Ruiny

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Istniało niewiele miejsc, w których Amelie mogła czuć się bezpieczna albo w których mogła po prostu czuć się dobrze. Była sala pani Lorenz – ale też tylko kiedy zostawała w niej sama z nauczycielką, żeby podlać kwiaty.

I był też Dwór.

Bardzo lubiła myśleć o nim jako o swoim domu. Nie było w tym zresztą wiele przesady, bo uważała go za swój dom, ale miała też ten drugi. Ten brudny, ten głośny, ten pełen krzyków i bólu, do którego wracała codziennie po szkole i w którym co rano się budziła. O ile udawało jej się zasnąć. O tym miejscu nie chciała myśleć.

O Dworze z kolei myślała prawie w każdej chwili. O jego spokoju, cieple i bezpieczeństwie. Wracała do niego zawsze, gdy tylko miała taką możliwość, czyli nie za często. A jednak gdy już tam była, miała wrażenie, że to tylko jej miejsce. I poniekąd tak właśnie było. Dwór znajdował się daleko od miasteczka, więc nikt stamtąd do niego zaglądał. Wyjątkiem pozostawała Amelie, która trafiła kiedyś w tamto miejsce, przypadkiem, gdy zgubiła się w lesie. A może to nie był przypadek? Czy nie czuła, jakby coś ją ciągnęło w tamto miejsce? Wołało? Cóż, bez różnicy, nikt by jej nawet nie wysłuchał, a co dopiero uwierzył.

No i dla innych to były przecież tylko ruiny z opowieści.

Amelie zawsze, gdy tylko dostała jedną z tych nielicznych okazji, cieszyła się każdą chwilą powrotu do tamtych murów. Od momentu wejścia do lasu, wsłuchania się w jego spokój – od pozwolenia sobie na spokojny wdech zapachu igieł – aż do pożegnania się ze wszystkimi i już mniej spokojny powrót między drzewami tą samą drogą.

Ale teraz sytuacja była inna. Nie dostała szansy, żeby się udać do Dworu. Ona ją sobie zabrała, wyszarpnęła jak prawdziwy smarkacz, ukradła. Po prostu zostawiła za sobą wszystko, przez chwilę nie myśląc o konsekwencjach, i wybiegła z domu. Do lasu wpadła ze wzrokiem zamglonym łzami, ciężkim oddechem i sercem bijącym tak mocno, że aż szumiało jej w uszach. Nie chciała tego czuć, tej nienawiści i tego strachu. Chciała po prostu znaleźć się wśród przyjaciół. Więc teraz biegła tak szybko jak tylko mogła, jakby miała coś stracić przez zwolnienie, jakby ktoś ją gonił. Ale nie mogli jej gonić. Och, oczywiście, że nie; najpierw musiałby ich obchodzić jej los. I tym bardzij chciała po prostu znaleźć się jak najdalej. Chciała od tego uciec. Uciec, uciec, uciec.

Następny spazm szlochu zatrząsł ciałem dziewczynki. W tej samej chwili próbowała ominąć wystający korzeń i nie zdołała wykonać wystarczająco pewnego kroku. Z impetem runęła na mokrą od niedawnych deszczy ziemię, usłaną martwymi igłami i fragmentami gałęzi. Załkała jeszcze raz, ledwo widząc ciemne korony drzewnad sobą, ale chwilę później już wycierała ręką oczy i zbierała się do stania, ignorując pieczący ból w prawym kolanie, na które nawet nie spojrzała. Idąc już do przodu, wzięła kilka głębokich oddechów. Łzy nie przestały lecieć i zastanawiała się, czy zamierzają się kiedyś skończyć, ale przynajmniej była już w stanie ocenić, że zmierza w dobrą stronę.

Jednak kiedy stanęła przed wejściem na stary, kamienny most prowadzący do budynku na przeciwległym wzniesieniu, wiatr zdążył już osuszyć jej policzki, a oczy tylko ją piekły. Mimo tego, stąpając po kruchych kamieniach traktu wzienionego nad wąwozem, nadal się trzęsła od niedawnego płaczu. I od zimna. Objęła się rękoma, próbując nie myśleć o chłodzie. Wiatr nabierał siły, a niebo zaszyte było chmurami, które tak dobrze oddawały podły nastrój Amelie, że o mało się do nich nie uśmiechnęła. W innych okolicznościach zatrzymałaby się w połowie drogi, żeby pozachwycać się widokiem porośniętych iglakami wzgórz, stromych brzegów wąwozu i nitce rzeki w dole, zmniejszającej się z każdym rokiem. Teraz pewnie zmarzniętej.

W tej chwili Amelie nie mogła sobie pozwolić na danie swoim myślom choć odrobiny swobody takim postojem, żeby tylko nie wracać do nienawiści. Więc parła do przodu, mocno przyciskając ręce do ciała, ciasno trzymając przy sobie poły zielonej bluzy z zepsutym zamkiem.

I gdy już stanęła pod wrotami Dworu, w końcu zabrakło jej siły do płaczu, a oddech był ciężki już tylko z wysiłku, a nie żalu. Po pukaniu nie minęło dużo czasu, aż zawiasy szczęknęły, a ciężkie drewno rzeźbionych wrót wpuściło ją do środka. Przekroczyła próg z uczuciem przypominającym zapadanie się w miękkiej pościeli po ciężkim i długim dniu, czego we własnym domu nigdy nie doświadczyła.

Wewnątrz złote żyrandole już lśniły od zapalonych świec, a rzeźby przedstawiające ubranych w starodawne szaty ludzi oraz jasne kafelki holu błyszczały w ich poświacie.

– Co się stało? – wykrzyknęła od razu na widok dziewczynki Alice. Zamknęła drzwi i doskoczyła do młodej.

Amelie pociągnęła nosem i pokręciła głową. Nie była w stanie i nie chciała niczego tłumaczyć. Służąca ze współczuciem uklęknęła przy niej, wyciągając zza koronkowego fartucha ściereczkę i otarła dziewczynce zranione kolano. Starała się być delikatna, ale Amelie syknęła z bólem i dopiero zdała sobie sprawę, że ma porządnie rozciętą skórę.

Alice mlasnęła z dezaprobatą, wracając do swojej zwyczajowej roli.

– No nic, zaraz to opatrzymy i cię umyjemy. Trafiłaś na bal, słońce. Na szczęście suknia zakryje tą paskudną ranę.

Uśmiechnęła się przy ostatnich słowach, a i Amelie zrobiło się jakoś raźniej. Bal? Będzie mogła wziąć udział w prawdziwym balu? I to w sukni. Prawdziwej sukni! Miała ochotę się zaśmiać, ale jeszcze nie była w stanie skupić się aż tak na pozytywnych emocjach i Alice musiała to po niej widzieć.

– No chodź, doprowadzimy cię do porządku – powiedziała i chwyciła ją za rękę, prowadząc w kierunku szerokich schodów z pozłacaną poręczą.

Jeszcze zanim dobrze na nich stanęły, z korytarza po lewej stronie dotarło do nich szczekanie, na dźwięk którego zgodnie przystanęły. Łaciaty bigiel angielski pędził w ich kierunku, ślizgając się po wypolerowanych kafelkach. Amelie już nie powstrzymywała uśmiechu na widok jego skaczących, długich uszu i zachichotała, gdy zwierzę radośnie skoczyło do jej stóp.

– Derbis! – Kucnęła przy nim i zaczęła go pieścić, podczas gdy pies usilnie próbował oblizać jej twarz.

– Och, na litość boską!

Jackob, krągły lokaj o błyszczącym łysiną czubku głowy zatrzymał się, dysząc, niedaleko schodów. Patrząc na jego koszulę, kamizelkę i lakierowane buty, Amelie wcale się nie dziwiła, że tak się zmęczył. Tusza pewnie też robiła swoje.

– To ty – zwrócił się do niej i nie potrafiła stwierdzić, czy to było po prostu jego spostrzeżenie, czy oskarżenie.

– Mój drogi – odezwała się Alice, machając na niego ścierką – i po co ta gonitwa? Jesteś czerwony jak burak.

– Nie chciałem, żeby ten szalony pies znowu rozbił jakąś wazę. – Jackob wyprostował się w obronnej pozycji. – Doprawdy, że też musimy trzymać go w środku.

Alice pokręciła głową i poprawiła czepek.

– Przecież wszyscy go tu uwielbiają.

Była w tym stwierdzeniu zjadliwa nuta, ale ta dwójka zawsze miała specyficzne stosunki. Pomimo tego, że Jackob wyraźnie był w okolicach pięćdziesiątki, Amelie nie była pewna, ile Alice może mieć lat, ale zdecydowanie była dużo młodsza niż służące, które Amelie kiedyś sobie wyobrażała. Chociaż potrafiła być bardzo stanowcza i na swój sposób straszna, kiedy sytuacja tego wymagała.

– A nie powinien być z nim Arwyn? – spytała dziewczynka, wstając, kiedy Derbis, ugłaskany ciepłym przywitaniem, już się nieco uspokoił.

Jackob sapnął ze złością.

– Powinien, ale panicz uparł się, że chce pomóc w kuchni.

Amelie spojrzała wielkimi oczami na Alice, która dopiero po chwili zwróciła na nią uwagę.

– Niech będzie – westchnęła. – Ale nie myśl, że pójdziemy tam na długo. Tylko się przywitasz. I nie daj ci Bóg wchodzić do środka, wyglądasz jak po zabawie w oborze.

Ta odpowiedź i tak wystarczyła. Amelie nie widziała Arwyna całe wieki, a i kuchnia, jak zresztą wszystko we Dworze, była dla niej bardzo ciekawym miejscem do odwiedzenia. No i znajdowała się na tym samym piętrze, co większość pokoi, w tym ten, do którego pewnie miały się udać.

Jackob z wyraźnym niezadowoleniem ze swojego zadania przytrzymał bigla, kiedy służąca z Amelie udały się na pierwsze piętro.

Największą częścią dworu był hol. Wszystkie wyższe piętra zdawały się być węższe, miały znacznie niższe sufity i o wiele skromniejsze żyrandole. Tak też prezentował się korytarz, na którym się znalazły. Z jednej strony był mieszanką kremowego koloru ścian, złotych ram obrazów oraz czerwonych odcieni kotar i dywanów, z kolei po drugiej stronie odcinał się od części mieszkalnej elegancką surowością pozbawioną tylu ciepłych kolorów. To właśnie tam skierowała się kobieta z dziewczynką. Właściwie kuchnie były dwie. Częściej i chętniej korzystano z tej na parterze, jednak Amelie już wiedziała, że jakiś czas temu mieszkańcy mieli problem z piecem i najwidoczniej jeszcze nie udało im się z nim uporać. Piec, którego używali w formie zastępstwa piętro wyżej, był stanowczo mniejszy, jak zresztą całe pomieszczenie, więc domyślała się, że to pewnie dlatego Arwyn chciał pomóc kucharzom. Zwłaszcza przed balem musiało im być ciężko sprostać obowiązkom.

Kiedy dotarły do odpowiednich drzwi, Alice gestem nakazała Amelie zaczekać na korytarzu, ale ta nie powstrzymała się od wychylenia przez framugę do środka. Zapach pieczonego chleba, ostrych przypraw, a równocześnie też słodkich powideł czuła już wcześniej, ale teraz aż przymknęła powieki, nabierając powietrza. Służąca nieznacznie weszła do środka – tylko na tyle, na ile to było konieczne, aby się rozejrzeć i nie przeszkadzać pracującym, którzy w białych, już ubrudzonych fartuchach krzątali się w skupieniu między zastawionymi stolikami a spiżarnią. Alice nawet nie musiała wołać, tylko przywołała Arwyna machnięciem ręki i chłopiec chwilę po tym pojawił się przy drzwiach.

Był dziesięcioletnim rówieśnikiem Amelie, również ze względu na niewielki wzrost, o burzy jasnych włosów i brązowym spojrzeniu. Miał okrągłą twarz z zadartym nosem, z którego Amelie czasem sobie żartowała, oraz obsypane piegami policzki, które teraz uniosły się w szerokim uśmiechu.

– Amelie! – wykrzyknął i podbiegł do niej, po czym serdecznie ją uściskał, tak jak to potrafią dzieci. – Przyszłaś na bal? Ojej, co z twoim kolanem?

Dziewczynka już zdążyła o nim zapomnieć, rana w ogóle jej nie bolała, ale nawet nie zdążyła na nią ponownie zerknąć, bo jedna z kucharek zainteresowana reakcją Arwyna zerknęła za drzwi.

– Och, witaj, kochanie! – przywitała się z dziewczynką, po czym zwróciła się do reszty kuchni. – Amelie nas odwiedziła! Będziesz na balu, dziecko? I będzie na balu!

Amelie ledwo zdążyła przytaknąć, ale roześmiała się, kiedy zaczęła ją witać salwa wykrzyknień, na które starała się odpowiadać. Alice stała w milczeniu, niby zirytowana marnowaniem czasu, a jednak z lekkim uśmieszkiem błądzącym po jej ustach. W końcu kiedy zaczęły padać propozycje spróbowania przez Amelie dań i ta miała zgodzić się na kawałek ciasta, Alice stanowczo za nią odmówiła i odciągnęła ją w stronę pokoi.

– To do tańców! – zawołał za nią Arwyn.

– Aye, aye! – rzuciła przez ramię Amelie, naśladując prawdziwego pirata, jakiego nieraz już udawała w zabawie z Arwynem, chociaż teraz wydało jej się to trochę zbyt dziecinne.

Uspokoiła się, kiedy usłyszała jeszcze jego śmiech i dalej bez oporu dała się poprowadzić Alice. Nim się obejrzała, była szorowana gąbką i lodowato zimną wodą, ale przynajmniej szybko odzyskała czystość wyglądu wraz z aprobatą Alice, która nerwowym zerknięciem reagowała na każdy szmer z korytarza.

– Goście zaczynają się schodzić – wyjaśniła od razu. – Mam nadzieję, że nie będę im bardzo potrzebna.

Ale jak się okazało nie była, a przynajmniej nikt jej nie wezwał w żadnej sprawie i Amelie czuła się przez to nawet bardziej wyróżniona. Alice opatrzyła jej kolano pozbawione w końcu smug krwi i pomogła znaleźć odpowiednią suknię, która miała zakrywać bandaż. Nie było to trudne, w końcu wszystkie suknie sięgały prawie do kostek, ale mimo tego służąca z całym swoim skupieniem próbowała wybrać tą odpowiednią. Kiedy w końcu pokazała ją dziewczynce, ta nie potrafiła powstrzymać zachwytu. Prawdopodobnie zareagowałaby tak na każdy strój, a jednak w tym konkretnym miała pokazać się ludziom i to jeszcze dodawało czegoś niesamowitego do całej tamtej chwili.

Na szczęście była za mała na całe wariactwo z gorsetami, a dodatkowo Alice wybrała strój z sukniami, które były delikatnie rozkloszowane, ale nie wymagały metalowego stelaża. Dzięki temu Amelie nie musiała aż tak uważać przy swoich ruchach. Kiedy już była ubrana w jasnofioletową sukienkę z aksamitnymi – jak sama przed sobą to oceniła – rękawami zakończonymi koronką i kilkoma kokardkami przypiętymi na wysokości bioder, nie potrafiła iść spokojnie w kierunku salonu, który tego wieczoru miał być główną salą. Brązowe włosy również upięła jej Alice, wplatając w nie wstążki i teraz beształa ją za bark ostrożności przy każdym podskoku. Ale Amelie nie umiała powstrzymać swojej ekscytacji, która z każdą chwilą tylko się wzmagała

Ludzie zbierali się w holu, ale większa część z nich już była w salonie. Wszystkie kobiety w pięknych sukniach, panowie w koszulach i długich marynarkach. Amelie nie umiała im się napatrzeć. Do tego te kolory i światło! Och, i ta muzyka!

W głównej sali prawdziwi ludzie grali na prawdziwych instrumentach, z których Amelie potrafiła rozpoznać tylko skrzypce i fortepian. Muzyka brzmiała lekko, w sam raz jako tło do rozmów. Sala była jasna, pełna naściennych obrazów, płaskorzeźb i równie eleganckich kotar. Wcześniej minęła stoliki z jedzeniem, ale przy tym wszystkim nawet nie zwróciła na nie większej uwagi.

Wtedy w tłumie zobaczyła Arwyna, który towarzyszył rodzicom rozmawiającym z gośćmi. Najwidoczniej skończyli już wszystkich oficjalnie witać. Alice powiedziała jeszcze Amelie, że ma zbytnio nie narozrabiać, kiedy ona wróci do swoich obowiązków, i dziewczynka przecisnęła się bliżej syna właścicieli posiadłości. On jednak zobaczył ją wcześniej i sam wymknął się w jej stronę.

Przyjrzała się jego ulizanej fryzurze pasującej do ciemnego fraku i zachichotała.

– Ale panicz wystrojony.

– Coś nie tak? – spytał Arwyn i przyjrzał się swojemu strojowi, a Amelie od razu spoważniała.

– Nie, nie, spokojnie. Nie przywykłam do tak eleganckich ubrań – przyznała.

Nawet będąc tutaj, dodała w myślach.

Arwyn wyglądał na uspokojonego.

– Może jak raz nie będę się nudził w trakcie tańców – powiedział. – Ale nie możemy być tak na widoku. Chodź.

Pociągnął ją za rękę, nim zdążyła zaprotestować. Zatrzymali się przy ścianie pomieszczenia, skąd i tak mieli dobry widok na wszystkich obecnych.

– Czemu? – spytała Amelie.

– Dzieci nie powinny przebywać w towarzystwie. Zostajemy do niego wprowadzeni niedługo przed dorosłością. No, rodzice zawsze robili ze mną wyjątki, ale nie wszyscy to popierają.

– Ale to głupie. Czemu inni mają się bawić, a my nie?

No i Alice jej niczego na ten temat nie powiedziała. Może uznała, że to faktycznie bez znaczenia? Albo już dostała zgodę od rodziców Arwyna na przyprowadzenie jej. Albo... Może też dlatego, że Amelie nie była stąd. To w końcu wiedzieli wszyscy, chociaż nikt nigdy nie dawał jej tego niemiło odczuć.

Na jej wcześniejsze pytanie Arwyn tylko wzruszył ramionami.

– My też będziemy się bawić – stwierdził lekko.

I faktycznie się bawili. Tańczyli z dala od dorosłych, ale tak samo energicznie jak oni. Obserwowali gości i tworzyli własne historie na ich temat, umykając z sali, gdy tylko ich śmiech stawał się za głośny. Już wtedy Amelie zaczynało kręcić się w głowie, ale starała się nie zwracać na to uwagi.

Podkradali jedzenie ze stolików, tak jak kiedyś zdarzyło im się zwinąć z kuchni ciasto, tylko tym razem nikt nie pogonił ich chochlą i przekleństwami. W końcu gdy zaczęło się robić późno, a dorośli nadal bawili się w najlepsze, dzieci przeniosły się do pokoju Arwyna. A Amelie z trudem dotrzymała mu kroku.

Poza dużym rzeźbionym łóżkiem pokój nie odbiegał od innych znanych jej pomieszczeń. Też miał skromną komodę, mętne lustro, wiaderko z wodą i prosty stolik, na którym ułożone zostały kartki, książki i pióro z kałamarzem. To właśnie w kierunku tych rzeczy udał się Arwyn, stawiając świecę na blacie.

– Widziałaś kiedyś kaligrafię? – zapytał, chociaż pewnie domyślał się odpowiedzi.

Amelie pokręciła głową i chłopiec wziął jedną z kartek oraz pióro i po tym jak zamoczył jego końcówkę w atramencie, w ogromnym skupieniu nakreślił na papierze kilka linii. Dziewczynka obserwowała jego ruchy z uwagą, aż chłopiec nie skończył i nie pokazał jej swojego dzieła.

Drogiej Amelie na pamiątkę, głosił napis pełen nieco krzywych zawijasów. Niżej widniał podpis Arwyna.

– Dziękuję – wyszeptała dziewczynka i przytuliła przyjaciela.

Właśnie wtedy zrobiło się o wiele bardziej słabo niż wcześniej i jeszcze w uścisku zadrżała na własnych nogach. Arwyn spojrzał na nią z troską.

– Jesteś cała blada – zauważył, przekładając świecę bliżej.

Ale Amelie tylko niewyraźnie kiwnęła głową, sama nie była pewna na znak czego. Dopiero teraz zaczęło do niej dochodzić, że się trzęsie.

Arwyn pomógł jej usiąść na łóżku i wybiegł z pokoju. Amelie nie wiedziała, po jakim czasie wrócił z Alice, ani ile później nad nią czuwali. Pamiętała tylko moment, w którym Alice próbowała postawić ją na nogi.

– Nie możesz tu zostać – mówiła z paniką, na którą Amelie nie potrafiła zareagować. – Amelie, musisz wracać do domu, dopóki jeszcze masz czas.

– N–nie chcę – odpowiedziała wtedy i nawet nie miała siły na łzy. – Nie chcę tam wracać. To nie jest mój dom.

Mięśnie jej ciążyły i kręciło jej się w głowie, chciała się tylko położyć. Jeszcze później rozpoznała wśród głosów inny, męski ton, ale wszystkie słowa brzmiały jak bełkot. Czuła się słabo, jej ciało przeszywały dreszcze, a oddech wolno stawał się coraz płytszy. Wiedziała, że Arwyn siedział jakiś czas przy niej, ściskając jej dłoń, ale jego dotyk nie był ciepły. Nigdy nie był.

Zamknęła oczy i miała wrażenie, że wszystko zniknęło, ale dzięki temu nie było też krzyków rodziców, huku upuszczanej butelki, trzasków pasa. Były tylko wolno zamieniające się w nicość ból i chłód, chociaż to przecież nie zimno ją opuszczało, a właśnie ciepło. I życie. Ale było tak spokojnie.

Policjanci mieli trafić na jej ślad po trzech dniach od ucieczki z domu po uderzeniu przez ojca. Mieli znaleźć ją w zapadających się ruinach dziewiętnastowiecznego dworku – po jednej z pierwszych tak mroźnych nocy tej zimy. Na resztach spróchniałego mebla. Wśród brudu i gruzu. Razem ze ściśniętą kartką w dłoni z atramentowym podpisem chłopca, o którym nikt już miał nie usłyszeć.

~*******~

Witam wszystkich pod moim pierwszym wattpadowym one-shotem! Co myślicie o takiej formie? Bo nie ukrywam, że na studiach o wiele prościej będzie mi tworzyć w taki sposób, choćby tłumacząc tematy z zajęć ;p O ile wyjdzie z tymi studiami, bo jestem gotowa na wszystko, dopóki oficjalnie ni dostanę swojej karty.

Tak czy inaczej, dajcie znać co sądzicie (również o samej historii Amelie)! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro