𝓡𝓾𝓭𝓸𝔀𝓵𝓸𝓼𝓪 𝓹𝓲𝓮𝓴𝓷𝓸𝓼𝓬

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Oh, rozmantyzm wisi w powietrzu! — krzyknęła rozmarzona Janka Andrwes, stojąc nad Gilbertem Blythe'em i Anią Shirley-Cuthbert wraz z innymi dziewczynkami z ich klasy.

Z powodu spalonego budynku szkoły uczniowie musieli przenieść się do domu ich nauczycielki — panny Stacey.

— Ah, Janko, musisz wiedzieć, że pomiędzy mną a Gilbertem nie ma żadnych romantycznych uczuć — zarzekała się rudowłosa.

W głębi serca jednak czuła inaczej.

Od paru dni zdawała sobie sprawę, że to, co mówi, nie jest prawdą. Prawda jest całkiem inna.

Była szaleńczo zakochana w Gilbercie, i zaślepiona rzekomą nienawiścią do niego nie zdała sobie wcześniej z tego sprawy.

Teraz jednak już wiedziała.

I nie wypierała się tego przed samą sobą.

— Ale Aniu, my nie mówimy o was! A o panience Rose! Ojciec mówił, że na festynie poznałeś się z jej rodzicami, to musi być coś poważnego! — ucieszyła się Józia.

Wtedy w Ani coś pękło. Próbowała wymazać wszystkie wspomnienia z tego okropnego dnia. Nie udało jej się jednak. Widząc miłość swojego życia z inną dziewczyną, co ja gadam, kobietą, jest okropnym widokiem. Nikt nie chciał by czegoś takiego przeżyć.

Rudowłosa spuściła wzrok, wracając nim do książki, nie angażując się już w większe dyskusje. Zauważył to pewien piwnooki.

Zwrócił w jej stronę swoje oczy, unosząc wysoko swoją lewą brew. Zastanawiał się, co wpłynęło na nią tak, że w jednej sekundzie z roześmianej nastolatki, stała się przybita.

Prawdę mówiąc, chyba wiedział, o co chodzi.

I w pewnym stopniu cieszył się z tego.

To nie tak, że cieszył się z cierpienia innych, co to to nie. Jednak cieszył się, że wywołał u niej w pewnym rodzaju zazdrość.

Zazdrość, że to nie ona jest na miejscu Winifred.

Prawdą było, jest i będzie, że Gilbert był w niej zakochany odkąd tylko ją zobaczył. Sam jednak był za młody, by to pojąć. Zrozumiał to dopiero, gdy był na statku, tak daleko od swojej Ani, nie Anny, i dostał od niej list.

Pamiętała o nim...

— Planujecie już ślub? — zapytała z nienacka Tillie. Chłopak otrząsnął się z zadumy, podnosząc na nie swój oszołomiony wzrok. Kątem oka zauważył, że jego towarzyska wpatruje się w nie teraz swoim nieco przestraszonym spojrzeniem.

— S-słucham? — zapytał, nie do końca rozumiejąc sens pytania.

Jednak nim dziewczęta zdążyły coś odpowiedzieć, rudowłosa wypaliła:

— Zaraz wracam, idę do łazienki.

I nie było po niej śladu. Wyszła, a wręcz wybiegła z pokoju do pomieszczenia, znajdującego się obok.

Sam młody Blythe nie wiele myśląc, rzucił coś o napiciu się wody i wyszedł równie szybkim krokiem z pokoju.

Akurat, gdy on wychodził, Ania otwierała drzwi od łazienki. Podszedł do niej, nie przemyślając tego wcześniej, wziął ją za nadgarstek, prowadząc do drzwi domu. Ta oszołomiona nie mogła, nie była w stanie wydusić nawet jednego słowa.

Gilbert, nadal trzymając Anię za nadgarstek, poprowadził ją do wyjścia, wychodząc z nią nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, na zewnątrz, a później ruszając za budynek.

Dopiero w połowie drogi dziewczyna była w stanie coś powiedzieć.

— Puść mnie! — wydukała w końcu, uwalniając się z uścisku Blythe'a.

Znajdowali się przy bocznej ścianie domu nauczycielki.

— Co ty robisz?! Po co mnie tu zaciągnąłeś?! — wrzeszczała pytania. Ten jednak, nie mając żadnego wytłumaczenia, stał w miejscu ze wzrokiem wlepionym w jej wątłą posturę.

Gdy nie doczekała się odpowiedzi chciała odejść, jednak on powstrzymał ją złapaniem za ramię i przyszpileniem do ściany, po jednej ze stron zagradzając jej przejście ręka. Zamrugała szybko oczami, nie wiedząc, że Blythe był zdolny do takiego czynu. On sam się tego po sobie nie spodziewał.

Emocje wzięły górę.

Tak, to było dobre wytłumaczenie.

— Zostaw mnie — powiedziała spokojnie, nie wysilając się nawet na krzyk. Bo po co?

Gilbert nie reagował. Patrzył tylko na nią tymi swoimi oczami, w których mogła zatonąć. Jej niebieskie, jak morze tęczówki kontrastowały z tymi piwno-zielonymi, niczym las. Zatopili się w swoim spojrzeniu, nie chcąc wypłynąć na powierzchnię.

Nie chcąc wracać do swojej szarej rzeczywistości.

W swoich oczach mieli wszystko, co było im w tej chwili postrzebne.

Zobaczyli w nich miłość.

Jednak w obu parach oczu było można zauważyć i smutek oraz gorycz.

— Po co to robisz? — wyszeptała Ania, czując napływające łzy do oczu. Chciała powiedzieć mu wszystko, całą prawdę, którą w sobie dusiła od tak długiego czasu. — Nie widzisz, że tym tylko mnie ranisz? Dlaczego robisz mi tę nadzieję, wiedząc, że i tak nam nie wyjdzie?

Nadal nie odrywał od niej wzroku, nie zrażony tym, co mu właśnie wyjawiła. Teraz był już pewny i jej słowa dodały mu tylko determinacji do walczenia o nią.

O jego marchewkę.

— Wiesz co? — zaczął, a ta popatrzyła na niego zdumiona, powoli, jednak nie równo oddychając, jak on sam. — Dziewczyny miały rację, romantyzm wisi w powietrzu. — urwał, patrząc na jej reakcje. Nic się nie zmieniło, zdumienie nadal było na jej twarzy. — Czuję romantyczne uczucie. Jednak nie do Winni. Byłem zaślepiony moją przyszłością, którą dostałem, jak na tacy, dzięki niej. Jednak teraz już widzę. Widzę i nie zamierzam znowu się zaślepić. Nie kocham Winnifred. Kocham ciebie, moją marchewkę. To zawsze byłaś, jesteś i będziesz ty. Bez względu na wszystko. Zawsze będziesz moją rudowłosą pięknością, bez względu na to, co myślą inni. — urwał, zastanawiając się, czy to, co powie ma jakikolwiek sens. Postanowił jednak brnąć w to dalej. — Jednak będą brał pod uwagę to, co myślisz ty. Będę brał to pod uwagę i zrobię wszystko, wszystko, abyś zmieniła swoje zdanie o sobie. Jesteś piękna, niepowtarzalna, inteligenta, wyjątkowa, idealna...idealna dla mnie. Nie mogę wyobrazić sobie nikogo innego prócz ciebie u mego boku, marchewko... I zrobię wszystko, abyś ty też to zrozumiała.

Gdy zakończył swój piękny i wzruszający monolog, Ania była cała zalana we łzach. Łzach, które zostały wywołane przez te piękne słowa. Płakała ze wzruszenia. Jeszcze nigdy nie usłyszała czegoś tak pięknego o niej samej. Nie innej dziewczynie, a o niej. Ani, nie Anny Shirley-Cuthbert.

— Kocham cię, Blythe — wyszeptała, ledwo słyszalnie. On to usłyszał. Poczuła szczęście, rozpierające ją od środka, gdy te słowa opuściły jej malinowe usta.

Nie potrzebował niczego innego za potwierdzenie jego podejrzeń. Uśmiechnął się, również mając już mokre policzki od łez, pochylił się ku jej twarzy i położył swoją ciepłą rękę na jej zimnym i wilgnym policzku. Ania wtuliła się w jego rękę, a ten starł kciukiem jej łzy. Następnie tym samym palcem przejechał po jej spiechrzniętych ustach, by po chwili całkowicie się pochylić i złożyć na nich pocałunek. Pocałunek delikatny, lecz pełny miłości i tęsknoty. Oboje niemal rozpłynęli się pod swoim tak upragnionym przez siebie dotykiem. Nie mogli wymarzyć sobie żadnego innego lepszego pierwszego pocałunku.

Nic nie było w stanie być lepszym niż ich pocałunek...

Oderwali się w końcu od siebie, patrząc sobie uważnie w oczy. Blythe zmarszczył brwi, widząc na policzkach Ani coraz większą ilość łez.

— Nawet nie wiesz, ile na to czekałam...

Jej szept był najlepszą rzeczą, jaką mógł słyszeć Gilbert.

— Kocham cię, Marchewko, tak bardzo cię kocham...

Tym razem to ona przejęła inicjatywę, pociągając go za kołnierzyk koszuli, do kolejnego, tym razem bardziej namiętnego, zachłannego i gorliwego pocałunku od poprzedniego. Co najważniejsze, dłuższego i jeszcze bardziej przepełnionego miłością, niż tamten.

Gilbert wziął rękę z ściany, kładąc ją w zamian na pięknej, pasującej do jego ręki idealnie, talli dziewczyny, a Ania swoje ręce wplotła w ciemne i miękkie włosy chłopaka.

Nic nie było w stanie zepsuć tamtej chwili.

Wtedy już wiedziała, że cokolwiek się stanie, jej osoba zawsze będzie powiązana z Gilbertem Blythe'em.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro