Radzieszyniec, szkoła tańca...

— Sama nie wiem. Może z nudów, a może żeby zapomnieć.

— I udało się?

Na to Ana nie miała odpowiedzi. Zakłusowały kawałek drogi, tancerka na potężnym i szybkim Carlotino naturalnie pędziła daleko z przodu, a gdy zrobiło się już zupełnie ciemno, zawróciły galopem do stajni. Gabriela miała ochotę przyznać, że kuzynka ma niespotykanie dobrą rękę do młodego karosza, ale w emocjach zupełnie o tym zapomniała. Odstawiwszy konie, gospodyni w biurze przy siodlarni podała jeszcze herbatę owocową z ciasteczkami czekoladowymi, idealny zestaw na jesienny wieczór.

— Julian wciąż nie zamierza wracać? — zapytała Anastazja, przystawiając kubek z konikami do ust.

— Nie. Między innymi dlatego mamy tu braki kadrowe. Gdy Gwidon zda egzamin na instruktora, będzie nam łatwiej, za to będziemy musieli załatwić kogoś nowego do roboty w stajniach. Wieś się wyludnia, nie ma komu pracować, a wiadomo, że z daleka nikt nie będzie przyjeżdżał. Są tu dzieciaki, które pomagają w zamian za jazdy, ale to w wolnym czasie. Potrzebujemy kogoś na stałe od rana.

— Nie rozumiem twojego brata.

— Ja też go nie rozumiem. Ale wiesz? To pewnie sprawka Malwiny, ona nie chciała mieszkać z teściami. I wyjechali.

— Kiedy pomyślę o twojej matce, to nawet przestaję się dziwić.

— No tak. No i spójrz, co z nas wszystkich dzięki niej wyrosło — Gabrielę ogarnął nagle jakiś rodzaj sentymentalizmu. — Nikt z nas nie chciał być jak ona. Przyrzekałyśmy sobie w dzieciństwie, że nigdy się nie zmienimy.

— To prawda — Anastazji najwyraźniej udzieliła się ta aura. — Dotrzymałyśmy słowa, prawda? Gabi, proszę, odwiedź nas kiedyś w Radzieszyńcu. Kala na pewno się ucieszy. Może znowu powspominamy stare dobre czasy?

— Z przyjemnością. Przylecę na skrzydłach, choćby się waliło i paliło.

Po tych słowach przytuliły się przez stolik i gdyby kubki nie były już opróżnione, zapewne herbata wylałaby się na podłogę.

— Która godzina? — wyrwało się nagle Anie. — Osiemnasta trzydzieści pięć. Uff, zdążę na autobus.

— Odprowadzę cię, kochana. Przy okazji kupię coś w sklepie.

— Co ja bym bez ciebie zrobiła?

— Dałabyś sobie radę. Na szczęście nie musisz!

Porwały zatem dwa ostatnie ciasteczka z talerza i minęły się raz jeszcze z Gwidonem. Gabi spieszyła się, by zdążyć przed zamknięciem o dziewiętnastej, a że od przystanku do sklepiku pani Krysi miała jeszcze trzysta metrów, pożegnała się czule i poszła dalej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro