Eric

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Drapie mnie gardło. Uparcie przełykam zgęstniałą ślinę, czekając aż przyniesie złudne poczucie nawilżenia. Moje palce przeczesują włosy, wszystko dzieje się automatycznie, jakby z góry zostało ustalone, jaką rolę odegra każdy zgromadzony w sali.

Mam wrażenie, że krawat uciska szyję. Z każdym wdechem uczucie dziwnego podniecenia zabiera ze sobą większą powierzchnię płuc, domagających się teraz kolejnej dawki nikotyny. Pożółkłe opuszki pocierają się; wskazujący i kciuk, środkowy i kciuk. Zamieniają się ze sobą miejscami, nerwowo napina się mięsień przedramienia. W końcu ktoś z obsługi dźwięku kładzie dłoń na marynarce pokrywającej mój nienaturalnie uniesiony bark. 

– Wszystko w porządku? – pyta czarnoskóry mężczyzna. Jest prawie łysy; zwróciłem na niego uwagę podczas próby generalnej. Wyglądał na wyjątkowo wczutego w moją muzykę.

– Tak, dzięki – odchrząkuję, a gardło ponownie drażni suchość.

– Słuchawki okej? Pytałem, czy podkręcić, ekipa mówiła, że wolisz głośny dźwięk.

W zasadzie, dociera do mnie, że facet ma rację, ale mu jej nie przyznam. Tym razem chcę lepiej słyszeć krzyki publiczności.

– Jest idealnie.

Kolejny raz wyprzedałem koncert. Sala jest niewielka – kameralne pomieszczenie pozwoli na zgromadzenie najwierniejszych fanów, którzy stali w kasach biletowych od rana. W radiu mówili, że ludzie zaczęli rozstawiać namioty już dwie doby przed rozpoczęciem sprzedaży. W Nowym Jorku spadł wyjątkowo gruby śnieg, trzeba być wariatem, by w taką pogodę spać na ulicy. Albo moim fanem.

Miliony sprzedanych płyt, pięć nagród Grammy na koncie. Trasa koncertowa obejmująca każdy kontynent na tym zasranym świecie. Forsa wychodzi mi uszami do tego stopnia, że kiedy żona używa mojej karty kredytowej, nawet się nie orientuję o zmianie stanu konta.

Ameryka. Powinienem ją kochać. Dała mi wiele, ale odebrała drugie tyle. Ona czy sława? Tak bardzo wsiąkam w swój świat, że mylę elementy rzeczywistości. Łączę je ze sobą, zamieniam znaczeniami, dobre jest złe, a złe jest dobre. Przyznam bez sarkazmu, że zwariowałem.

Nagłówki we wszystkich gazetach w kraju krzyczą, że E.C. daje dziś kameralny koncert w legendarnym Apollo Theatre:

Ilość biletów jest trzykrotnie mniejsza od dostępnych miejsc, co tylko zwiększa atrakcyjność wydarzenia. Utalentowany młody raper pochodzący z Harlemu zapowiada nietuzinkowe show, którego już nigdy nie powtórzy w swojej karierze. Propozycja brzmi wyjątkowo intrygująco, zważywszy na fakt, że E.C. usunął się z życia publicznego na ponad rok. Rzetelne źródła z jego najbliższego otoczenia potwierdzają plotki o pobycie rapera w klinice psychiatrycznej.

Gdybym tylko wiedział, który skurwiel poszedł do pismaków ze szczegółami z mojego żenująco krótkiego życia, bez skrupułów wpakowałbym mu kulkę w łeb. Ale nie zamierzałem się rozdrabniać.

Tym razem na scenie będę sam. Kumpel, towarzyszący mi zazwyczaj jako hype man, od dzisiaj na zawsze ma wolne. Jeszcze o tym nie wie, ale podziękuje mi, jak zobaczy jutrzejsze nagłówki albo obejrzy wiadomości. Ma wspaniałą rodzinę – pięcioletniego synka ze sterczącym afro, który przypomina jego samego z czasów dzieciństwa, kiedy żaden z nas nie zajmował się muzyką na poważnie. Poznał uczciwą kobietę, dbającą o dom, o dziecko, o niego. Dzisiaj przyjaciel jest na mnie wściekły, bo nie pozwoliłem ich wpuścić na swój wielki powrót.

Nikt nie wie, że w rzeczywistości będzie to pożegnanie.

Za kurtynami słychać szum rozmów. Każdy ma na sobie elegancki garnitur, każda ma na sobie zjawiskową sukienkę – inaczej nie zostaliby wpuszczeni do środka. W słuchawce odzywa się głos, że wszyscy goście siedzą już na swoich miejscach.

– E.C., daj znać, kiedy będziesz gotowy.

– Jedziemy z tym. – Wysoki, podekscytowany głos opuszcza usta, oszukując przerażone myśli.  

Światła gasną. Z głośników zaczyna grać intro. Szum rozmów przeistacza się w rozemocjonowane krzyki, ludzie skandują moją ksywę, czekają aż kurtyny się podniosą. Ostatni raz sprawdzam, czy przedmiot umieszczony z tyłu za paskiem spodni został dobrze schowany. Bit staje się szybszy, reflektory oświetlają moje buty, a publiczność zdziera gardła, jeszcze zanim zobaczy twarz swojego ukochanego idola. 

Światło oślepia oczy, a serce udaje się w pościg, kiedy zaczynam nawijać jak w transie. Pluję na mikrofon, niedbale recytuję słowa, bo za to właśnie mnie kochają. Pierwszy utwór to mój największy hit; zazwyczaj zostawia się go na koniec, jak zajebiście słodki deser, ale tym razem wszystko będzie na opak. Ostatnią piosenką będzie ta, która znaczy dla mnie najwięcej i którą większość pomija na płycie.

– Harlem! – krzyczę, napawając się ekstatycznymi piskami słuchaczy.

Wszyscy jedzą mi z ręki, rzucam żartami śmieszącymi tylko moich fanów. Jestem bezczelny, wulgarny i momentami obrzydliwy, ale to właśnie wtedy ludzie krzyczą najgłośniej. Częstuję ich utworem, w którym upokarzam swojego ojca; w dniu premiery ich szokował, jednak dziś razem ze mną recytują jego słowa.

Moja kobieta siedzi na widowni w pierwszym rzędzie. Nie powstrzymuje mnie to od nawinięcia numeru o kochance, z którą spędziłem pół roku na Sardynii w trakcie naszej separacji. Ten wybór zbija ją z tropu; obcisła czerwona sukienka przestaje być na niej seksowna, gdy zawstydzenie i smutek pokrywa jej piękną twarz. Niczym nieprzejęci fani bujają się do zabójczego bitu.

Nasz związek nigdy nie należał do zdrowych. Od kiedy pamiętam jest w nim za dużo seksu i za mało rozmów. Odwala nam na swoim punkcie, ale gdyby zamknąć nas w pomieszczeniu z ostrymi narzędziami, po godzinie nie byłoby czego zbierać. Zostawilibyśmy po sobie tylko jedną wielką czerwoną plamę.

Nasza córeczka dobrze się chowa. Staram się, by nie była świadkiem małżeńskich kłótni, ale to niewykonalne – musiałaby nie wychodzić z pokoju małej księżniczki przez cały dzień. Widzę w niej smutek po każdej awanturze z jej matką; później tulę z czułością drobne ciałko i obiecuję, że to był ostatni raz. Okłamuję ją, okłamuję siebie. Między innymi dlatego nie potrafię spojrzeć w lustro.

W salonie latają przedmioty, latają pięści mojej żony, co później przeistacza się w podniecone jęki. Nienawidzę jej tak bardzo, że bezwarunkowo ją kocham. Nikt nie wyzwolił ze mnie wszystkiego, co najgorsze i najlepsze jednocześnie. Nie mogę z nią żyć, ale nie wyobrażam sobie, by była z kimś innym. To przez nią zwariowałem. To przez nią dzisiaj kończę swoją karierę.

Kolejny utwór o zawiłej relacji z moją kobietą zbliża się ku końcowi. Samotna łza ścieka po policzku, gdy publiczność bije brawa, a ja zdaję sobie sprawę, że została ostatnia piosenka.

Wycieram twarz rękawem marynarki i zapowiadam swój najważniejszy utwór.
Siadam na krawędzi sceny i nawijam ostatni raz w życiu. Żadna z roześmianych, szczęśliwych twarzy nie przewiduje nieuchronnego końca, nie ma pojęcia o wyjątkowości tej chwili. Połowa gości nawet nie recytuje ze mną tekstu. Gdyby zapytać każdego z nich po kolei, kto jest moim największym fanem, bez zastanowienia wskazaliby na siebie palcem. W rzeczywistości nic o mnie nie wiedzą. Są wariatami, jeżeli potrafią poświęcić tak wiele dla człowieka, który bez zastanowienia zamieni ich w nicość. Nie zdają sobie sprawy, jak bardzo nimi gardzę.

Drzwi wyjściowe, prowadzące na korytarz sali, są zamknięte. Ochroniarze zostali poinformowani o dokładnej godzinie zakończenia show. Nawet, jeżeli zejdę teraz ze sceny, nikt nie zostanie wypuszczony na zewnątrz. Ta informacja pojawiła się także na biletach.

W pomieszczeniu rozbrzmiewa outro. Trzymam mokrymi dłońmi mikrofon, patrząc na publikę. Mam łzy w oczach. Przełykam je w gardle, zanim zdążą wypłynąć.

– Panie i panowie, dziękuję wam! Dziękuję za wzięcie udziału w tym wyjątkowym dla mnie wydarzeniu! – wypowiadam z mocą do mikrofonu.

Schylam się do głębokiego ukłonu, a pierwsze dwa rzędy widowni rzucają na scenę czerwone róże, zgodnie z instrukcjami obsługi. Nie prostuję się, dopóki wszystkie kwiaty nie upadną mi pod stopami. Ludzie krzyczą moje imię, biją brawa, piszczą. Jest niesamowicie głośno, dostaję zawrotów głowy od świateł reflektorów, chyba mam migrenę. Zaczynam odczuwać panikę i kolejny raz poddaję swój plan w wątpliwość. Wstaję, macham ręką w stronę słuchaczy i odwracając się na pięcie opuszczam scenę.

Kurtyna opada, światła się zapalają. Słyszę, jak obsługa tłumaczy ludziom, że koncert się jeszcze nie skończył. Ktoś próbuje wyjść, ale ochrona cytuje informację z biletu wyuczoną na pamięć. Część widowni skanduje głośne „E.C.", a część zajmuje się rozmową.

– Eric, daj znać, kiedy podnosimy kurtynę.

– Zaraz  – wypalam do słuchawki, pocierając ręką głowę i maszerując nerwowo po scenie. Łapię za uchwyt, znajdujący się na moich plecach za paskiem spodni. Oddycham głęboko, trzymając się krawędzi wytrzymałości.

– Dobrze się czujesz? Wysłać medyka?

Zamykam na chwilę powieki. Moment wytchnienia zamienia się w podróż w przeszłość.

Jestem w trasie. Amerykańska część już za mną, zostało mi pięć koncertów w Europie - na mapie wiszącej we wnętrzu vana szpilki są wbite w  Liverpool, Brukselę, Amsterdam, Berlin i Pragę. Łączy je niebieska nitka, co przypomina motyw z okładki płyty, którą promuję. Zmęczenie i lęki dają mi w kość, tęsknię za żoną, którą wielokrotnie zdradziłem z chętnymi fankami. Odklejam się, przez poczucie winy mieszam przeciwbólowe z alkoholem i kokainą w brytyjskim hotelu. Kiepski stan psychiczny, orzeczony przez psychiatrę oraz pobyt w szpitalu powoduje, że wracam prosto do Harlemu, do naszego pięknego domu.

Chcę wziąć swoje kobiety w ramiona. Córeczka nie wróciła jeszcze ze szkoły, bo dziś ma skończyć później - na tapecie w telefonie mam grafik jej zajęć. Otwieram drzwi od sypialni w poszukiwaniu drzemiącej kobiety mojego życia. Wpuszczając do ciemnego pomieszczenia smugę światła i dostrzegam ją. Jest naga. Towarzystwa dotrzymuje jej obcy facet. Pochyla się nad nią w naszym łóżku.

– Teraz.

– Co, teraz?

– Podnieść kurtynę! – krzyczę.

Cofam się do wyjścia na backstage. Czekam aż kurtyna odsłoni scenę. Ponownie rozlegają się piski i okrzyki fanów. Pozwalam światłu, by oślepiło oczy i trzymając w jednej ręce mikrofon, ruszam szybkim krokiem przez środek sceny.

– Panie i panowie, byłbym zapomniał  – wyciągam pistolet zza paska i celuję w publikę. – Idziecie ze mną!

Radosne wrzaski zamieniają się w błagalne wołania o litość. Najpierw odstrzeliwuję ochroniarzy, by mieć pewność, że nikt stąd nie wyjdzie. Następnie za cel obieram mężczyzn – są silniejsi od kobiet, widzę, jak biegną wraz z innymi w stronę drzwi, by je wyważyć. Trafiam białego faceta w głowę, a jego krew rozbryzguje się po stojących obok kobietach. Reszta instynktownie ucieka w przeciwne strony, ale zdejmuję ich nabojem w biegu, przez co upadają jak kłody na czerwonej wykładzinie sali. W słuchawce rozlega się krzyk dźwiękowca; zrywam ją z ucha i ciskam w kąt sceny, kontynuując dzieło.

Szykowne ubrania plami szkarłatna krew, a tapicerki siedzeń szpecą jej rozbryzgi. Moja żona ani drgnie; siedzi na środku w pierwszym rzędzie i kieruje na mnie martwy wzrok. Ignoruję ją i skupiam się na żywych, którzy biegają w koło jak ranne jelenie.

Strzelam młodej dziewczynie w klatkę piersiową; ostatnie, co widzi, to mój pomylony wzrok, obserwujący, jak dusi się własną krwią. Celuję w stronę kobiety po czterdziestce, ale nie udaje mi się – jakimś cudem wyważa drzwi z grupą ludzi, znikając mi z pola widzenia. Kula ląduje w ścianie, ale następna zabija nastoletniego chłopaka.

Po korytarzu niosą się wrzaski, ale sala ucichła. Poza mną i moją żoną nie ma tu żywej duszy. Kucam na scenie naprzeciwko niej, dokładnie oglądając jej mokre policzki.

– Dlaczego nie uciekasz? – pytam wprost do mikrofonu.

Widzę, jak z trudem przełyka ślinę. Jej dłonie zaciśnięte na oparciach są białe tak jak wymalowana twarz.

– To, kochanie, będzie specjalnie dla ciebie. Kocham cię  – szepczę, choć mój głos niesie się z głośników. Celuję prosto w jej czoło, zamykam oczy i biorąc głęboki wdech, naciskam na spust.

Dźwięk wystrzału odbija się od mostka. W płucach narasta szloch, nie potrafię otworzyć oczu. Wkładam lufę pistoletu do ust, a mój palec decyduje za mnie o zakończeniu atrakcji wieczoru.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro