fashionable way of death

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

perhaps an ideal way of life
leads to an ideal way of death
it would be good to be you
but I'd rather be dead

•••

— Co ty, u licha, wyprawiasz? — zapytał Leon zaintrygowany dość niecodziennym widokiem, przekraczając próg pokoju.

— To, w czym jestem najlepszy.

Brew szatyna powędrowała ku górze.

— Jesteś najlepszy darciu niewinnych książek? Nie spodziewałem się po tobie takiego nieuzasadnionego okrucieństwa.

Rzucił się na zaścielone bordową pościelą łóżko, nie siląc się wcześniej o zdjęcie lekkiego, wiosennego płaszcza albo przynajmniej butów. Jednak całkowicie pochłoniętego wykonywaną przez siebie czynnością Konstantina to w najmniejszym stopniu nie poruszyło.

— Może lepiej od razu się przyznaj, jeśli trzymasz w szafie zwłoki jakiegoś zamordowanego Szkota.

Welktrabant zaprzeczył, kręcąc energicznie głową. Parę złotych kosmyków opadło mu na czoło, ale był zbyt zajęty, by je poprawić.

— Nie mam pojęcia, dlatego na myśl przyszedł ci akurat Szkot i, prawdę mówiąc, chyba nie chcę wiedzieć. Poza tym to nie książka, tylko gówniana obyczajówka. Nie obrażajmy książek.

Puchate poduszki chyba tworzące komplet z wiśniową kołdrą były naprawdę wygodne i Leon zauważył to nie po raz pierwszy. Poprawił sobie jedną z nich za plecami i westchnął z zadowoleniem.

— Ach, te powieści obyczajowe...

— To nawet nie jest powieść. To jest pieprzony dramat.

Pokłady agresji blondyna w stosunku do tworu najwidoczniej odrobinę się skurczyły, bowiem nie dewastował już stron z taką samą pasją. W końcu całkowicie zaniechał próby pocięcia książki na kawałki, odłożył nożyczki na biurko i przetransportował się na swoje posłanie, tuż koło Landstreichera. Przez chwilę milczeli, zadowoleni ze swojej obecności i tego, w jaki sposób ich oddechy mieszają się z ciszą dużego, pustego domu na przedmieściach.

— Prawdziwa sztuka umarła wraz z nadejściem modernistów — powiedział powoli Konstantin, jak gdyby jednocześnie zastanawiając się nad swoimi słowami, chociaż głęboko w nie wierząc.

— "Prawdziwa sztuka" — Leon cicho prychnął na to określenie.

— Tak, Leon, prawdziwa sztuka. Odpłynęły pejzaże impresjonistów, przeszli kubiści, fowiści i inni nabiści, a wraz z nimi resztki tej sztuki. Kiedyś ludzie próbowali wepchnąć artyzm w jakieś ramy, jak gdyby sztukę dało się zidentyfikować, rozebrać na części, zanalizować i pokroić. Oczywiście gówno im wychodziło, ale mógł sobie istnieć ten cały niezrozumiany, pokrzywdzony przez cały boży świat artysta. A teraz? A w czasach, gdy sztuka jest dla sztuki? Teraz każdy gałgan może powiedzieć, że się bawi w sztukę. Nie musisz mieć żadnej wiedzy, żadnych umiejętności, wystarczy kaprys. Ot, tyle tworzy artystę w dwudziestym pierwszym wieku.

— Artystę tworzy umiejętność przekazywania emocji. Jeśli przekazuje je za pomocą naniesionej na kartkę czarnej kropki i do ludzi to trafia, to czemu by nie. Nie mam nic przeciwko — oznajmił, cicho wzdychając, gdy drugi chłopak oparł głowę o jego żebra.

— Nie chodzi o to, co niesie kropka. Chodzi o to, kto tę kropkę postawił. Nazwisko mówi samo za siebie. Kropka Millera spod piątki nie jest kropką Pabla Picasso. Do ludzi trafia nazwisko, nie kropka.

Na tym stwierdzeniu temat się urwał, a oni, nie mówiąc przez dłuższą chwilę nic więcej, zapomnieli o całym bożym świecie i tym, w jakim budynku się znajdują. Bo życie, gdy miało się siebie u boku, było niekwestionowaną sztuką nieokiełznaną, nieobejmowaną ramami ludzkiego postrzegania, a piegi na nosie Konstantina jedynymi kropkami, które trafiały prosto do duszy Leona.

•••

Wiatr targał tymi tak ukochanymi, ciemnymi kudłami we wszystkie strony świata, jak gdyby próbując wyrwać z Landstraichera tę całą pewność życia i pragnienie złapania każdej dobrej chwili za uszy, wyciśnięcia z niej wszelkich soków. Leon się cieszył. Cieszył się tak pięknie praktycznie zawsze, kiedy był przy nim Konstantin. Czy to była prawdziwa umiejętność czerpania z momentu, maska czy magiczny proszek, blondyn nie wiedział. Nie, to nie mogło być kłamstwo. W całym tym okrutnym, nieprawdziwym świecie to właśnie Leon stał się jego ostoją prawdy, najbardziej utopijną wersją szczerości.

Momentami zdawało mu się, że Leon płonie, lśni w wśród ognistych języków młodzieńczej pasji. Uśmiechnął się odrobinę kwaśne, zauroczony tym widokiem i trochę może przygnębiony, że sam nie potrafi się tak pięknie cieszyć. Był jak pudełko zapałek na deszczu. Prawie niemożliwym było rozbudzenie w nim najmniejszego żaru, a nawet jeśli to by się udało, gasnął w ułamku sekundy. Konstantin potarł ramiona. Biedny, skazany na wieczne zimno chyba przez samego siebie.

A Leon?

A Leon przez większość swojego życia czuł się jak ten samotny chłopiec z księżyca. Wszystkim znany, czasami przywracany we wspomnieniach, lecz zawsze odległy, nieważny, pominięty. Jak gdyby obecny był dla wszystkich, wciąż błyszczący gdzieś w oddali. Oddzielony latami świetlnymi od innych ten jeden wiecznie smutny, wiecznie błyszczący chłopiec z księżyca.

Konstantin był pierwszą przelatującą tak blisko asteroidą.

Przy nim nie było czasu płakać, nie było sensu się smucić. Może się nie dało. Ten cytrynowy, wąski uśmiech blondyna, niebieskie (ale nie jak fiołki czy niezapominajki, bardziej iskierki kłującego prosto w serce lodu) oczy. Nie umiał jeszcze powiedzieć, czy to była miłość, ale bez wątpienia zgodność dusz.

W tym wiecznym obcobrzmiącym szumie znalazłeś się ty, moje niezmierzone, umiłowane morze, i nagle cały sztorm życia okazał się melodią, do której płaczą poeci.

•••

Lebanon Hanover ~ "Northern Lights"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro