Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Leo

Nie po raz pierwszy podążył za tajemniczą boginią. Nigdy nie kończyło się to dobrze. Chłopak obiecywał sobie, że więcej nie popełni tego samego błędu, ale, oczywiście, na nic się to zdało. Ponownie wpakował się w kłopoty. Na domiar złego wciągnął w to niewinną i biedną Kalipso, która jeszcze nie zdawała sobie sprawy z pecha, który się go uczepił. No dobra. Może nie była niewinna i biedna, ale i tak powinien bardziej na nią uważać. A tutaj po raz kolejny...

– Przestań – mruknęła mu do ucha, szturchając go w ramię.

Zamrugał szybko, przenosząc na nią odrobinę zamglone spojrzenie. Dotychczas skupiał się na oddalających się plecach bogini i własnych myślach, dlatego z niejakim zdumieniem zorientował się, że weszli do gaju oliwnego.

– Co mam przestać? – spytał po kilku sekundach, zdając sobie sprawę, że dziewczyna czeka na jego reakcję.

– Przestań się przejmować – powiedziała łagodnie, rysując kciukiem wzory na jego dłoni. W jakiś sposób go to uspokajało.

– Przepraszam – mruknął, bo nie miał pojęcia co innego odpowiedzieć.

– Przestań też przepraszać. O nic się nie martw. Razem sobie poradzimy. – Ścisnęła go mocniej za dłoń i przyspieszyła kroku, gdyż spostrzegła, że kobieta przed nimi się zatrzymała.

– Ta... albo zginiemy śmiercią męczeńską. Wydłubanie gałek ocznych, spalenie w oleju, tortury, pręgież... Brzmi nieźle, co? Ona mi wygląda na osobę, która z uśmiechem na twarzy może wydłubać komuś flaki, potem zrobić sobie z nich naszyjnik i nosić dumnie na szyi. Zawsze o takiej marzyłem, wiesz? O męczeńskiej śmierci. Nie naszyjniku. Żeby potem ułożyli pieśń o moim wielkim bohaterstwie i w ogóle... – Zamilkł, gdy Kalipso walnęła go łokciem w brzuch.

Człowiek stara się trochę rozładować atmosferę i obrywa... Okrutna kobieta. To nie moja wina, że zaczynam dużo gadać, gdy się stresuję i...

Spojrzenie, które mu posłała, skutecznie powstrzymało go przed dalszym wygłaszaniem wewnętrznej przemowy.

Już nawet myśleć nie może człowiek...

W końcu się zatrzymali.

Leo uniósł głowę, obserwując promienie słońca przenikające przez dość nisko zawieszone, ale sękate gałęzie drzew oliwnych. Nie mógł się nadziwić, że te niewielkie drzewka, wyglądające na tak stare, wciąż wydają owoce. Smacznie prezentujące się oliwki zwisały z cieniutkich gałązek, odchodzących od konarów. Miało się wrażenie, że jakiś szalony bóg sadził ten gaj; drzewa rozrzucone były wokół, w oczywiście przypadkowy sposób. Całość tworzyła zaciszny, praktycznie oddalony od obecności wszystkich ludzi zakątek. Jakim prawem on, Kalipso i tajemnicza kobieta zakłócali ten spokój?

Bogini zatrzymała się pod największym i centralnie położonym drzewem. Stała zupełnie nieruchomo; gdyby Leo nie widział wcześniej, jak się ruszała, mógłby przysiąść, że stanowiła nieodłączną część gaju. Tylko skąpana w ogniu suknia powiewała delikatnie na wietrze.

Miał właśnie zamiar przerwać ciszę, która zapadła i niezwykle mu ciążyła, ale kobieta go uprzedziła. Może i dobrze. Zapewne zapobiegła jego kolejnej głupiej gadaninie.

– Mamy niewiele czasu, a nasza rozmowa jest niezwykle konieczna, stąd ten pośpiech. W tym gaju nic nam nie grozi; moc Gai tutaj nie sięga. I uwielbiam to miejsce. Jest tak przyjemnie ciepłe! – Kobieta uśmiechnęła się do nich miło.

– Rozumiemy to, ale... kim pani jest? – Kalipso odwzajemniła nieśmiało uśmiech, wyzbywając się lęku.

– Och! Zapomniałam się przedstawić! – Uniosła rękę, jakby miała ochotę palnąć się w czoło, ale powstrzymała się i tylko poprawiła kapelusz na czarnych włosach. – Anchiale, bogini ognia.

– Jesteś boginią ognia?! Ale przecież... – Leonowi szczęka opadła. Zaczął się zastanawiać, czy to nie jakaś pułapka. Nigdy nie słyszał o takiej bogini.

– ...twój ojciec jest bogiem ognia? – dokończyła za niego. Chłopak skinął głową. – To prawda, że Hefajstos przejął moje obowiązki, gdy ludzie starożytnej Grecji o mnie zapomnieli, choć byłam bardziej odpowiedzialna za ciepło, które dawało ognisko. Nie przeszkadzało mi to. Nie przykładałam większej wagi do popularności, jak innym bogom się to zdarza. Cieszyłam się, gdy mogłam ludziom pomagać, gdy mnie czcili, ale równą radością napełniło mnie odejście na emeryturę. Wiecie, że wraz z moim małżonkiem, Hekaterosem, nauczyłam ludzi korzystać z ognia, który mój braciszek, Prometeusz, skradł? Ale o tym także zapomniano... Wraz z Hekaterosem siedliśmy na górze Ida, oddając się sobie nawzajem i spokojnym przyjemnościom. Zapewne bylibyśmy tam do dziś, ale budzenie się Gai nam na to nie pozwoliło. Próbowała przeciągnąć nas na swoją stronę, ale oparliśmy się. Wyrwani z naszego małego raju, znów musieliśmy zainteresować się losami świata. Ja udałam się na spotkanie z wami, głównie z tobą, Leonie Valdezie, synu ognia. – Leo zmarszczył tylko brwi na te słowa. – A mój mąż poszukuje naszych licznych dzieci: daktylów, satyrów, sylenów. Musimy się upewnić, że stanęli po właściwej stronie i że są bezpieczni.

Podczas przemowy Anchiale marniała w ich oczach. Troski dodawały jej lat, tak, że naprawdę wyglądała na pradawną boginię. Ale Leo widział coś więcej. Dobroć i wielką miłość, która kryła się w kobiecie. Zapewne wolałaby towarzyszyć mężowi, lecz przełamała się i odnalazła ich. Od tego momentu postanowił jej zaufać.

– Dziękujemy. – Kalipso musiała także zdawać sobie z tego sprawę. – O czym chcesz z nami porozmawiać?

Kobieta zaprosiła ich, by przysiedli na korzeniach drzewa oliwnego. Usiadła obok nich, zdjęła słomiany kapelusz i ułożyła go na kolanach; wpatrzyła się w niego, gładząc go dłonią i myśląc.

Leo strząsnął mrówkę, która wlazła na jego rękę, a Kalipso – która właśnie zdała sobie sprawę z sztywności jej wypranego w morskiej wodzie ubrania – wierciła się, nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji.

– Źle się stało, Leonie Valdezie, że uciekłeś od swoich przyjaciół. – Chłopak drgnął na dźwięk jej głosu. – To bardzo komplikuje sprawy. – Uniosła dłoń, gdy zaczęli zadawać pytania. – Poczekajcie, aż skończę.

Twoi przyjaciele właśnie opuścili Itakę. Jason Grace został ranny. Przeżyje, ale było naprawdę niebezpiecznie. Mają zamiar udać się teraz do Olimpii, gdzie spotkają boginię Nike. Powinieneś być razem z nimi, ale nie da się już cofnąć tego, co zrobiłeś i jak na razie wasze drogi muszą pozostać rozdzielone. Ale musisz się dowiedzieć o lekarstwie lekarza.

Leo czuł się jak balon, z którego uchodzi powietrze. Zaczął się już cieszyć, że tym razem spotkał dobrą boginię, ale z każdym jej słowem opanowywał go coraz większy niepokój. Martwił się o przyjaciół, o Jasona, o powodzenie całej misji. Odczuwał tak wielkie wyrzuty sumienie – nie tylko dlatego, że żałował swojej ucieczki, ale dlatego, że pozwolił sobie na tę odrobinę szczęścia w towarzystwie Kalipso. Nie zasłużył na to. Od zawsze i już na zawsze pozostanie dla wszystkich największym kłopotem.

Nawet nie zarejestrował, że Kalipso spytała się, czym jest lekarstwo lekarza. Ale znów skupił uwagę, gdy padła odpowiedź:

– Na tej wyprawie ktoś zginie. Zdawałeś sobie z tego sprawę, Leonie. Ale lekarstwo lekarza może temu zapobiec. Jeśli poda się je osobie od razu po śmierci, przywraca ono życie. Twoi przyjaciele wyruszą, by odnaleźć wszystkie składniki. Truciznę z Pylos, puls spętanego boga w Sparcie, przekleństwo delijskie. Nie wiem dokładnie, jak potoczą się wasze losy, ale znam wasz przystanek końcowy. Dotrzyjcie do Epidauros nie później niż na trzy dni przed przebudzeniem Gai. Dopiero tam spotkasz przyjaciół i będziesz mógł wprowadzić w życie swój plan.

– Wybór jest pomiędzy mną a Jasonem, prawda? – Leo wziął głęboki oddech, czując uciskający ból w piersi.

– Tak... – Anchiale szepnęła przepraszająco. Gdy chłopak spuścił głowę, złapała go za dłoń, wyprzedzając tym ruch Kalipso. – Nigdy nie interesowałam się losami herosów, ale twoja osoba jest mi szczególnie bliska. W innym świecie, gdyby sprawy odmiennie się potoczyły, to ja, a nie Hefajstos, mogłabym być twoim boskim rodzicem. Nosisz w sobie ogień, a moim zadaniem jest przekazanie ci, że nie musi być on zły. To niebezpieczne narzędzie, ale można go używać do czynienia dobra. A kto jak to, ale ty, Leonie Valdez, jesteś bardzo szlachetnym człowiekiem. Nie co dzień heros zostaje obdarzony takimi dobrem i bezinteresownością. Twoi przyjaciele nie zdają sobie sprawy, jakim skarbem dla nich jesteś.

Ręce Anchiale były nawet bardziej ciepłe niż jego własne. Przez moment pomiędzy ich dłoniami zatańczyły ogniki, by zniknąć wraz z rozstaniem palców.

Bez pożegnania kobieta oddaliła się od nich.

Kalipso

Musiała go wyprowadzić z gaju oliwnego. Nigdy nie widziała Leona tak zamyślonego i milczącego. Złapała chłopaka za rękę i po prostu prowadziła.

Odezwał się do niej dopiero przy samochodzie:

– Co robimy? – Jego głos był bardzo zachrypnięty, ale chmurne czoło zaczęło się wypogadzać. Uznała to za dobry znak, zwłaszcza, że w kącikach ust mogła dostrzec cień uśmiechu.

– Nie wiem jak ty, ale ja idę się przebrać. Śmierdzę jak stary śledź. Mogłeś mi powiedzieć, że jestem w tak kiepskim stanie, Valdez. – Wyjęła swoją torbę z samochodu i zaczęła szukać w niej ubrań.

– Wiesz, powinienem ci to wcześniej powiedzieć, ale kręci mnie słona woda, morze i glony...

Kalipso przymknęła oczy, czując zalewający ją ból. Wiedziała, że Leo nie zrobił tego umyślnie, ale wywołał w niej nieprzyjemne wspomnienia. Przed oczami stanęły jej morskie oczy Percy'ego. Mimo że nie była w nim już zakochana, jego wspomnienie wciąż bolało. Starała się nie myśleć o tym, jak mocno ją zranił, co nie było trudne przy Leonie, ale teraz...

– Przepraszam. – Nawet się nie zorientowała, że z oczu pociekły jej łzy. Poczuła ramiona, ciasno ją oplatające. Wtuliła się z westchnieniem w chłopaka. – Taki ze mnie idiota. Powinienem zdawać sobie sprawę, że ty... że nadal możesz...

Kalipso pociągnęła nosem i zmarszczyła groźnie brwi. Nie podobała jej się niepewność w głosie Leona. Czy on myślał, że ona...?

Odsunęła się od niego i wpatrzyła w brązowe oczy. Chłopak wyglądał trochę jak zbity psiak; widać, że było mu przykro, a w twarzy odbijało się zrezygnowanie.

– Chyba naprawdę jesteś idiotą – syknęła, wyrywając się mu. Nie mogła opanować poirytowania, które ją ogarnęło. Pochwyciła torbę, która upadła na piaszczyste podłoże i klnąc pod nosem, skierowała się w kierunku stacji benzynowej.

Właśnie przyrównywała mózg Leona do kozich odchodów, gdy dogonił ją i zastąpił drogę. Próbowała go minąć, ale nie pozwolił na to.

– Jaki masz problem? – warknął. – Naprawdę ciebie nie rozumiem. Chcę być dla ciebie wsparciem i naprawdę mogę zrozumieć, że dalej kochasz Percy'ego, ale jeśli kochasz także mnie – Przełknął ślinę; złość gdzieś wyparowała – może tak być. Naprawdę.

– Łatwo poznać, kiedy drugi człowiek kłamie – zaczęła z pozoru spokojnie. – Używa wtedy właśnie takich słów, jak ,,naprawdę", ,,jestem tego pewien", jakby sam siebie próbował przekonać. Wiem, że to nie jest w porządku. Nie mógłbyś mi wybaczyć, gdybym dalej kochała Percy'ego, mimo że próbujesz mi to wmówić. Masz więc szczęście, że tak nie jest. – Zbliżyła się do chłopaka i ponownie wślizgnęła w jego ramiona. – Wściekłam się, dlatego że w ogóle tak pomyślałeś. Byłam pewna, że pokazałam ci, jak mocno kocham ciebie. A zachowałam się w taki, a nie inny sposób, bo to nadal boli. Nie mogę znieść wspomnienia tego cierpienia, gdy złamał mi serce, pozostawił samą, zapomniał o mnie... – Pocałowała go delikatnie.

– A to sprawia, że ja wpadam w złość. Jestem wściekły, że ciebie tak potraktował. Ja... – mruknął, gdy ich wargi się oddzieliły.

– Ciii... – szepnęła, gładząc go po policzku. Uśmiechnęła się do niego czule. – Zajmę się Percy'm. Poradzę sobie z tym sama. Nie chcę poróżnić cię z przyjacielem. – Grymas, który pojawił się na jej twarzy, nie należał do przyjemnych.

Cmoknęła Leona w policzek, porwała swoją torbę i poleciała przebrać się w toalecie, przypominając sobie, jak godzinę wcześniej chłopak uczył ją z niej korzystać. Nie mogła się nadziwić muszli klozetowej i tego, że wystarczyło wcisnąć jeden przycisk i woda spływała, spływała, spływała... jak w wodospadzie! I jak to wszystko lśniło! Leo śmiał się z jej zafascynowania, ale musiał się pogodzić z faktem, że będzie reagowała w taki sposób na wiele nowości.

Kłopoty się ich jakoś uczepiły. Może to naprawdę był ten pech, o którym wciąż gadał Leo?

Kalipso wróciła do samochodu, czując się o wiele lepiej w czystych ubraniach i od razu zaniepokoiły ją odgłosy, wydobywające się z tego blaszanego potwora.

– On się krztusi! – wykrzyknęła, pochylając się nad oknem od strony kierowcy.

– No co ty nie powiesz? – mruknął Leo przez zaciśnięte zęby. – Nic nie rozumiem! Przecież nie jest zepsuty. Zaglądałem pod maskę. Wszystko powinno działać.

– Chyba jesteś kiepskim synem Hefajstosa. – Zaśmiała się na widok urażonej miny chłopaka. Zaczęła pakować porozrzucane na tylnym siedzeniu rzeczy, by zmieścić je w swojej torbie i plecaku Leona. – Będziemy musieli iść piechotą.

– Do Olimpii na piechotę? Zajmie nam to chyba z milion dni!

– Bez przesady. – Zabawnie było oglądać tak sfrustrowanego Leona. Przypominał dziewczynie naburmuszoną wiewiórkę. – Jakoś sobie poradzimy.

W tym momencie podjechał do nich ogniście czerwony kabriolet. Czarna szyba zjechała, ukazując uśmiechniętą twarz Anchiale.

– Podrzucić was?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro