Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Leo

Nigdy nie był dobry w pocieszaniu ludzi. Jasne, potrafił żartować, ale czasami pewne okoliczności wymagały tego, by jednak zachować powagę, a wtedy on... po prostu się do tego nie nadawał. Tak się przyzwyczaił do roli błazna, że bez swojej maski czuł się dziwnie; za bardzo na widoku, za bardzo odsłonięty. Ale Kalipso była warta tego, by poznać go prawdziwego.

Tak bardzo się przed nim obnażyła. Otworzyła się, zdradzając mu swoją historię. Czuł dziwny ucisk w piersi, kiedy myślał o tym, że tak bardzo mu zaufała. Nie chciał jej zawieść.

Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby ją odtrącić; nie zamierzał osądzać Kalipso. Tego, co robiła. Przeszłości dziewczyny. Wiele przeszła, by znaleźć się właśnie w tym miejscu. W jego ramionach.

Trzymał ją mocno, głaszcząc po plecach i mrucząc pocieszające słowa. Oparł się policzkiem o włosy dziewczyny i czekał, aż się uspokoi. To nie był koniec wyznań. On też zamierzał jej coś powiedzieć.

– Ja-ja wiem, że robiłam straszne rzeczy. Popełniłam wiele błędów, których żałuję. Ale moja kara była zbyt wielka, zbyt bolesna. Marzyłam tylko o tym, by być wolną. Nie, by znaleźć nową miłość... A jednak – mruknęła na końcu, jakby sama do siebie, kiedy w końcu udało jej się odrobinę opanować.

Uniosła głowę, patrząc na niego załzawionymi oczami. Dolna warga wciąż jej drżała.

– Nie zdziwię się, jeśli nie będziesz chciał mnie już znać. Nawet by to mnie jakoś nie zszokowało. Zasłużyłam sobie na to... – Odwróciła wzrok i niezgrabnie spróbowała się od niego odsunąć.

Leo stanowczo ją zatrzymał, zamykając dziewczynę w jeszcze mocniejszym uścisku i składając na jej ustach pocałunek. Kalipso aż westchnęła z ulgą i oddała pocałunek.

Kiedy w końcu się od siebie oderwali, powiedział:

– Ode mnie się nie odsuniesz. Słuchaj, to jest tak – Przeczesał dłonią włosy, drugą wciąż ją obejmując – że dla mnie nie liczy się, kim byłaś kiedyś. Ale to, kim jesteś teraz. Ludzie wciąż popełniają błędy. Na przykład taki Severus Snape. On też kiedyś był złym gościem, by na końcu się okazało, że kochał matkę Harry'ego i że przez cały czas go chronił. A wcześniej robił paskudne rzeczy.

– Zaraz, zaraz... Co? – Kalipso zamrugała. Była mocno zdezorientowana. – O czym ty mówisz?

Leo zaśmiał się, lekko zakłopotany.

– No tak. Wybacz mi. Jeszcze nie znasz Harry'ego Pottera. Później postaramy się uzupełnić twoje braki. – Wziął głęboki oddech i spróbował jeszcze raz. Nawet nie wiedział, dlaczego tak się denerwował. – Chodzi mi o to, że robimy różne głupstwa. Sam nie jestem idealny. Uciekałem z rodzin zastępczych, walczyłem o przetrwanie na ulicy, o mało nie zabiłem Jasona, zniszczyłem Festusa i najprawdopodobniej to przeze mnie Percy i Annabeth wpadli do Tartaru... Ale hej! To już przeszłość. – Uśmiechnął się i chwycił jej dłonie. Spojrzał w przygnębione oczy dziewczyny. – Pamiętaj, że jesteśmy razem i tylko to się liczy. Razem poradzimy sobie ze wszystkim. – Tym razem to była jego kolej, by powiedzieć te słowa.

– Razem? – spytała cicho.

– Razem – potwierdził z powagą.

Kalipso uśmiechnęła się przez łzy, pocałowała go czule i przytuliła się do niego mocno – tak jakby chciała wtopić się w ciało chłopaka. Ich policzki przylgnęły do siebie, kiedy oparła podbródek na jego ramieniu. Zamknął oczy, czując piękny cynamonowy zapach i rozkoszując się tą chwilą. Tym, że była przy nim.

Ale on też musiał jej coś powiedzieć. Naprawdę chciał, by ta chwila trwała wiecznie, ale nie mógł zapomnieć o swoim zadaniu. O przepowiedni.

Odsunął się delikatnie od dziewczyny. Kalipso spojrzał na niego niepewnie.

– Leo...?

Westchnął, słysząc troskę w jej głosie. Spuścił głowę, uciekając przed wzrokiem dziewczyny. Wyjął śrubokręt z pasa i zaczął się nim bawić.

– Pamiętasz, co powiedziała Nike, prawda? O tym, że jedna osoba z siódemki będzie musiała umrzeć...

– I to nie będziesz ty. Tego jestem pewna – powiedziała stanowczo, kładąc dłonie na jego niespokojnych dłlniacg.

Westchnął znowu i uniósł na nią swój bolesny wzrok. Starał się trzymać, ale... to było trudne. Był tego pewny. Wiedział, co powinien zrobić.

– Ale to muszę być ja – wyszeptał w końcu.

Ich spojrzenia się spotkały. Kalipso zamarła. Siedzieli naprzeciwko siebie na pokładzie, ich nogi splatały się ze sobą.

– Nie – powiedziała najpierw cicho, a później powtórzyła bardziej stanowczo, prawie krzycząc. – Nie! Dla-dlaczego w ogóle tak mówisz? Oszalałeś? Przecież nie pozwolę ci zginąć!

Chciał ją objąć, ale wyrwała mu się, patrząc na niego ze złością.

– Jesteś takim idiotą, Valdez! Razem. Pamiętasz? Razem sobie poradzimy. Myślisz, że pozwolę ci umrzeć?

Leo westchnął po raz kolejny. Sam nie miał sił na złość. Pogodził się już ze swoim losem. Ale to nie znaczyło, że było mu łatwiej. To wciąż go raniło. Ale nie mógł tego po sobie pokazać. Musiał być silny. Dla niej.

– Albo ja, albo Jason. Dla mnie to prosty wybór. – Chciała coś powiedzieć, ale nie pozwolił jej na to. – Mam plan. Zamierzam zniszczyć Gaję, tak jak kiedyś pokonany został Uranos. Był słabszy, kiedy zabrali go na ziemię. Tak samo będzie z Gają. Gdy oderwie się ją od ziemi, zabierze się ją w powietrze – będzie o wiele słabsza i pokonanie jej stanie się w ogóle możliwe. To nasza jedyna szansa!

– Jak zamierzasz to niby zrobić? – spytała cicho, patrząc na niego nieufnie. Wciąż nie zamierzała zgodzić się na jego szalony plan.

– Muszę wrócić na statek, dokończyć odbudowę Festusa i wtedy... stoczymy z nią bitwę. Ale będę potrzebował twojej pomocy. Sam nie dam rady skończyć smoka.

Kalipso zamyśliła się na chwilę, marszcząc mocno czoło.

– W takim razie pomogę ci, a potem razem zmierzymy się z Gają. Nie wiedzę tutaj momentu, w którym ktoś miałby umierać.

Leo się zasępił.

– Och, to nie wszystko, prawda? – powiedziała z autentycznym lękiem w głosie.

– Kiedy Gaja zostanie zniszczona, nastąpi wielka eksplozja, która zgładzi wszystkich, którzy będą znajdować się w pobliżu. Nawet ja tego nie przeżyję.

Kalipso wzięła drżący oddech. Nie zamierzała się jeszcze poddać. Nie zamierzała się zgodzić.

– Ale przecież jest jeszcze lekarstwo lekarza. Po coś je szukamy, prawda? Wystarczy, że ci je podam i zostaniesz uratowany.

Nie chciał jej zawodzić, odbierać nadziei, ale sam za bardzo w to nie wierzył. Nie wiedział, czy to zadziała, czy nie będzie dla niego za późno na ratunek. Jednak spróbował się uśmiechnąć, wciąż bawiąc się śrubokrętem.

– No. Może się to uda.

Dziewczyna chwyciła go za brodę, zmuszając, by na nią spojrzał.

– To musi się udać, Firefly. Nie pozwolę, by kolejna bliska mi osoba opuściła mnie. – Pocałowała go czule, a jej spojrzenie złagodniało. – Jeśli ty umrzesz, zginę z tobą. Twoja śmierć mnie zabije – szepnęła, a on wzdrygnął się na te słowa. – To zbyt wielkie poświęcenie.

– Nie mów tak.

Chciał się dalej kłócić, ale zamknęła mu usta, mówiąc:

– Zawsze też mogę uwięzić cię w jakiejś piwnicy, gdzie razem przeczekamy tę wojnę. Jeszcze się nad tym zastanowię – mruknęła, ocierając łzy z policzków.

– Nie możemy powiedzieć pozostałym. Nigdy się na to nie zgodzą – rzekł słabo, opierając się tyłem głowy o bok łodzi.

Słońce dawno już zaszło. Za kilka minut powinni być na miejscu. A on bardzo zgłodniał. Jednak takie rozmowy potrafią być męczące.

– Ja też się na to nie godzę. Ale w odróżnieniu od nich, ja ciebie nie opuszczę. Będziemy razem aż do końca. I zrobię wszystko, by ciebie uratować.

onzg

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro