x lovino x

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     z dedykacją dla yuki, bo dzięki niej i dla niej to piszę, enjoy 

(plus ten rozdział jest krótki, ale następne będą dłuższe) 

[i no hate, piszę tego fika dla zabawy, więc pozwólcie mi na nowo odnajdywać szczęście w pisaniu] 

    Wypalanie jednego papierosa za drugim i kupowanie drogich kwiatów w każdą sobotę stało się już przyzwyczajeniem. Lovino naprawdę tego nienawidził; mimo to nie potrafił przerwać tej rutyny. Zazwyczaj nie przesypiał ani minuty z piątkowej nocy. Przesiadywał w gabinecie, tępo wpatrując się w obrazy wywieszone na ścianach, wszystkie namalowane przez jego brata, którego już tutaj nie ma. A potem, o świcie, podnosił się, nakładał wyprasowany garnitur i wychodził. Kieszenie miał napchane pełnymi paczkami papierosów, w ręce dzierżył czerwoną zapalniczkę, a w marynarce chował plik banknotów. Wpadał do kwiaciarni na tej najbardziej ruchliwej ulicy, a kwiaciarka za ladą podawała mu największy bukiet róż jaki prości ludzie mogli sobie wyobrazić. Zanosił go na cmentarz, kładł na bogatym nagrobku, gdzie tylko się marnował, po czym wracał do obowiązków. Tym razem rutyna przerwała się samoistnie. Za ladą zamiast pulchnej kobiety zastał brązowowłosego młodzieńca, prawdopodobnie w jego wieku, może starszego.

— Dzień dobry! - Uśmiechnął się promiennie, wystawiając przy tym swoje białe zęby. — W czym mogę pomóc?

— Przyszedłem po bukiet róż - odpowiedział Lovino, lustrując mężczyznę wzrokiem. — Ten największy — dodał, żeby nie było wątpliwości.

— Jasne, już się robi!

    Cierpliwość nie była jedną z cech Włocha, toteż szybko znudził się oglądaniem wnętrza znajomego sklepu. Nie do końca świadomie zaczął wystukiwać chaotyczny rytm, uderzając obcasem o podłogę. Czuł się, jakby przyniesienie głupiego bukietu zajmowało sklepikarzowi wieki, chociaż w rzeczywistości minęło jedynie kilka minut. Bez wprawy przenoszenie tak wielu róż było trudnym zajęciem. Ograniczały pole widzenia i trzeba było się bardzo pilnować, żeby na nic nie wpaść. 

— Już jestem! Oto pański bukiet — powiedział chłopak, niezręcznie podając kwiaty klientowi. 

    Lovino nie wysilił się nawet na krótkie "dziękuję". Chwycił róże w ręce, po czym wyciągnął pieniądze z marynarki i rzucił je na ladę.

— Do widzenia, panie.... — Nawet jeśli ignorował podstawowe słowa, które powszechnie uznawano za wyraz dobrego wychowania zawsze żegnał się używając zwortu "panie/pani", dodając do niego pełne imię i nazwisko. Po za tym, mężczyzna w jakiś sposób go przyciągał, nie mógł więc po prostu wyjść nie poznając jego godności.

— Antonio! Antonio Fernández y Carriedo. — Usta chłopaka rozjaśnił jeszcze większy uśmiech (jakim cudem to w ogóle było możliwe?).

— Do widzenia panie Antonio Fernández y Carriedo. — Lovino uśmiechnął się pod nosem. Miał nadzieję, że w przyszłym tygodniu też spotka hiszpańskiego kwiaciarza.

***

    Włoch bez trudu otworzył furtkę prowadzącą na cmentarz. Cisza panująca w tym miejscu należącym do umarłych była ogłuszająca, dlatego zazwyczaj wychodził stąd jak najszybciej. Tym razem miało być tak samo. Wyrzuci bukiet z poprzedniego tygodnia, położy nowy, niechlujnie się przeżegna i wyjdzie. Ale dzisiejszy dzień postanowił zaskoczyć go w każdym calu. Na zdobionej złotem ławce, na której zwykł przesiadywać dziadek Vargas ktoś siedział. Nie rozpoznawał postury tej osoby, stwierdził więc, że musi to być ktoś obcy. W duchu przeklął brak pistoletu. Wiedział, że jako szef włoskiej mafii powinien mieć go zawsze przy sobie, a jednak zdecydował się uszanować miejsce spoczynku brata i nie brać broni ze sobą. Mimo tego, że sytuacja nie wyglądała najlepiej nie zatrzymał się i podszedł do nagrobka. Stanął za tajemniczą postacią, gotowy na walkę w ręcz. Z bliska stwierdził, że jest to  mężczyzna, chudy, zbudowany gorzej od niego. Powinien mieć szanse nawet jeśli przeciwnik jest uzbrojony. Ułożył róże na przesadnie czystym chodniku, by nie przeszkodziły mu w akcji. Wtedy osoba, którą uznał za wroga z ciężkim sapnięciem stanęła i odwróciła się w jego stronę. Ujrzał twarz tak podobną do swojej, której przecież nie powinien być w stanie zobaczyć. 

— Felicjano? — głos Lovino drżał. Niemożliwe, przecież jego brat nie żyje. Niemożliwe. Niemożliwe, przecież widział go z kulką w głowie. Więc jak wytłumaczyć fakt, że właśnie przed nim stoi? — Przecież ty umarłeś.... — Jego serce biło coraz szybciej. Zrobiło mu się niedobrze. Niemożliwe. Martwi nie ożywają.

— Wybacz braciszku — głos Felicjano był zachrypnięty, jednak wciąż brzmiał znajomo — ale musiałem wrócić do życia.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro