Rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zamoczyłem usta w trunku, i dyskretnie odstawiłem naczynie na stolik. Rozejrzałem się wkoło, ale, na szczęście, nikt nie zwracał uwagi na moje zachowanie. Dobrze wiedziałem, że alkohol lał się tutaj litrami, a klient, który nie zamawiał kolejnych butelek, był najzwyczajniej w świecie klientem niepotrzebnym. Wiedziałem też jednak, że moje kieszenie są zupełnie puste, co motywowało mnie do prób zamaskowania swojego stanu majątkowego przez nonszalancką pozę i pełne dumy spojrzenie.

Zadymione pomieszczenie raczyło mnie całym przekrojem różnorakich warstw społecznych, największą plagę stanowili jednak bogaci dżentelmeni, którzy postanowili umilić sobie wieczór, spędzając go w objęciach skąpo ubranych dam, bądź też w wątpliwym towarzystwie własnego kieliszka. Mój cel był podobny, nieco się rozerwać, zapomnieć o parszywej rzeczywistości. Jeden drobny element różnił mnie jednak od tych postaci, niknących w cieniach przesiąkniętej zapachem alkoholu piwnicy. Mój portfel... zupełnie pusty.

Stłumiłem westchnienie i pomacałem się po kieszeni kamizelki, żeby sprawdzić, czy żadna nieproszona para rąk niespostrzeżenie nie dobrała się do jej wątpliwej zawartości. Złodziejaszek musiałby być niezwykle rozczarowany odkrywszy, że jego zdobycz składa się na kilka zaległych rachunków i plik nikomu (prócz mnie) niepotrzebnych dokumentów. Ludzie tacy jak ja nie przychodzili do jednego z najpopularniejszych nocnych lokali w mieście. Ludzie tacy jak ja ciężko pracowali, zamiast oddawać się rozpuście.

Tym razem zasięgnąłem porządnego łyka trunku, nie chcąc znów myśleć o gorzkim smaku porażki, zatruwającym nawet ten wieczór, który miał być dla mnie oderwaniem się od problemów. Tylko jak tu siedzieć spokojnie i przyjmować los, skoro niesprawiedliwość aż kuje w oczy? Stokroć bardziej wolałbym teraz pracować na kawałek chleba, niż topić się w beznadziei osłoniętego cenzurą cieni lokalu. Rzeczywistość nie nastręczała mi jednak takiej okazji, zamiast tego plując twarz, za każdym razem, gdy udawało mi się wreszcie znaleźć godną rolę dla siebie.

Jakiś otyły, siwiejący mężczyzna zaczął spozierać na mnie podejrzliwie, więc czym prędzej skierowałem spojrzenie w inną stronę. Lepiej nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, bo może to za sobą pociągnąć nieprzewidziane skutki. Nie zamierzałem stąd wylecieć przez najbliższe parę godzin, zwłaszcza, że mojego przyjaciela wiele kosztowała moja rozrywka.

Nerwowym gestem poprawiłem mankiet mojej jedynej wyjściowej koszuli, naraz czując się źle, z powodu naciągnięcia Key na ten mój nocny wypad. Sam nie miałem grosza przy duszy, a on, na wieść, że znów wywalili mnie z teatru, tylko pokręcił głową i wcisnął mi garść monet do ręki. Nie był to, rzecz jasna, całkiem bezinteresowny gest. Mój przyjaciel dobrze wiedział, jakie szychy kręcą się po miejscach takich jak to i najzwyczajniej w świecie fundował mój pobyt tutaj, mając nadzieję, że wreszcie uda mi się zainteresować sobą jakiegoś łowcę talentów. Gdyby jego plan wypalił, za jakiś czas byłbym w stanie zwrócić mu pożyczone pieniądze, być może nawet z nawiązką. Wszystko to brzmiało pięknie w teorii, ale w praktyce było zupełnie inaczej. Siedzący w kątach dżentelmeni zabijali wzrokiem każdego gorzej wyglądającego osobnika, a ja ze swoimi szelkami po ojcu i nieco przykrótkimi spodniami (o wypolerowanych do granic możliwości butach nawet nie wspominając) wyglądałem co najmniej pospolicie.

Wiele bym dał, żeby móc wreszcie rozpocząć godziwą pracę jako aktor. Nie byłem jednak w stanie nic zaradzić na spoczywające na mnie piętno pecha. Problem nie tkwił w braku umiejętności. Bez zbędnej skromności powiem, że aktorem byłem całkiem niezłym. Mimo to, ilekroć już udało mi się wywalczyć upragnioną rolę, jeszcze nim byłem w stanie dowieść przed publicznością o swoim talencie, zostawałem z najrozmaitszych błahych powodów wyrzucany na bruk. Dlaczego? Ah, to pytanie nie dawało mi spać po nocach. Jedyne, co wiedziałem, to że pewien osobnik z wysokich towarzyskich kręgów wybitnie mnie nie lubi, co odbija się na całym moim życiu. Bezsensu, powiedziałby ktoś. Mnie pozostawało wzruszyć ramionami i próbować dalej. Być może kiedyś mojego największego anty-fana wreszcie znudzi ta nieco okrutna zabawa i pozwoli mi zarobić na utrzymanie. Do tego czasu nie zamierzam dać mu ze sobą wygrać.

Z otaczającej mnie ciemności sali dobył się pełen napięcia szmer, bezsprzecznie zapowiadający rychłe rozpoczęcie się występu. Skierowałem spojrzenie na scenę, przybierając możliwie jak najbardziej nonszalancką pozę, usiłując dopasować się do ogólnej maniery. Przyćmione światło, zalewające podwyższenie, pozwalało dostrzec misterne dekoracje, zdobiące ściany i sufit. Bordowe draperie dopełniały wykwintności lokalu, subtelnie barwiąc zastygłe w smugach dymu powietrze na odcień jawnie dostrzegalnego erotyzmu. Sala zawrzała, kiedy skąpo ubrane tancerki wkroczyły na scenę, zgrabnymi ruchami znacząc przestrzeń, wyzywającymi spojrzeniami rozpalając fantazje mężczyzn. Bawiły mnie reakcje zsuwających się na krawędzie stołków dżentelmenów, nagle niezdolnych do pełnego wyższości spojrzenia, naraz zbyt zaaferowanych swoimi plugawymi wyobrażeniami. Nie zmienia to jednak faktu, że i mnie jedna z tancerek obrała sobie za cel. Wirujące wokół jej bioder koronki bezsprzecznie przykuwały moją uwagę, nie mówiąc już o tych oczach. Spojrzenie dziewczyny nie mogłoby chyba być bardziej prowokacyjne. Zgrabnymi ruchami dostrajała się do muzyki, każdym kolejnym gestem z wprawą usidlając mnie w swojej klatce potencjalnej rozkoszy. Mógłbym się jej oprzeć, gdybym chciał, rzecz jasna. Ale i po co? Porzuciłem już nadzieję na dzisiejsze spełnienie mojej szansy na zatrudnienie, nie miałem głowy do rozmów z tymi odstręczającymi ludźmi. Postanowiłem więc spędzić wieczór w najprzyjemniejszy możliwy sposób, żeby pieniądze Key nie poszły na zmarnowanie. To, jak zareaguje było kwestią drugoplanową, którą wolałem zająć się dopiero nazajutrz.

Kolejna wrzawa powiadomiła mnie o rychłym nadejściu wyczekiwanego przez wszystkich momentu. Skąpane w pożądliwych spojrzeniach tancerki, w tym również moja płonącooka piękność, posuwistymi krokami zstąpiły po schodach, mieszając się w tłum, zmierzając ku spełnieniu pragnień rozrzutnych klientów. Przygotowałem się na spotkanie z wypatrzoną przeze mnie dziewczyną, ale zanim zdążyła do mnie dotrzeć, poczułem czyjeś, odziane w czarne rękawiczki dłonie na swoich ramionach. Zaskoczony uniosłem wzrok, by napotkać spojrzenie ciemnych oczu o kształcie migdałów. Sądząc po stroju, dziewczyna nie była jedną z tancerek. Nie miałem pojęcia jak znalazła się w lokalu, ani czego ode mnie chciała. Mógłbym, rzecz jasna, zasypać ją kłębiącymi mi się w głowie pytaniami. Pozostawałem jednak zahipnotyzowany dziwną mocą czającą się w pozornie nieśmiałym spojrzeniu, oczarowany subtelną wonią perfum, zamykających mnie w splątanej klatce niesprecyzowanych uczuć.

Dziewczyna przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem, dłonią cały czas prowokacyjnie wodząc po moim torsie i ramionach. W końcu jednak, odsunęła się i usiadła na krześle po drugiej stronie stolika, nie odrywając swoich zadziwiająco głębokich oczu od moich. Było w całej tej postaci coś dziwnego, jakaś niesprecyzowana tajemnica, ciągnąca za sobą rodzącą się we mnie mimowolnie fascynację. Wiele było rzeczy, które chciałbym o niej wiedzieć, ale dziewczyna milczała, posyłając mi zalotne spojrzenia, okręcając zdobione sznurem pereł rudobrązowe kosmyki włosów na palcu. Siedziałem, po raz pierwszy w takim stopniu zafascynowany czyjąś twarzą. Delikatne rysy nieznajomej nieustannie igrały ze światłocieniem, malując w zakrzywieniu jej ust najróżniejsze przepełnione kpiną ekspresje, które tak naprawdę nie miały miejsca, bo dziewczyna cały czas przyglądała mi się z łagodnym uśmiechem.

Nie wiedziałem jak się zachować, nie byłem pewien na co dziewczyna w zasadzie czeka. Gdzieś na skraju umysłu ciążyła mi świadomość, że powinienem już dawno coś dla niej zamówić, ale dobrze wiedziałem, że nie będę w stanie zapłacić. Niezręczność nie wpłynęła jednak na moje zdolności aktorskie. W dalszym ciągu robiłem możliwie jak najwięcej, żeby wyglądać na bogatego dżentelmena, wizytującego podobne miejsca co noc. Czy moje próby działały? Ciężko było stwierdzić. Spojrzenie nieznajomej było dziwne, zdawałoby się – zbyt mocne i pewne, jak na tak zwiewną i eteryczną damę. Nie byłem w stanie rozszyfrować jej zachowania, a tajemniczy półuśmiech niezmiennie wieńczył noc przepełnioną sekretami.

Po którejś z milczących minut aż nazbyt wypełnionych intensywną wymianą spojrzeń, odchrząknąłem, pochylając się nieco, żeby nieznajoma usłyszała mój głos pośród gwaru, panującego w pomieszczeniu.

- Dobry wieczór... - zacząłem bezradnie, a iskierki rozbawienia zamigotały w oczach dziewczyny. Była w tej postaci jakaś miejscowiąca się w łuku brwi, albo w wykrzywieniu ust duma, jakaś godność, która w dziwny sposób mi imponowała. Nieznajoma wciąż milczała, a mimo to z jej spojrzenia mogłem wyczytać całą gamę barwnych uśmiechów, być może wykpiwających moją nieporadność. – Jestem Choi Minho – powiedziałem niepewnie, cały czas badając jej reakcję. - Mogę znać pani godność? – zapytałem, niepewien jak się do niej zwracać. Na moje oko wyglądała zdecydowanie zbyt młodo, żeby przebywać samodzielnie w takim miejscu, a nie przypuszczałem, żeby była kimś z obsługi lokalu.

Dziewczyna tym razem pozwoliła sobie na szerszy uśmiech, jakby w ten sposób okazując swój triumf nad bezradnym przedstawicielem płci przeciwnej. Po krótkiej chwili milczenia ona również pochyliła się nad stołem, ponownie owiewając mnie zapachem swoich perfum. Utkwiłem zdumione spojrzenie w tych kształtnych oczach, a do głowy przyszła mi nagła refleksja, że ta tajemnicza nieznajoma wdziękiem przewyższała wszystkie znajdujące się w lokalu tancerki razem wzięte. Jakaś wrodzona gracja władała każdym jej ruchem, co nie pozwalało przejść obok tej młodej damy obojętnie. Dziewczyna zbliżyła się jeszcze bardziej, jedną z odzianych w satynowe rękawiczki dłoni sunąc po moim ramieniu.

- Sagi* – szepnęła tylko, a jej oddech załaskotał mnie w ucho. Spojrzała na mnie ostatni raz, racząc świat milionem rozbawionych iskierek, błąkających się po ciemnych tęczówkach. Następnie, zanim zdążyłem zareagować, wstała od stołu i zniknęła w tłumie anonimowych cieni, pozostawiając za sobą jedynie smugę subtelnego zapachu perfum i nieco przyspieszony rytm mojego zdezorientowanego serca.

***

- Zamierzasz wreszcie zwlec swoje szanowne, aktorskie cztery litery z łóżka, czy mam być tak wspaniałomyślny i cię stąd własnoręcznie wywalić? – Ostry ton głosu wdarł się w moje senne majaki wraz z bólem głowy. Przeciągnąłem dłonią po twarzy, po raz kolejny tonąc w beznadziei spływającej na mnie z każdym kolejnym światłem poranka. Dobrze wiedziałem, co zaraz nastąpi. Wykład o tym, jakim to jestem nierobem i leniem. Wyrzuty dotyczące zaplamienia jedynej zdatnej do użytku koszuli wyjściowej. Narzekania na temat braku jakichkolwiek postępów w procesie zdobywania pracy. Wydałem z siebie nieartykułowany dźwięk, i zakryłem twarz poduszką, żeby zawczasu zabezpieczyć się przed standardowym pakietem kibumowych słów.

- Minho? – W głosie przyjaciela usłyszałem nieoczekiwaną nutę niepokoju, niepasującą do jego przeważnie hardej postawy. Uniosłem wzrok znad mojej poduszki, zamglonym spojrzeniem szukając źródła dziwnego zachowania przyjaciela.

- Co ci znowu? Wiem, że zniszczyłem ubranie, coś wymyślę. Może uda mi się to...

- Gdzie jest twój portfel, patałachu? – wszedł mi w słowo Kibum, a chwilę potem świat przesłoniła kamizelka, którą rzucił prosto we mnie. Ściągnąłem ją z głowy i czym prędzej sprawdziłem kieszenie.

- Puste... - mruknąłem pod nosem, prawdopodobnie dużo bardziej zaskoczony tym zajściem, niż mój przyjaciel. – Ale jak to... - dodałem, tępo wpatrując się w materiał. Uniosłem bezradne spojrzenie na Key, który już niemal wrzał od wściekłości. – Po co komu mój pusty portfel? – rzuciłem nikomu niepotrzebne pytanie w przestrzeń pokoju. W odpowiedzi oberwałem pierwszym przedmiotem, który nawinął się Kibumowi pod rękę. Dostać w głowę miotełką do kurzu, to doprawdy niebezpieczne.

- Ty niedojdo! – krzyknął Kim, z furią kontynuując rzucanie wszystkim, co nie było zbyt drogie, żeby stać się wymierzonym we mnie pociskiem. – Leniwcu, darmozjadzie, lekkoduchu! – wyliczał Key, a z każdym kolejnym słowem musiałem łapać jakiś przedmiot. W myślach już przeżywałem bolesny fakt, iż po napadzie wściekłości przyjaciel zapewne mnie pozostawi całe sprzątanie. Nasze mieszkanie było takie małe, a i tak potrafiły w nim zaistnieć prawdziwe Stajnie Augiasza.

- Kibum, spokojnie! – zawołałem, ale zaraz musiałem schylić się, żeby nie dostać w twarz własną parą szelek. – Przecież nic się nie stało...

- Nic się nie stało?! – Key zatrzymał się z, dziwnie niebezpiecznie wyglądającym, pudełkiem zapałek w ręku. – Minho, tam były twoje dokumenty! Myślisz, że teraz ktoś przyjmie cię do pracy?

- I tak nikt by mnie nie przyjął... - żachnąłem się, ale za tę uwagę znów zostałem zbombardowany mnogością pocisków. Nagle Key jakby zmęczył się wymierzaniem na mnie kary za lekkomyślność, i z głośnym westchnieniem opadł na krzesło.

- Czy nie mogłeś chodź raz zrobić czegoś porządnie? – powiedział, ale zabrzmiało to jak pytanie retoryczne, więc tylko wzruszyłem ramionami, czego na szczęście nie zobaczył, zbyt zajęty mierzwieniem sobie włosów. – Jak ty to w ogóle zrobiłeś? – zapytał, znów spoglądając na mnie z pretensją. – Zasnąłeś gdzieś w rowie? – Pewnie bym się roześmiał, gdyby nie to, że na twarzy Key widniała niezachwiana powaga. Fakt, że mój przyjaciel spodziewał się po mnie takich rzeczy w pewien sposób kaleczył moją dumę. Już otworzyłem usta, żeby wytoczyć kontrargumenty, ale Kim nie dał sobie przerwać. – Nie mów, że dałeś się omotać jakiejś lafiryndzie... - powiedział, a ja natychmiast zamknąłem usta, naraz przypominając sobie całą mnogość szczegółów, mających miejsce poprzedniego wieczora w lokalu. Tajemnicza nieznajoma i iskrzące się spojrzenie, jej dłonie na moim torsie i nieco ochrypły szept. Sagi.

Gwałtownie wstałem, przeciągając dłonią po własnej twarzy, z opóźnieniem uświadamiając sobie swoją naiwność. Jej dłonie na moim torsie...

- Serio, Minho? – zapytał Key, obserwując moją reakcję z coraz większym rozbawieniem, które nieco skruszyło jego złość. – Aż taki jesteś głupi? – Zignorowałem tę uwagę, powoli układając w głowie plan działania. Ruszyłem w stronę drzwi.

- Może uda mi się to odzyskać. Znam jej imię – powiedziałem, usiłując pewnością w swoim głosie nadrobić nadszarpniętą dumę.

- Minho... - powiedział Key, obserwując jak szukam kluczy od mieszkania.

- Hm? – mruknąłem, nie unosząc wzroku, nie chcąc znów zostać zmiażdżony tym wszechwiedzącym, wiecznie mnie oceniającym spojrzeniem.

- Weź ty się najpierw ubierz, co? – zaproponował, ledwo panując nad śmiechem. Spojrzałem w dół, tylko po to, by kolejny raz z bólem uświadomić sobie swoje roztrzepanie. Pospiesznie wciągnąłem na siebie jakieś spodnie i koszulę.

Już w momencie zamykania za sobą drzwi dręczyło mnie nieprzyjemne uczucie, że tego dnia jeszcze nie raz będę musiał przełknąć swoją dumę.

***

- Proszę pana, lokal jest zamknięty. Proszę wrócić później. – Para zmrużonych oczu przyglądała mi się spod nastroszonych brwi, z każdą kolejną chwilą napełniając powietrze jawną wrogością. – Albo i w ogóle nie wracać – dodał właściciel klubu, zerkając znacząco na moje ubranie.

- Ależ... - Wsparłem rękę na drzwiach wejściowych, nie pozwalając mężczyźnie ich otworzyć. – To sprawa życia i śmierci! – zakrzyknąłem dramatycznym tonem, w odpowiedzi otrzymując jedynie pełne wyższości spojrzenie. – Rzecz w tym... - zacząłem, starając się brzmieć jak najbardziej przekonywująco - ...że zeszłej nocy spotkałem tu szalenie urzekającą damę, prawdopodobnie jedną z pańskich szanownych pracownic. – Mężczyzna najwyraźniej zainteresował się tym, co mam do powiedzenia, bo zaprzestał prób zbycia intruza, zamiast tego krzyżując ręce na piersi i przewiercając mnie badawczym spojrzeniem. Ja byłem jednak w swoim żywiole, zmyślając w najlepsze. Pozwoliłem sobie na poufały uśmiech, który miał za zadanie nieco przełamać postawę mojego rozmówcy. – Jestem pewien, że taki dżentelmen jak pan dobrze wie, jak to jest, gdy kobieta namiesza mężczyźnie w życiu – powiedziałem, celowo rozglądając się na boki, i przyjmując konspiracyjny ton głosu. – Tu zatrzepocze rzęsami, tam oczaruje wonią perfum... I już! Przepadłem! – zakrzyknąłem, łapiąc się za serce i z rozmarzonym wyrazem twarzy spoglądając w niebo. Kątem oka zerknąłem na właściciela lokalu, ten nie wydawał się jednak być poruszony moim przedstawieniem, odgrywanym specjalnie dla niego. No tak, jak mógłby zrozumieć jego przekaz, z taką twarzą? Z pewnością od wieków nie było mu dane obcować z kimś ładniejszym niż własna rozpasiona żona. Mężczyzna sapnął niecierpliwie, znów niebezpiecznie często zerkając na drzwi wejściowe.

- I co w związku z tym? – zapytał niezbyt uprzejmie, na co uciekłem się do ostateczności, i gwałtownym gestem położyłem mu ręce na ramionach, jakby był moim najbliższym przyjacielem, wręcz powiernikiem.

- Ah! – zakrzyknąłem, by jeszcze bardziej zabrzmieć jak romantyczny kochanek, umierający z tęsknoty do swojej damy serca. – Pragnę uczynić życie mojej miłej lżejszym – oświadczyłem z powagą, a w oczach mężczyzny po raz pierwszy zapłonął ogień żywego zainteresowania, jakby instynktownie wyczuł do czego zmierzam. – Nawet jeśli nie mogę być z nią cały czas, chciałbym oddać tej zwiewnej istotce część siebie, a konkretniej mówiąc – swojego majątku. – Tu dumnie wypiąłem pierś, w ten sposób nadrabiając niedbały strój. Mogłem mieć tylko nadzieję, że mężczyzna zinterpretuje mój ubiór jako roztargnienie wywołane zakochaniem.

- Ma pan na myśli... - zaczął, wstępując na tę samą poufałą nutę, którą ja posługiwałem się przez większość rozmowy. W duchu już pogratulowałem sobie genialnie opracowanego planu, ale triumfalny uśmiech musiałem zostawić na później, wciąż pozostając w roli zbolałego tęsknotą amanta. – Sponsoring? – zapytał, unosząc krzaczaste brwi, zdradzając niezaprzeczalne zainteresowanie. W odpowiedzi skwapliwie pokiwałem głową, jednocześnie chwytając mojego rozmówcę za dłoń i energicznie nią potrząsając.

- Jak to dobrze, że pan dobrodziej mnie rozumie – powiedziałem żarliwie, uśmiechając się tak promiennie, jakby naraz z moich bark zniknął ogrom całego świata.

- A mogę wiedzieć jak pańska... dama... - zaczął, ostatnie słowo wymawiając z nutą kpiny w głosie - ...ma na imię? – Jego brwi zniknęły już niemal pod kapeluszem, a ja znów pozwoliłem sobie na marzycielski uśmiech, i łapiąc się za pierś, głośno zaczerpnąłem tchu.

- Anioł toż to, nie dama – rzekłem, jednocześnie wspominając spotkaną w lokalu dziewczynę. Swoją tajemniczą aurą mogłaby zbudować iluzję królowej demonów, z pewnością nie anioła. Zwłaszcza, że ukradła mi portfel. Gwałtownie potrząsnąłem głową, odpychając niepasujące do mojej roli myśli. Musiałem grać do końca, zwłaszcza, że sukces był już bliski. – Imię tej słodkiej kruszyny... Sagi... - powiedziałem z uniesieniem, jednocześnie zerkając na mojego rozmówcę. Mężczyzna zmarszczył brwi, spoglądając na mnie bez zrozumienia.

- Jak? – zapytał, przybliżając się nieco, nadstawiając uszu.

- Sagi? – odpowiedziałem, mimowolnie nadając wypowiedzi formę niepewnego pytania. Jednocześnie zacząłem gorączkowo się zastanawiać, czy przypadkiem nie przekręciłem imienia. Dyskretnie zerknąłem na wiszący nad moją głową szyld. Nie pomyliłem lokalu, dziewczyna musiała więc być tutaj zeszłej nocy. W przyspieszonym tempie zacząłem przywoływać wspomnienia zadymionej sali i zmierzającej ku mnie tancerki. – Cholera – mruknąłem mimowolnie, uświadamiając sobie z opóźnieniem, że żadna z zapamiętanych przeze mnie artystek nie była tą, z którą siedziałem przy stoliku. – Ty debilu... - wyrwało mi się, ale zaraz złapałem się za usta i z przerażeniem zerknąłem na przyglądającego mi się wielkimi oczami mężczyznę.

- Wszystko w porządku? – zapytał, siląc się na uprzejmy ton, ale wzrokiem już wyrażając chęć ucieczki. W akcie desperacji uczepiłem się jego płaszcza, nie pozwalając ruszyć się z miejsca.

- Łajdak ze mnie i pomyleniec! – zawyłem, nie zważając na przemierzających ulicę ludzi, którzy obrzucili naszą dwójkę zniesmaczonymi spojrzeniami. – Zapomniałem imię swej muzy! – zakrzyknąłem, targając własne włosy, budując wrażenie obłędu. W duchu po stokroć przeklinałem luki we własnej niewydarzonej pamięci. – Czy to była Sagi? Czy może Segi? Sadi? Seri? S...

- Dość tego, panie! – Mężczyzna wyswobodził się spod mojego uścisku i gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi swojego lokalu. – Żadnej takiej u mnie nigdy nie było. A panu polecam wizytę u lekarza, ot co! Żegnam!

Trzaśnięcie drzwiami stało się dla mnie równoznaczne z opuszczeniem kurtyny. Używając okna jako lustra, przeczesałem włosy, usiłując doprowadzić się do względnego porządku. Poczucie kolejnej porażki drażniło mnie nieco, ale znacznie bardziej martwiło mnie z jaką reakcją spotkam się, kiedy wrócę do domu. Nie miałem ochoty na kolejne bombardowanie, o konieczności wyrobienia nowych dokumentów już nie wspominając.

Poprawiłem zsuwającą mi się z ramienia szelkę, i odwróciłem się, żeby omieść bezradnym spojrzeniem ulicę. Ludzie już stracili zainteresowanie dawaną przeze mnie sceną, na powrót skupiając się na swoim pędzie za Bóg wie czym. Pośród przemykających chodnikiem postaci dostrzegłem jedną konkretną, spieszącą gdzieś wyjątkowo szybko. Nagle spod przydługiego męskiego płaszcza coś wypadło, ale zgarbiony i skulony osobnik tego nie zauważył. Czym prędzej pospieszyłem w tamtą stronę, ze zdziwieniem podnosząc z chodnika damską, czarną rękawiczkę. Uniosłem wzrok, ale właściciel przedmiotu już znikał za rogiem, w zawrotnym tempie gdzieś spiesząc.

- Proszę zaczekać! – zawołałem, niepewny po co zadaję sobie tyle trudu. Zdarzało się, że bogacze sypną w takiej sytuacji groszem, nieświadomie zapewniając szczęśliwemu znalazcy wyżywienie na kilka następnych dni. Ten człowiek nie wyglądał jednak na wysoko postawionego, a wyświechtany płaszcz wisiał na nim, jak na wieszaku.

Przemierzyłem kilkanaście dzielących nas metrów biegiem i zatrzymałem nieznajomego, kładąc mu rękę na ramieniu.

- To chyba pańs... - zacząłem, podając rękawiczkę mężczyźnie, ale w tym momencie spod za dużego kapelusza spojrzała na mnie para ciemnych oczu o kształcie migdałów. – Hej, to ty... - powiedziałem tępo, zbyt zaskoczony, żeby w jakiś bardziej taktowny sposób nawiązać do spotkania z zeszłej nocy. Myśląc o tym godzinę czy dwie temu, byłem na tę małą złodziejkę wściekły w pełnym tego słowa znaczeniu i złorzeczyłem na własną naiwność, którą wykazałem się podczas tej nocnej przygody. Naraz jednak, pod wpływem spojrzenia tak samo dziwnego jak w mojej pamięci, nawet jeśli wolnego od wzmagających tajemniczość kłębów dymu, nie byłem w stanie zrobić nic, ponad głupawe rozdziawienie ust. Dziewczyna milczała jednak, gorączkowo rozglądając się na boki, jakby w obawie przed czymś. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ma na sobie męskie ubranie, prawdopodobnie nie chciałem też sobie wyobrażać, co takiego robiła przez całą noc, że najwyraźniej dopiero teraz wracała do domu. Z wszystkich kłębiących mi się w głowie słów zdołałem jednak wyplątać tylko jedno. – Sagi... - powiedziałem, ale niemal natychmiast zostałem uciszony przez dłoń, która spoczęła na moich ustach. Dziewczyna ponownie rozejrzała się na boki, po czym pociągnęła mnie w stronę jakiegoś zaułka. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść za nią.

Droga przez korytarz jakiejś obrośniętej mchem kamienicy była długa i ciemna. Idąc za prowadzącą mnie dziewczyną obserwowałem uważnie każdy jej ruch. Grację z zeszłego wieczora ograniczał nieco ten okropny, męski płaszcz, byłem jednak w stanie w dalszym ciągu zachwycać się niekwestionowanym wdziękiem wpisanym w tę tajemniczą postać. Wolałem tłumić wszelkie niepokojące przeczucia, co do celu naszej wspólnej wyprawy, zamiast tego podziwiając tonącą w półmroku, rozsypującą się klatkę schodową. Stopnie skrzypiały cicho pod naszymi stopami, dając znać o czyimś wkroczeniu na ten skąpany w cieniach teren. Dziwnie było mi iść w milczeniu, poddawać się jedynie echu kroków, szmerowi ubrań. Obecność Sagi wywoływała we mnie niespodziewaną niezręczność, sprawiała, że z przeważnie potrafiącego odnaleźć się w każdej sytuacji człowieka, stawałem się osobą niepewną każdego kolejnego słowa. Nie wspominając już o ciążącej mi świadomości, że lada chwila powinienem zarzucić jej prosto w tę delikatną, anielską twarz, że jest podstępną złodziejką.

Drzwi jedynego mieszkania na poddaszu zaskrzypiały przeraźliwie, zwiastując powrót właścicielki do domu. Poczułem zgrozę na samą myśl, że tak bezbronna (choć podstępna) istota, jak Sagi, rezyduje w tej ruderze na końcu świata. Również wnętrze mieszkania nie pasowało mi do jej przepełnionej klasą postaci. Być może to ze względu na mojego współlokatora, który ma zboczenie na punkcie sprzątania, nie byłem w stanie przejść obojętnie obok bałaganu, a tu go nie brakowało.

Sagi, jak gdyby nigdy nic, porzuciła swój płaszcz pośrodku podłogi, i opadła na najbliższy stołek. Każdy jej kolejny ruch był coraz dziwniejszy, coraz mniej wpasowujący się w te zarysowane w mojej pamięci. Dziewczyna ściągnęła z włosów ozdobę i przeczesała splątane kosmyki palcami, do reszty burząc własną fryzurę.

- Ile chcesz? – Jej głos zawibrował w pustce pokoju dziwnie niską nutą. Uniosłem brwi, zupełnie nie rozumiejąc pytania.

- Słucham? – zapytałem, możliwie jak najuprzejmiej. Sagi nie przejęła się moją dezorientacją, zamiast tego zdejmując rajstopy i kierując się w stronę otwartych na oścież drzwi łazienki. Obserwowałem jej zachowanie wielkimi oczami, nie mogąc nadążyć za tym, co się dzieje. Po chwili dziewczyna wróciła do pokoju z ręcznikiem w ręku, wycierając pozbawioną makijażu twarz. Następnie, niemal przyprawiając mnie o zawał serca, zaczęła ściągać sukienkę. – Przepraszam, co pani robi? – zapytałem, nagle zupełnie tracąc głowę dla nieprzewidywalnych poczynań mojej towarzyszki.

- Lepiej pomóż mi rozpiąć, a nie stoisz jak kołek – odparła, teraz już niepokojąco niskim, burkliwym tonem głosu. Ja nie ruszyłem się jednak z miejsca, obserwując jak na moich oczach ucieleśnienie kobiecych ideałów rozdziewa się z sukienki.

- No, panie Choi Minho – powiedziała... a raczej powiedział stojący przede mną, w połowie rozebrany chłopak. – Ile pan chce, za nie powiadamianie świata, że piękna Sagi tak naprawdę nazywa się Lee Taemin? – zapytał, unosząc na mnie pytające spojrzenie.

Jedno byłem wstanie stwierdzić na pewno – tego dnia nie mogłem narzekać na brak wrażeń.

***

*sagi - w moim opowiadaniu to słowo funkcjonuje jako imię, ale po koreańsku oznacza ono "oszustwo/oszust"  


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro