Jonathan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powstrzymywałem się z trudem. Zaciskanie zębów zdecydowanie pomagało tłumić wewnętrzne roztrzęsienie, choć powinienem martwić się o szkliwo. Ilekroć niepohamowanie zgrzytałem, ciało przepełniał nieprzyjemny dreszcz, który nawet nie mógł mierzyć się ze spazmami, towarzyszącymi mi od samego poranka.

            Okropnie się pociłem. Za każdym razem, gdy dłonie zalewał pot, wycierałem je niezdarnie o nogawki spodni, tylko po to, by za chwilę ponownie ich powierzchnię pokryła wilgoć. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wołały, bym został w domu i wytracał wodę z organizmu pod ciepłą kołdrą. Ale nie. Nie mogłem się na to zdecydować. Wiedziałem, że gdybyśmy nie wyjechali poza miasto, Rick prędzej czy później zostałby przeze mnie własnoręcznie zmuszony do wykonania telefonu do dilera.

            Sto razy bardziej wolałbym rzucać papierosy niż heroinę. Wydawało się to o wiele prostsze, mimo historii zasłyszanych z rodzinnych kręgów, jeszcze wtedy, gdy pojawiałem się w progach domu. Będąc niewolnikiem własnego sukcesu, wolałem korzystać z dobrodziejstw charakterystycznych dla rockandrollowców. Alkohol, kobiety i dragi to trio, przez które przestało interesować mnie, jak może wyglądać niebo. Serio, czy kogokolwiek obchodzi wieczne zbawienie, gdy za życia trafia się do krainy hedonistów?

– Trzymaj się, Jon.

            Zmartwiony głos Ricka dotarł do moich uszu. To właściwie zabawne, bo od dobrych pięciu minut obejmowałem się ramionami. Sam nie byłem pewien, czy próbowałem w ten sposób uchronić się przed całkowitym rozpadem, czy utrzymać w sobie ciepło.

– Pierdol się, Rick – zaśmiałem się, chcąc zabrzmieć luzacko. W rzeczywistości zabrzmiałem jak cholerny desperat.

            Jechaliśmy pod namiot, w sam środek parku narodowego. Tam miałem bez skrępowania wrzeszczeć, zdzierać z siebie ubrania i rzygać jak kot, innymi słowy – przejść przez rytuał odstawienia. Trzeci i czwarty dzień podobno są środkiem piekła. Kiedyś podkreśliłbym „ale tylko podobno", dziś mam wątpliwą przyjemność to potwierdzić.

            Kiedy dotarliśmy na miejsce, z oczu dosłownie kapały mi łzy. Oglądałem, jak Rick rozkłada namiot na zielonym zadupiu, przestępując pokracznie z nogi na nogę. Chwyciłem butelkę wody i przyssałem się do jej zawartości. Moje paznokcie szukały na plastikowej powierzchni pozostałości etykiety, którą zdążyły zdrapać w trakcie drogi.

            Widząc napięty, pomarańczowy materiał na stelażu, natychmiast rzuciłem się do środka, a bardziej bolesny skurcz mięśni nóg mnie do tego zmusił.

– Cholera, jesteś cały mokry. – Rick zacisnął mocniej gumkę na swoich ciemnych włosach, mierząc wzrokiem znajdujące się na mnie ciuchy. – Daj mi chwilę. – Wykonał uspokajający ruch ręką i odwrócił się w stronę naszych rzuconych na trawę plecaków.

– A mogłeś to dziś usłyszeć od jakiejś gorącej groupie – zakpiłem, szczękając zębami i pozwalając kończynom, by opanowało je drżenie.

            Kumpel wrócił z suchymi ubraniami i kocem. Wolałbym, żeby rzucił mi nim nonszalancko w twarz, zamiast patrzeć z niepokojem na to, jak nieudolnie próbuję się przebrać. Przysunął się bliżej i ściągnął materiał longsleeve'a przez moją głowę, który zahaczył w połowie drogi o rozgrzane łopatki, pozostawiając po sobie paskudny chłód. Odruchowo pociągnął w dół za dresowy materiał spodni, ale strąciłem jego ręce.

– Tak, kurwa, czułem, że przez cały ten czas chciałeś mi się dobrać do gaci.

– Wiesz co, cholernie dziwnie się czuję, kiedy żartujesz, wyglądając jak pieprzona śmierć – odpowiedział poruszony, wracając do czynności.

            Zniosłem w ciszy jego pomoc, modląc się, by brzuch przestał zaciskać się w supeł. Tylko czekająca w plecaku gorzała pozwoli mi przetrwać najbliższe kilkanaście godzin.

        ***

Nastała noc i przyniosła ze sobą najgorsze chwile mojego życia.

            Ostatkami sił mięśni przeczołgałem się do suwaka, trzymając wymiociny w ustach. Ciało leżało w namiocie, ale głowa znajdowała się na mokrej trawie. Wokół panowała ciemność, pieprzona próżnia, nicość, które zdawały się wydostać z mojego podgniłego umysłu.  Rick zbudził się dosłownie sekundy później.

– Musisz usiąść, Jon! – Przytrzymał mnie, prostując plecy, podczas gdy zdobywałem niezłe osiągi w rzyganiu na odległość. Kiedy tylko luzował uścisk, osuwałem się bez mocy na ziemię. – Chcesz udusić się własnymi rzygami?!

            Chętnie bym mu na to odpowiedział, ale nie mogłem zaczerpnąć powietrza w przerwie od wyrzucania zawartości żołądka. Zacząłem się krztusić własną śliną podczas desperackiej walki o tlen. Rick uderzał mnie w plecy, podarowując mi zapas powietrza w płucach.

            Wziąłem głęboki wdech. Przez myśli przemknęło, że przecież wystarczyłoby wpuścić do żyły odrobinę słodyczy i to wszystko by się nie wydarzyło. W środku pierdolonego lasu nie znajdę ani grama antidotum... Zaraz, zaraz, przecież o to mi właśnie chodziło!

            Skurcz uda powalił mnie na dół. Nie bacząc na protesty Ricka, wyczołgałem się na zewnątrz, wystawiając się na strugi deszczu. Chyba go nawet, kurwa, kopnąłem.

            Jedyne, czego naprawdę teraz pragnąłem, to stanąć na obie nogi. Ze łzami na policzkach orientowałem się, że bardziej przypominały teraz skołtunioną watę niż twardą, stabilną podporę. Zawyłem jak pięciolatek, nie mogąc się podnieść, pierwszy, drugi, trzeci raz.

– Jestem kaleką! Jestem pierdolonym kaleką! – Czołgałem się dalej w noc, czując jak ubrania nasiąkają zimnym błotem.

            Kroki Ricka, które usłyszałem za sobą, wywołały we mnie wściekłość. Obróciłem się na plecy, dysząc gęstą, gorącą parą w przestrzeń.

– Ty kurwo, pierdolona kurwo, chodzisz, jak gdyby nigdy nic! – wycharczałem, spluwając przed siebie i w konsekwencji brudząc własne spodnie.

I wtedy mnie olśniło. Rick musiał mieć przy sobie coś, cokolwiek. Nie zostawiłby kumpla w potrzebie, nie w chwili, kiedy toczyła się gra o jego życie.

– Daj mi chociaż pół działki, błagam...

– Niczego nie mam Jon! Uspokój się, proszę i wracajmy do namiotu! – Wsunął ręce pod pachy, dźwigając mnie do góry. Dźwięki wypadające z jego ust nie składały się już w logiczne zdania.

            Mięśnie ud bolały tak, że uwierzyłbym w złamania otwarte. Serce łomotało w klatce, jakby chciało się przez nią przebić. Zdzierałem gardło, próbując się wyrwać kumplowi, aż w końcu uciekłem się do ciosu łokciem poniżej jego pasa. Za plecami wybrzmiał zduszony jęk, a moja wykrzywiona bólem twarz wylądowała w błocie. Ziemista, klejąca maź dostała się do wnętrza ust, powodując kolejne torsje.

            Uniosłem twarz prosto w oblicze ciemnego lasu. Niespodziewanie dla samego siebie spojrzałem w oczy czarnego wierzchowca, który na swoim grzbiecie taszczył ciało martwego mężczyzny. Widziałem w życiu wiele, zbyt wiele w okresie dzieciństwa, ale zarazem zbyt mało, by wiedzieć, jaki powinienem być. Wiedziałem tylko, kim być nie powinienem, co wcale nie odwiodło mnie od tego, by się takim stać.

            Ludzkie truchło, zwisające bezwiednie z konia, poruszyło się. Nieokreślona siła tchnęła w nie życie, pozwalając na podniesienie sinej głowy. Obserwowałem tę scenę z niedowierzaniem, z obrzydzeniem, które wycisnęło z mojego żołądka resztki żółci. Kiedy trup wyprostował sflaczałą szyję i zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem, rozchyliłem wargi, pozwalając spływającemu po policzkach błotu, by ponownie spłynęło na środek języka.

            Martwy mężczyzna miał moją twarz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro