Rozdział Szósty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolejny miesiąc. Jak dla mnie to z czasem jest tak jak w The Sims i jakiś czubek się nim bawi. Gdzie podziały się te wszystkie godziny i dni?! Czas przemija równie szybko, jak woda przez palce...tak przeminie całe życie...

Mniejsza. Przez te trzydzieści jeden dni, moja wyobraźnia poszła naprzód. Doszłam do wniosku, iż nie warto się męczyć. Po co mam walczyć o szczęście w rzeczywistości, gdy mam je na wyciągnięcie ręki w swej głowie? A zresztą to, że coś się dzieje w umyśle nie znaczy, że nie dzieje się naprawdę.

Tak też postępowałam. Wymyślałam coraz to różniejsze historie z życia wzięte z udziałem Tristan'a, które spisywałam na kartkach. Znienawidziłam przez to momenty w ciągu dnia, np. gdy idę bądź wracam ze szkoły. Przecież nie mogę wtedy wyjąć telefonu lub zeszytu i pisać, bo z moim szczęściem jak nic wylądowałabym w szpitalu, w najlepszym wypadku połamana, a w najgorszym sparaliżowana, gdyż śmierć byłaby zbyt piękna.

Każdą wolną chwilę, spędzam na pisaniu, ewentualnie malowaniu. Niestety, dalej nie poprawiłam się w ocenach, nawet z języków.

- Witaj słodka udręko, to znowu ja, tęskniłaś? – mruczę, dochodząc do mieszkania.

Znowu sama. Odynie, jak ja mam być normalna, kiedy dwanaście godzin na dzień, jestem sama?
Co to w ogóle znaczy „normalna"? Co to w ogóle za określenie?! To co „normalne" dla jednego, dla drugiego będzie „nienormalne"!
Wzdycham, rzucając się na narożnik. Bawię się włosami i zastanawiam nad kolejną historią z Tristan'em...

***

Siedzę na huśtawce, a nogi dyndają mi swawolnie.

- No i wiesz Christian, bardzo się bałam. Co prawda film miał bardzo fajną fabułę, jednak później długo nie mogłam zasnąć...

- A ty znowu gadasz do tych swoich – Mathew nakreślił w powietrzu cudzysłów – przyjaciół...? Ludzie ty naprawdę jesteś szurnięta – prychnął.

- No to co? – wybucham perlistym śmiechem. – Mówisz jakby to było coś złego... - Skaczę w powietrze, co blondyn kwituje krzykiem przerażenia.

- Matko Boska, nic ci nie jest?!

Znowu śmiech.

- Nie jestem taka znowu delikatna, prawda Lisa? – pytam stojąca za plecami kuzyna dziewczynę.

- No jak nie jak tak!

Podchodzę do niej. Rozgadałyśmy się. Robię to specjalnie. Uwielbiam, gdy Mathew patrzy na mnie wtedy z mieszaniną irytacji, niedowierzania i strachu. Potrząsa w końcu głową i rzuca:

- Idziemy na lody?

Zerkam na Lise i Christiana. Kiwają głowami, a ten drugi zaciera dłonie.

- Pewnie.

Szliśmy ramię w ramię po żwirowej drodze. Paplaliśmy z Mathew wesoło, co jakiś czas śmiejąc się. W niektórych momentach tłumaczyłam coś Lisie i Christian'owi, ponieważ nie znali kontekstu, który brał się z innych spotkań moich i blondyna.

W chwili, gdy na widnokręgu ukazuje się sklep, ten ostatni zatrzymuje się i wypala:

- Jak ty to robisz?

Spoglądam na niego, nie rozumiejąc.

-O czym ty gadasz?

-...Ci twoi przyjaciele...jak potrafisz sobie ich wyobrazić i do tego koegzystować z nimi?...jak potrafisz rozmawiać z wyimaginowanymi postaciami jakby były realne?

- Normalnie...Oni są realni. – Oznajmiam hardo.

- Nie są.

- Dlaczego? Bo TY ich nie widzisz? – podpieram się pod boki. – Dla mnie są realni. Sami tworzymy swoją rzeczywistość.

Chłopak przez chwile porusza ustami jak ryba, wyrzucona na brzeg.

- Ale...po co ich sobie...wyobrażasz?

- To moi przyjaciele...są ze mną zawsze i wszędzie. O wszystkim mogę im powiedzieć... - kolejne wzruszenie ramion.

***

Siadam gwałtownie na łóżku, na powrót wracając do swojego pokoju. Myślę chwilę. Zerkam na obraz wiszącymi nad biurkiem. Przedstawia on Tris'a.

- ...Sami tworzymy swoją rzeczywistość... - uśmiecham się od ucha do ucha, a w moim sercu po raz pierwszy od dawna rozkwita nadzieja na lepsze jutro...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro