Kominiarz niczym lekarz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

4 maja 1942r. 

Major Balecki zachorował, tak więc spacer na cmentarz Brudnowski był niemożliwy przez kilkanaście dni. Markiewicza ciągle coś kuło w serce, mała iskierka zazdrości przemykała mu w jego źrenicach. Po cóż pokonał całą tę drogę do Anglii? Po cóż na jego ciele było tyle siniaków podczas szkolenia? Wiedzieli, że będzie trudno powrócić do innego życia. Miasto to zamieniło się w siostrę, której nie widziano przez kilkanaście lat. Zmiany często nie wpływają pozytywnie na nasz wygląd zewnętrzny i uczucia wewnętrzne. 

Dopiero po dwu tygodniowej przerwie Janek dostał powtórną wiadomość o spacerze na cmentarz. Jego serce podskoczyło i zakręciło się wkoło mieszkania na Targowej. To trochę ironiczne. W dzieciństwie każdy kąt owej ulicy na Pradze był ostoją tego chłopaka. Choć na początku jego nogi przypominały watę, kiedy mijał kolejne restauracje pełne dymu papierosowego i zapachu alkoholu. Jednak kiedy z roku na rok poznawał ludzi, zaczął kochać nawet mroki Targowej. Praga była dzielnicą dzieciństwa, które skończyło się w chwili bombardowań. Jednak tych zdarzeń Markiewicz nie chciał pamiętać. 

Delikatny wiatr wiał od strony Wisły, a z nieba spadały pojedyncze krople deszczu. Zanosiło się na dobrą ulewę, choć słońce próbowało przebić się przez kurtynę ciężkich chmur. Janek poprawił letnią czapkę i podniósł kołnierz swego płaszczu. Po kilku minutach odnalazł grób Wisławy Maleckiej, który obrósł chwastami i dzikimi kwiatami. Owa umarła była staruszką o pięknym uśmiechu, który kierowała ze swojego zdjęcia wprost na modlącego się chłopaka. Przypominała mu odrobinę jego babcię Annę, która zawsze częstowała go chlebem z marmoladą. Markiewicz otrząsnął się ze wspomnień i zaczął wypatrywać Baleckiego. 

Kilka minut po dziesiątej ktoś poklepał go po plecach niczym syna. 

- Udajemy rodzinę, która przyszła odwiedzić grób babci. Pan mnie nie zna, przedstawię się major ,,Huragan", zwracajmy się do siebie pseudonimami - wyciągnął zimną dłoń i uścisnął ją serdecznie Markiewiczowi. 

Janek popatrzył na majora z szyderczą miną. W niczym ten mężczyzna nie przypominał mu konspiratora bądź bojowca. Huragan był niski, jego płaszcz postrzępiony i w niektórych miejscach  skosztowany przez mole. Pachniał tanią wodą kolońską, a jego buty były za czyste jak na okupacyjne drogi i pogodę. 

- Z wujka to taki huragan jak ze mnie baletnica, dziesięć minut czekania w tą psią pogodę to wyzwanie - pokiwał głową z radośnie otwartymi ustami. 

Po chwili zaczęli wyrywać chwasty, a nagrobek zaczął wyglądać niczym nic nie różniący się od innych dom dla zmarłych. Balecki położył nawet z godnością i żalem bukiet kwiatów, które pachniały wiosną i błogością. Major naraz głośno odchrząknął i przywołał oczami Janka, który właśnie wrócił z krótkodystansowego spaceru do kosza. 

- Musicie włamać się do mieszkania, weź ze sobą dwóch pomocników - szepnął wyrywając kolejną garść jeszcze nie tak wysokich pokrzyw. 

Markiewicz przeanalizował w myślach powiedziane zdanie. A więc mają się włamać do mieszkania jakiejś niemieckiej szychy i ukraść pewnie jakieś drogocenne rzeczy, zapewne jakieś zdjęcia bądź dosyć spora suma pieniędzy. Dla dużej gotówki można nawet żołnierzy zamienić na przedwojennych złodziei. Niby w Warszawie taka konspiracja i honor, a tu kradzieże i strasz, pomyślał Janek. 

- Musicie zabrać bardzo ważne dokumenty dla polskiego wywiadu, właściciela domu zaskoczyło Gestapo, ale łączniczka potwierdziła, że skrytka została nie odnaleziona. Tutaj masz dokładne informacje, kartkę przeczytać i zniszczyć - podał mu kawałek żółtego pergaminu. 

Janek włożył zawiniątko głęboko do wewnętrznej kieszeni i kiwnął głową na pożegnanie. Gdy już szedł do bramy wyjściowej usłyszał tylko trzy słowa majora

- Liczę na pana 


**


Najdłuższa ulica Warszawy zaszczyciła swoją obecnością trójkę młodzieńców wędrujących w delikatnych promieniach słonecznych, które tuliły swoich gości. Zapowiadało się na przyjemny dzień dla okupacyjnej Warszawy. Choć ludzie ciągle chodzili smutni to i tak każdy wierzył w nadchodzące ciepło, a wiara i nadzieja umiera ostatnia. 

Markiewicz, Dawidowski i Bytnar wędrowali właśnie do wyznaczonego przez górę mieszkania, gdzie mieli znaleźć jakieś dokumenty o ważnych osobistościach niemieckich w Warszawie. Ponoć jak dowiedziała się łączniczka wywiad chce z tym zrobić porządek, a bez dokumentów nic nie zrobi. Widać, że Gestapo niektórych informacji się dowiedziało, ale skrytki nie odnaleźli. 

- Jak tam Janeczku z tą twoją Agatką? - Rudy uśmiechnął się z uniesioną do góry brwią

Markiewicz spojrzał na niego sceptycznie. Nigdy nie lubił szczerych rozmów, a tym zwłaszcza o miłości. Wyznawanie swoich wewnętrznych uczuć nawet przed przyjaciółmi to zadanie zbyt trudne, aby było wykonalne przez chłopaka z Pragi. Uczucia nie powinny podlegać rozmowom z innymi, one powinny żyć w swoim własnym życiu bez spoglądania na zdania ludzi. 

- Jeśli powiedziałbym, że źle to byś się dopytywał dlaczego. Jeśli zaś powiedziałbym, że świetnie powiedziałbyś żebym to rozwinął. Tak więc mówię, że dobrze widzę ją żywą to możesz wiedzieć - stwierdził po chwili namysłu przyspieszając swój chód. 

Nieubłaganie zbliżali się do wyznaczonej kamienicy. Ich serca nie galopowały już tak szybko jak za pierwszymi akcjami bądź spotkaniami. Najwięcej o swojej karierze konspiratorskiej mogli powiedzieć Glizda i Czarny. Od września pamiętnego roku uganiali się za siatkami konspiracyjnymi, a gdy już się dostali to działali pełną piersią. Co prawda czas na szaleństwo kotwicowe jeszcze był przed nimi, to i tak ich radosne hasła kierowane do Niemców bądź złych Polaków, znał każdy warszawiak. W końcu wszyscy wiedzieli, że tylko świnie siedzą w kinie, a Niemcy leżą na wszystkich frontach. Dzięki tym jakże śmiesznym chłopcom, duch mieszkańców stolicy ciągle żył. Choć jego życie było utrudzone, to taki krótki slogan bądź naklejka karmiły go dużymi porcjami życiodajnego honoru i chęci życia. Bez dania nadziei, cała konspiracja nie miałaby sensu. 

- Kopernicki, ciebie to pewnie od tego lutego bardziej lubi cały wrzechświat, mam rację? - skoczek uśmiechnął się spoglądając na radosne oblicze Dawidowskiego. 

Dryblas zawsze mierzył tak wysoko jak sięgał jego wzrost. Choć miał ponad dwa metry, jego czyny pozostaną na wiele setek lat. Któż inny mógł wbiec o szóstej rano na cokół pomnika Mikołaja Kopernika i zwyczajnie w świecie zdjąć niemiecką tablicę? Nie liczyło się to, że kilka metrów dalej jest Krakowskie Przedmieście, że Nowy Świat i Świętokrzyska. Być może Dawidowski musiał spełniać swoje wszystkie marzenia bo bez nich nie byłby tym radosnych chłopakiem jakim jest teraz. Kopernicki był tak naprawdę dzieckiem, które musiało sobie samemu uświadomić, że wszystko jest wykonalne. Dobrze, że nie próbował latać bądź nie chciał zostać dowodzącym całą konspiracją w Warszawie. Istotą tego wszystkie było to, że Alek nie chciał nigdy być bohaterem. To ludzie ocenili go jako wzór, a on po prostu być dobrym. Za dobroć też można zostać bohaterem. 

- Żeby nie powiedzieć tego za poważnie, ma się te kontakty - Glizda wybuchnął głośnym śmiechem.

Dwaj Niemieccy żołnierze obejrzeli się za siebie na wybuch salwy radości. Szczęście podczas okupacji, czyżby coś ich ominęło? 

- Przepraszam najmocniej - Alek teatralnie się ukłonił po czym w myślach splunął im wprost na twarz śliną. 

Poszli jeszcze szybciej, aby nie wzbudzić złości w mijanych patrolach bądź zwykłych niemieckich cywilach. Zamilkli, żeby nawet jakieś nierozważne zdanie nie było wypowiedziane niepotrzebnie. Szli więc szybkim krokiem i w milczeniu weszli do podanej przez Baleckiego kamienicy. 

Markiewicz bez żadnego błędu otworzył w kilka sekund zamek i niczym mrówki weszli do mieszkania. 

Wyglądał jakby  przeszedł tu huragan i tajfun jednocześnie. Przewrócone krzesła leżały w każdym koncie. Jadalnia tonęła w morzu kartek i powyrywanych stron książek. Niegdyś nienaganna porcelana, teraz leżała bezwładnie porozbijana na podłodze. Gdzieniegdzie widać było okruchy chleba. 

Odsunęli komodę, której wnętrze było wysypane na stół i podważyli klepki podłogi. Im oczom ukazała się drobna cegła, dopiero gdy ją zdjęli mogli zobaczyć żółte rogi papierów, po które przyszli. 

- O szlak! Panowie, ile tego jest! - zadziwił się Alek trzymając się zszokowany na czuprynę 

Janowie też spojrzeli na owe dokumenty z otwartą szczęką. Spodziewali się kilka kart, które z łatwością schowają do kieszeni koszuli, bądź nawet w buty. Niestety, karty się rozmnożyły było ich ponad sto. 

- Musimy iść czym prędzej bo nas jeszcze ktoś tu zobaczy - pogonił kompanów Bytnar. 

Każdy próbował upchnąć dokumenty pod sweter, za pasek i choć kilka w buty i skarpetki. Wyglądali jak fotografowie bądź jacyś projektanci mody. Szybko zamknęli za sobą drzwi i popędzili schodami w dół. 

- Panowie, coś wam ucieka! - krzyknął ktoś za nimi 

Odwrócili się ze strachem w oczach. Zobaczyli jednak nie Niemca, tylko kominiarza trzymającego w dłoni pojedynczy dokument ze skrytki. 

- To nie nasze - odparł wymijająco Rudy i dał znać chłopakom by uciekać ile sił w nogach. 

Pędzili po schodach, jakby robi swoje prywatne zawody. 

- Ja nie szpicel, ja wam pomogę. Panowie kominiarz to swój człowiek, nawet niemiecki znam - mężczyzna uniósł dumnie pierś do góry. 

Teraz to trójka młodych chłopaków zlękła się co nie mała. Kominiarz mówiący po niemiecku nie wróżył nic dobrego. Jednak gdy zobaczyli w jego oczach pasję i honor, udobruchało ich to. 

- Grypsy przenoszę z różnych miejsc mogą panowie nawet o mój pseudonim spytać to od razu powiem że Kurz . Jestem tak prawdziwy jak wy, pomogę wam - podszedł bliżej. 

Po której rozmowie dowiedzieli się jakiejś prawdzie, choć prawdę można było oszukać. Oddali kominiarzowi to co było dla nich zmorą i razem powędrowali do kawiarni niedaleko punktu oddania natrętnych dokumentów. Wiedzieli, że mężczyźnie nie mogą pokazać ani łączniczki, ani tajnego miejsca spotkać. Pożegnali się więc w kawiarni, spoglądając czy rzeczywiście owy mężczyzna odjeżdża tramwajem. 

- Trzeba będzie sprawdzić tego doktorka od kominów - powiedział z namysłem Dawidowski. 

Jednak sprawdzenie mogło chwilę poczekać, teraz liczyła się tylko herbata w taniej restauracji i bezpieczne karty dla wywiadu leżące tuż przy ich ciałach. 





Jakby coś to ja tutaj wrócę za parę dni i poprawię (bo teraz tego nie zrobiłam) jakieś błędy, które mogą tu być. Tymczasem niczym Huragan zmykam i życzę udanego początku 2018! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro