Rozdział Pierwszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Come little children I'll take thee away,

Into a land of enchantment,

came little children the time's come to play,

here in my garden of shadows... z cichym pomrukiem zmuszam się do otworzenia oczu. Przełykam ślinę, starając się nieco rozluźnić gardło, w którym mam Saharę. Wyłączam budzik i zakrywam twarz przedramieniem. Najchętniej zagrzebałabym się w kołdrze, jak w kokonie i spała dalej, lecz wiem, że za max pół godziny wparuje tu mama, zaalarmowana tym, że nie przyszłam po psa, więc pewnie zaspałam. W sumie to mogłabym tak zrobić. Dzięki temu ominęłaby mnie przynajmniej pierwsza lekcja. Nie zapominajmy jednak, że co się odwlecze to nie uciecze, a poza tym rodzice mogliby wtedy kazać mi wcześniej chodzić spać. Nienawidzę kontroli. Nie ma nic gorszego niż bezsilność wobec rodziców...wobec czegokolwiek, tak właściwie. Nie znaczy to jednak, że jestem inwigilowana! Mam bardzo dużo luzu ze strony mych twórców. Wiele osób (włącznie z nimi samymi) uważa, że za dużo i też stąd do głowy przychodzą mi „głupoty". Heh, jak ja uwielbiam, gdy ludzie, którzy mnie nie znają, zastrzegają sobie prawa do oceniania mnie.

Wstrzymuję oddech, by się nie rozpłakać, gdy uświadamiam sobie wszystkie okropieństwa jakie czekają mnie tego dnia. Wypuszczam z drżeniem powietrze z płuc, gdy te zaczynają dawać się we znaki. Szybkim ruchem odgarniam kołdrę, zanim dotrze do mnie co robię. Podnoszę żaluzję. Gdyby sugerować się krajobrazem z okna, można by spokojnie stwierdzić, iż jest środek nocy, a nie poranek. Jak to się mówi? Ah, tak! Czas zacząć nowy, piękny dzień! Taa...z pewnością będzie równie świetny jak wcześniejsze. Zastanawiam się chwilę co ubrać, po czym wkładam na siebie standardowo czarne jeansy, czarną bluzkę i czarną bluzę. Taka oto ze mnie kolorowa dziewczyna! Zgarniam jeszcze słuchawki do kompletu z telefonem i idę do sypialni rodziców. Oczywiście nie obejdzie się bez obwarczenia mnie przez psa. Takie jej „dzień dobry". Tak, jej – suki – labradora– wabiącego się Hela. W przedpokoju zerkam na swoje odbicie, nie oczekując fajerwerków. Blada, niezdrowa cera, nieco azjatyckie szare oczy, nijaki nos i źle wykrojone wargi. Niska kitka, jest nastroszona przez nocne wiercenie się, przez co moje brązowe włosy wydają się być bardziej puszyste. Wyprowadzę was od razu z błędu – nie są takie w rzeczywistości. Za maksymalnie dziesięć minut... co ja gadam! Za pięć minut będą oklapnięte i będę wyglądała, jakby mnie krowa jęzorem mlasnęła. Rozkoszuję się stukaniem obcasów glanów (tak swoją drogą to mocno rozwalonych) o schody klatki schodowej. Zawsze lubiłam dźwięk stukającego obuwia. Nie rozumiem, jak może irytować, ale to przecież normalka – ja nie rozumiem wielu rzeczy. Na dworze jest lodowato. Wystarczy zaledwie parę metrów, by moje palce zdrętwiały. Żałuję, że nie wzięłam rękawiczek, ponieważ w ręce muszę trzymać smycz, przez co nie włożę jej do kieszeni, która, choć mało daje to jednak zawsze byłoby minimalnie cieplej.

Z trudem udaje mi się włączyć muzykę. Tego, dlaczego słucham smutnej muzyki, gdy i tak już jest mi smutno, to nawet ja nie rozumiem. Może powodem jest rosnące poirytowanie wesołymi i niemożliwie wręcz sztucznymi pozytywnymi utworami. Zawsze uważałam, że smutek jest bardziej prawdziwy niżeli radość. Szczęście jest ulotne. Uświadamiamy je sobie, w chwili, gdy je tracimy. Zresztą, czymże jest szczęście? Bogactwem? Dostatkiem? Miłością? Zdrowiem? Znam ludzi, którzy posiadają wszystkie lub jedno z powyższych, a szczęśliwi bynajmniej nie są. Smutek natomiast łatwiej zdefiniować. Smutek to żałoba, śmierć, strata, izolacja, choroba, samotność...Smutek jest prosty. Łatwiej przychodzi i łatwiej go odczuć, zaś trudniej stracić. Nie to co ze szczęściem. Smutek jest stabilny, a szczęście bywa zdradliwe...

Ludzi z mojego otoczenia często irytuje fakt, że nie tryskam zawsze i wszędzie humorem. Dziwi ich to – absolutnie mi niczego nie brak, jestem otoczona miłością, nie mam obowiązków, jestem zdrowa. Czego chcieć więcej?! I tu właśnie pojawia się problem szczęścia. Nie jest ono uzależnione od czegoś konkretnego. Nie wiem, dlaczego nie potrafię cieszyć się z tego co mam. Często się nad tym zastanawiam i dochodzę w końcu do wniosku, że widocznie coś jest ze mną nie tak. Nawet wiem co, choć inni wystrzegają się tego jak ognia.

Po okrążeniu bloku, wracamy do domu. Oddaję Helę i pora na śniadanie. Na samą myśl o nim, robi mi się nie dobrze. Zaparzam kawę (napój bogów!) i opieram się o blat. Płatki czy kanapki? Aż się wzdrygam. Wiem, że nie powinnam, ale...w sumie co mi szkodzi. Rodzice i tak śpią. Wyjmuję talerz i odstawiam teatrzyk. Otwieram i zamykam drzwiczki lodówki, wyciągam reklamówkę z pieczywem, a następnie rozsypuję okruszki chleba na naczyniu. Potem znów szelest reklamówki, otwieranie i zamykanie lodówki, by wreszcie po cichu tak, aby talerzyk nie brzdęknął o nic, odstawienie go do zlewu. Siadam przy stole z kawą i pogrążam się w lekturze. Uwielbiam czytać. To jeden ze sposobów ucieczki od bólu bądź pustki, bądź i tego i tego. Zależy od chwili, dnia, sytuacji...

Dziś czytam „Perfekcyjną Dziewczynę" pióra Gilly Mackmillian. To thriller, który zapewne jeszcze tego dnia skończę. Czytana przeze mnie literatura ogranicza się do kryminałów i thrillerów, ewentualnie Stephen'a King'a. Oczywiście w domyśle zostają też książki do szkoły, ale te to żadna przyjemność. To katorga w najczystszej postaci. Jestem polką, mieszkam w Polsce, moje lektury szkolne są przeważnie autorów polskich, których książki, są równie fascynujące co równania algebraiczne.

Gilly opowiada historię nastoletniej Zoe (paskudne imię, którego nie jestem nawet w stanie prawidłowo wymówić), która jest pianistką i była skazana za morderstwo. Dziewczyna jest wspaniałą postacią. Widać, że ma charakter i dobre spojrzenie na świat. Więcej wam nie wyjawię, jeśli chcecie to sami przeczytajcie. Naprawdę polecam!

Zerkam na zegarek na kuchence. Cholera. Ledwo zaczęty napój przelewam do termosu. Ścielam łóżko najszybciej jak potrafię. Ponownie zerkam na zegarek. Uff. Na spokojnie mogę doprowadzić swój wygląd do...no powiedzmy, że porządku. Odkąd spotkałam parę dziewczyn z mojego rocznika, które nie szczędzą kosmetyków, jestem zagorzałą przeciwniczką makijażu w tym wieku. Przecież te dziewczyny wyglądają nie lepiej niż Pennywise! Odynie, litości!

Myję buzię, przemywam ją też specjalnym olejkiem, by nie nabawić się syfów, myję zęby. Tak, więc jedynym kosmetykiem, którego używam z lekkim sercem jest maskara. Wyglądam naturalnie, a zarazem nieco ładniej. Teraz pora na mój główny kłopot. Nienawidzę się czesać. Jestem perfekcjonistką, co nie upraszcza mi tego rytuału. Przełykam ślinę i czeszę włosy, by pozbyć się kołtunów. Na szczęście wczoraj je umyłam, dzięki czemu jest nie najgorzej. W sumie mogę je nawet zostawić rozpuszczone. Przeczesuję jeszcze raz włosy palcami nieco je pusząc, a następnie wsadzam dłonie do tylnych kieszeni jeansów, skanując swój wygląd. Jest całkiem, całkiem. Hej! Nigdy nie mówiłam, że jestem brzydka! Po prostu moja cera jest bardzo niezdrowa, a twarz posiada kilka...no dobra, więcej niż kilka  mankamentów.

Wciskam Macmilliam do plecaka, a termos wkładam do kieszonki z boku. Upewniam się, że telefon jest w kieszeni spodni i zarzucam torbę na ramie, wychodząc z pokoju. Uchylam drzwi do pokoju rodziców i rzucam krótkie – pa. Mama podnosi rękę, a Hela znów zaczyna warczeć. Przed wyjściem patrzę sobie głęboko w oczy w lustrze, starając się okłamać samą siebie, że mam siłę.

Niestety, zawsze byłam kiepską aktorką i kłamczuchą...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro