O tym, co w trawie piszczy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Chyba żartujesz? – pisnęła Ola do kamerki w swoim telefonie.

Róża przewróciła na to oczami, choć nie mogła tego zobaczyć, bo wyłączyła kamerkę w swoim telefonie.

– Chciałabym – mruknęła, przygryzając końcówkę długopisu, gdy uzupełniała liczbę pacjentów korzystających z usług laboratorium i zamawiane przez nich badania.

Róża niemal spóźniła się do pracy. Nie zdążyła się nawet umalować czy ułożyć włosów. Ledwie wypiła kawę, aby nie zasnąć na drodze, gdy pędziła z Tyńca do laboratorium. Ostatecznie jej szalony rajd, dzięki któremu zyskała kilka minut, został zmarnowany na poszukiwaniach miejsca parkingowego. Raczej na walce o nie, ponieważ upodobał jej własną kopertę płonący koń! Żarł żywopłot i nie miał zamiaru się wynieść, aż Róża nie oblała go resztką kawy. Pędził, że aż się paliło...

Całe szczęście, tego dnia nie było ruchu. Większość Krakowian miało inne pomysły na spędzenie piątkowego poranku niż dobrowolne przyjście na pobranie krwi czy podzielenie się jednym ze swoich ekskrementów. Dokładnie tak jak Ola, która postanowiła umilić koleżance niedolę pracy nad poglądowymi statystykami dla kierowniczki. Oczywiście, zdalnie, bo na osobisty przyjazd w czasie przygotowań do egzaminu była zbyt obowiązkowa.

– Może nieco za ostro reagujesz? – zasugerowała nieśmiało Róży. – Bo wiesz... Nie chcę mi się wierzyć, żeby ktoś od razu wyjeżdżał komuś z immunitetem urzędu miasta, aby zamknąć komuś usta.

Po tym upiła łyczka herbaty z kubka w owieczki. To on w sumie dominował większość wyświetlacza. Nie, żeby nie było czym się pochwalić – kubek był boski! Róża nie mogła jednak rozstrzygnąć, czy siódma woda po kisielu brzeginy nie pojmowała idei spotkania na kamerkach, czy tak usilnie próbowała ukryć przed światem swoje pozbawione ochronnej warstwy makijażu oblicze.

– Nawet jeśli, to świetnie się bawią moim kosztem – burknęła.

– Pomyśl o tym w ten sposób, nie masz problemu już z bobo i ćmokami – zauważyła Ola, zanim ugryzła kanapkę. Pewnie przygotowała je sobie jeszcze zanim zadzwoniła do Róży.

Tej zaburczał brzuch, wzmagając zazdrość, że nie zdążyła zjeść śniadania. Niemniej postanowiła się skupić na rozmowie, robiąc sobie przerwę od podliczania pacjentów, którzy od maja zrobili sobie test na nietolerancję glutenu. Nie musiała się jednak długo zastanawiać nad tym, aby stwierdzić, że słowa Oli nie były żadnym pocieszeniem.

Przyjaciółka już zaczęła pytać Różę, czy przypadkiem nie rozłączyło ich, gdy cisza się przedłużała, kiedy telefon zaczął wibrować, a na wyświetlaczu pojawiło się powiadomienie.

– Poczekaj chwilę – uprzedziła Olę, siłując się z oporem materii. – Nel chce się dołączyć do rozmowy.

– No nareszcie.

Róża wreszcie z powodzeniem zatwierdziła połączenie, dopuszczając kolejną przyjaciółkę do rozmowy.

Nel kończyła dziennikarstwo, pracując właśnie nad magisterką. Przynajmniej oficjalnie, bo tytuł naukowy był dla niej jedynie środkiem do celu. Pod płaszczykiem pozornie niegroźnej studentki kierunku, który dawał jej w tamtym momencie najlepsze dojście do danego środowiska, wyciągała na wierzch tajemnice i grzeszki, które ją tak fascynowały. Róża uważała, że minęła się z powołaniem, bo ze swoim zamiłowaniem do spisków oraz przekrętów byłaby świetnym detektywem. Wtedy jednak nie mogłaby już tak swobodnie pojawiać się w dziwnych miejscach w słynnych – równie dziwnych – kreacjach. Była dziką, silną kobietą, która wiedziała, czego chciała po prostu.

Nie powinno zatem dziwić, że wraz ze złapaniem sygnału od niej, w tle miała ścianę z nierównych desek. Najpewniej siedziała w jakiejś komórce na wsi rodem z thrillera.

– Słuchaj, Róża, póki pamiętam – zaczęła półszeptem, rozglądając się wokół. – Urząd miasta nie ma takich kompetencji, aby czynić kogoś bezkarnym. Bo, bądź co bądź, spokój i czas na sen składają się na dobrostan zdrowotny i psychiczny.

– No wiem.

– Chyba że... – wtrąciła Ola, wymuszając na Nel bardziej rozbudowany komentarz. Oznaczało to także wsłuchiwanie się w przeciągane „s" i akcentowan-e „p", bowiem była półkrwi Litwinką.

– Chyba że ten dobrostan jest zagrożony.

– Co masz przez to na myśli? – dopytała Róża, ignorując grymas Oli, gdy ta przyglądała się ekranowi swojego telefonu, kiedy zapewne chciała stwierdzić, w jakiej dziurze siedziała Nel.

– Lasy tynieckie to płuca Krakowa – powiedziała aspirująca dziennikarka. – Istoty staropolskie są przeważnie powiązane ze światem przyrody.

– Czyli co? Zalęgło się coś tam tak dużego, że skupiają tam najbardziej krzepkie kreatury, by nic nas nie zjadło? – mlasnęła kwaśno Róża.

– Na to wygląda. Albo bawią się w profilaktykę. Istoty staropolskie są silniejsze od ludzi. Może chcą kupić czas policji i innym służbom, aby się przygotować w razie kryzysu?

Tylko tego Róży brakowało. Z drugiej strony mogła łatwo zweryfikować słuszność przypuszczeń Nel. Gdyby miała rację, na sto procent to straszne monstrum już przypałętałoby się do jej domu.

– Lecisz po teoriach spiskowych, Nel – mruknęła Ola sceptycznie.

– Jestem dziennikarką. Na swoje teorie mam dowody.

– Ale Róża jest w potrzasku z gatunku tych obyczajowych! – przypomniała blondynka główny temat tej rozmowy.

– No wiem... – zastanowiła się Nel, bawiąc się kosmykiem rozjaśnianych na końcówkach brązowych włosów. Przez chwilę milczała, aż powiedziała wreszcie: – Na ten moment myślę, że warto byłoby, abyś wprowadziła w zwyczaj dzienne drzemki.

Śmiech Róży rozniósł się po całym sekretariacie. Było to autentyczne rozbawienie.

Chętnie przystałaby na propozycję przyjaciółki.

Wiedziała jednak że ze swoim szczęściem, jak tylko wprowadziłaby drzemki w nawyk, zaczęto by remont drogi. W dzień.

***

Róży śnił się szpital. Tonęła w rozpaczliwym wspomnieniu, które przypominało jej, że była sama.

Nie zawdzięczała tego stanu rzeczy istotom staropolskim. To nie ta bajka, gdzie dziewczyna była mścicielką nienawidzącą wszystkiego związanego ze słowiańszczyzną.

Mama Róży, wówczas studentki trzeciego roku, właśnie wjechała na salę operacyjną, na której miała umrzeć. Dlaczego tam trafiła? Bo ktoś ją potrącił.

Wtedy myślano, że kierowca był pod wpływem narkotyków, ponieważ twierdził, że uciekał przed jakimś diabłem. Dopiero tydzień później potwierdziły się jego zeznania, testy krwi, a także intencje, ponieważ już każdy zobaczył jakiegoś demona słowiańskiego.

***

Lało.

Aż sapało za oknem, gdy Róża wybudziła się ze snu. Złapała się za twarz. O dziwo, na palcach została wilgoć. Zaskoczyło to ją bardziej niż mrowie krasnoludków, które się do niej przytuliły. Pogłaskała po główce jednego z nich, a ten zachrapał przeciągle, wciągając końcówkę białej szlafmycy. Róża zostawiła go w spokoju, po czym bardzo ostrożnie wstała, starając się nie budzić żadnego ze swoich malutkich towarzyszy.

Wzięła szklankę mleka z kuchni, a potem udała się na ganek. Po co? Chyba, żeby się upewnić w swoich domysłach...

Nazajutrz miała dotrzeć do Starego Miasta pontonem.

Przez chwilę patrzyła na drugą stronę ulicy, starając przejrzeć przez kurtynę deszczu. Zaniepokoiło ją poruszenie w okolicy drzewek, które były ostatnio nasadzone. Słyszała, że to miała być jarzębina, roślina ochronna, ale nie znała się na chwastach.

Po plecach Róży przebiegł dreszcz, kiedy zobaczyła widmo za pasażem. Czarno-szary kaptur łopotał na wietrze. Studentka zadrżała, kiedy w świetle latarni błysnęła zakrzywiona kosa.

No ludzie! – pomyślała panicznie Róża, wycofując się. Poślizgnęła się jednak. Wywróciła się z hukiem. Z krzykiem też, ale to było ciche w porównaniu z wyciem, które wyrwało się jej potem z ust, gdy bez powodzenia próbowała się podnieść. Krzesło, które miało posłużyć jej wsparciem, wywróciło się, a ze ściany odpadł kawałek tynku.

– Halo? Wszystko w porządku? – zawołał ktoś zza płotu.

Róża zerknęła w kierunku, z którego dobiegał głos. Zobaczyła widmo. Okazało się jednak, że jego peleryna była ortalionowa. Kosa natomiast, nie miała śladu krwi, a jedynie rdzę tam, gdzie nie przejechano osełką po brzegu ostrza. Najważniejszym punktem programu było to, że nie złożyła jej wizyty śmierć.

Kto inny jednak mógł sprawić, że Róża od razu stanęła do pionu?

– Ach, tak.

– Co?

– Wszystko dobrze – odkrzyknęła Róża, podnosząc się. Gdzieś jej gracja się zapodziała. Utraciwszy grunt pod nogami, podpierała się go dopóki nie nabrała stuprocentowej – nie dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowej – pewności, nim podjęła kolejną próbę pionizacji.

– Słucham? Nic nie słychać.

Tupnęła w podłogę z frustracji, gdy udało odtworzyć się jej proces pionizacji gatunku ludzkiego w przyśpieszeniu. Wykonała szeroki gest, zapraszając Marka na posesję.

Ten przez chwilę wahał się, jakby niepewny czy dobrze widział. Jeżeli miał taki wzrok, jak słuch, to Róża nie dziwiła się jego niepewności. Ostatecznie jednak sam się wpuścił przez furtkę i powoli przemierzył ogródek, zatrzymując przed gankiem.

– Wszystko ze mną w porządku – powiedziała Róża.

– Na pewno? Bo może jakoś pani pomogę? – zaoferował się wąpierz.

– Nie trzeba – ucięła, spinając się. – Po prostu popisałam się brakiem poczucia równowagi.

– W taką pogodę to nietrudno stracić czucie w rękach i stopach, a co dopiero równowagę – przyznał pogodnie Marek.

Oparł się rękoma o kosę, zerkając spod kaptura na dziewczynę. Czerwień jego oczu przywodziła na myśl płatki polnych maków w świetle lampki z podczerwienią pod daszkiem ganku. To samo światło uniemożliwiało jednak stwierdzić, czy był rumiany, a więc czy był głodny krwi.

Wąpierz uśmiechnął się niezręcznie, gdy milczenie zaczęło się przedłużać.

– To nie będę już pani niepokoić. Cieszę się, że żniwo ulewy nie dosięgnęło pani. Obowiązki wzywają – powiedział Marek, wskazując kosą rząd sadzonek.

Róża rozszerzyła oczy ze zdumienia. Zdumiona zasypała swojego rozmówcę lawiną słów.

– No właśnie! Co takiego robisz... Że musisz, musi pan robić to teraz? Rozumiem, że w nocy, ale że w ulewę? – Róża kompletnie straciła rezon, gdy zapomniała się i przeszła na „ty". Była przekonana, że spadła na tyłek, a nie na głowę.

Marek ledwie otworzył usta, kiedy palnęła:

– Chodź pod dach.

Wąpierz uniósł brwi. Darował sobie już jednak w doszukiwanie się podstępu. Oparł kosę o słupek podtrzymujący daszek, a potem podszedł do Róży i zrzucił kaptur.

Kobietę zaskoczyło, że sięgała mu zaledwie do nosa. Zapamiętała go niższego.

– A więc... – Marek minął dziewczynę i postawił wywrócony fotel. – Może usiądziesz?

– Później. – Wcisnęła ręce do kieszeni bluzy. – A więc?

– A więc chyba powiem coś, co nie jest też żadnym sekretem, ale wola pracodawcy jest rzeczą świętą.

Róża chciała zapytać, czy Marek zapomniał o prawach pracownika i kodeksie pracy, czy po prostu się nad sobą użalał. Doszła też wkrótce do wniosku, że gdyby zarzuciła by mu którąkolwiek z możliwości, przyganiałby kocioł garnkowi. Gdyby było inaczej, miałaby teraz urlop, a nie marną wizję premii za zaangażowanie w wakacje. Wobec tego milczała, starając się mieć mądrą minę i wysłuchując monologu Marka.

– Tymon zażyczył sobie, żeby dopilnować, aby nic nie zjadło tej nocy jarzębiny. – Wąpierz wskazał ręką sadzonki z daleka. – Tak się natomiast składa, że w deszczowe noce istoty staropolskie zyskują na mocy, a więc mogą bez szkody dla siebie nawet zjeść to, co na co dzień je odstrasza.

– Deszcz ma związek z przyrodą, prawda? – spytała Róża. Oczywiście znała odpowiedź. Chciała się jednak przekonać, czy Marek może ją czymś zaskoczy.

– Ten świat jest okropnie zurbanizowany – stwierdził wąpierz. – Myślę, że to z tego względu deszcze są szczególnie niebezpieczne. Same istoty nie są już tak związane z przyrodą jak dawniej. Mogą oszaleć nieprzyzwyczajone do zewu natury.

– A ty możesz narażać się na coś takiego? – spytała, korzystając z tego, że póki co nie wyglądał na urażonego spoufaleniem.

Marek uniósł kąciki ust, ale nie w uśmiechu, ale grymasie który pewnie miał go przypominać.

– Istoty we władzy Welesa, boga podziemi, nie są tak podatne na wpływy świata przyrody – wyjaśnił wąpierz.

– Pierwszy raz słyszę o Welesie poza legendami – przyznała Róża, opuszczając ręce wzdłuż ciała.

Musiała przyznać, że Marek miał szansę ją zaskoczyć.

Oczywiście, musiał to spaprać.

– I to w zasadzie idealnie oddaje jego zaangażowanie w sprawy tego wymiaru – stwierdził. – Jego domeną jest Nawia i martwi. Tak więc potocznie określa się w ten sposób istoty bardziej martwe niźli żywe.

Róża oparła się plecami o ścianę. Przymknęła oczy, wsłuchując się w szum deszczu. Był taki cudowny...

W takie wieczory zazwyczaj wyjeżdżała z rodzicami do miasta na zakupy. W centrach handlowych zaś przyklejała się do okien, bo uwielbiała oglądać spływające po szybach krople. Uwielbiała wszystkie wycieczki do parków narodowych, krajobrazowych czy po parkach, jeśli wiodły przez nie dzikie dróżki.

Jej tata jednak upatrzył sobie Arka, jej brata, za swojego spadkobiercę w nadleśnictwie. Ona zaś czuła się w obowiązku przejąć spuściznę mamy i zostać tak jak ona radcą prawnym.

W taki wieczór jak ten, przypominała sobie zarazem, że jednak świat był piękny, jak też to, czemu nie cierpiała Arka. Gdy ona oddałaby wszystkie lata, aby pójść w ślady ojca i zaszyć się w tym złowrogim lesie, on uciekł za granicę za pierwszą lepszą pracą, gdy powinien przejąć schedę po ojcu. Gdy powinien trwać z nią w jednym szeregu w tak trudnym czasie jak żałoba i ekspresowa nauka dorosłości.

– Czemu nie pójdziesz do lekarza? – spytał. Kobieta rozszerzyła oczy na tą sugestię. Skruszony Marek pośpiesznie dodał: – Może dałby ci coś na lepszą jakość snu?

– Chemia działa na mnie za dobrze – skwitowała. – Nawet po melatoninie śpię jak zabita, a potem nie mogę dojść do siebie przez resztę dnia.

A i też nie chcę, aby ktoś się mi włamał do chałupy, gdy będę chrapać – pomyślała.

Wąpierz skinął na to głową.

– Rozumiem.

– Nie uważasz tego za niedorzeczne?

– Nie bardziej niż latanie z kosą w deszczu – odparł z uśmiechem. Róża zaśmiała się na to szczerze, choć jeszcze nie tak dawno obawiała się niespisanym testamentem. – Wiele osób, które znam, jest nadwrażliwych na syntetyczne środki chemiczne. Niemniej mam dla ciebie radosną nowinę wobec tego.

Kobieta uniosła brwi w oczekiwaniu.

– Firma „Chwaścik" nie przewiduje już żadnych prac nocnych w tym rejonie – ogłosił. – Dalsza część kontraktu będzie realizowana za dnia. Wreszcie się pani wyśpi!

– Jak znam życie będziecie pracować, gdy tylko kogut zacznie piać – skwitowała.

Marek się obruszył.

– Bynajmniej. – Zmarszczył brwi w konsternacji. – Jeśli nawet, to nic mi o tym nie wiadomo.

– W takim wypadku można uznać, że kryzys bobo i ćmoków został zażegnany?

– Połowicznie. Jedynie ćmoki udało mi się wypędzić. Matohy niestety cały czas się tu kręcą. Jeszcze nie widziałem tak upartych stworzeń.

– Matohy?

– To znaczy bobo. W moich rodzimych stronach tak się na nie mówi – wyjaśnił wąpierz. – Co ważniejsze, one siebie wzajemnie rzadko atakują.

– Więc nie będzie bójek – skwitowała z cieniem nadziei.

Nie wiedziała, co począć z tym szczęściem! Nie... Wiedziała. Zadzwoni do Nadii, aby przywiozła do Krakowa to swoje pokryte łuską siedzenie i wzięła dyżur, a ona będzie spać trzy dni pod rząd.

Róża nie mogła powstrzymać uśmiechu. Od razu wąpierz przestał wydawać się jej tak nieprzyjemny. Ba! Nawet podzielał jej radość, choć, z bogowie wiedzieli, jakiego powodu. Najpewniej z grzeczności.

Trzask dobiegający zza domu uniemożliwił Róży dopytanie się, czy może podejrzewał, dlaczego bobo tak uparcie przebywały w Skotnikach. Marek od razu złapał za kosę, nadstawiając uszu. Na oczach kobiety wydłużyły się i zaostrzyły jak u nietoperza. Ku jej własnemu zaskoczeniu nie wzbudziło to u niej mdłości, choć pierwszy raz w życiu widziała coś podobnego.

– Zostań tutaj – wyrwało się Markowi, gdy po rozejrzeniu się po okolicy utkwił wzrok w drzwiach. – A najlepiej schowaj się w samochodzie.

– Chyba żartujesz?!

Kolejny trzask przeszył szum ulewy przeradzającej się w burzę. Tym razem dobiegł już z wnętrza jej domu.

Róża jednak nie zmieniła zdania. Jeśli ktoś się włamywał do niej na posesję, miała zamiar go wykurzyć albo użyźnić nim swój ogródek! Przecież chwastom też się coś należało od życia!

– Obawiam się, że nie – powiedział wąpierz, nie poznając się na retorycznym charakterze pytania swojej rozmówczyni.

Śmiertelnie skupiony zacisnął ręce na kosie, po czym prędko wszedł do przedpokoju. Róża nie zdążyła go powstrzymać. Ledwie mrugnęła, kiedy trzasnął drzwiami. Co więcej, gdy złapała za klamkę, okazało się, że ten patafian zamknął jej własny dom! I to przed nią!

Przeszło jej przez myśl, że Marek chciał coś ukraść we współpracy z jakimś innym gościem spod ciemnej gwiazdy wykorzystując jej chwilkę uśpionej czujności. Do tej pory jednak, nawet jeśli był upierdliwy, wydawał się Róży porządnym krwiopijcą. Natomiast wtargnięcie do jej domu poprzedził dziwny hałas, którego nie mógł wywołać samodzielnie w ramach alibi. Wąpierze nie miały takich zdolności.

Słysząc, że szum deszczu zaczął ginąć nie tylko w trzaskach, ale i w potwornych skrzekach, Róża przestała się dłużej zastanawiać i zaczęła działać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro