Rozdział VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Natarczywy odgłos pukania do drzwi sprawił, że gwałtownie otworzyłem oczy, jednocześnie biorąc w płuca ogromny haust powietrza. Przez chwilę nie mogłem się odnaleźć w swojej własnej sypialni, wciąż zaabsorbowany fragmentami rozpadającego się przed moimi oczami snu. Snu szalenie kolorowego, a przy tym absurdalnie przerażającego. Szczegóły tej chaotycznej mieszanki obrazów dość szybko rozpłynęły mi się w pamięci, stopiły się z promieniami słonecznymi na mojej poduszce i w otaczającym mnie powietrzu. Pozostała jednak świadomość, że mój sen przypominał udział w groteskowym balu, podczas którego błądziłem między setkami barwnych masek, niezdolny odnaleźć... No właśnie, kogo?

- Minho, masz mi otworzyć w tej chwili, inaczej wyważę drzwi! – rozległ się krzyk Kibuma, który najwyraźniej od dłuższego czasu usiłował dostać się do mojego pokoju. Powolnym ruchem przetarłem zaspane oczy, jednocześnie rozglądając się wokół nieprzytomnie. Nie byłem pewien, kiedy i jak wróciłem do domu, takie szczegóły nie były zeszłej nocy istotne, błahe wobec wewnętrznego mętliku, który zmusił mnie do kilkugodzinnej przechadzki po pogrążonym w mroku, miejskim parku.

Przymknąłem oczy, znów wspominając zdarzenia, które w takim stopniu wyprowadziły mnie z równowagi. Byłem niebezpiecznie bliski popadnięcia w kolejną spiralę domysłów i wniosków, zostałem jednak wyrwany z tego otępienia przez nową falę uderzeń w drzwi. Przeczesałem włosy palcami, i wreszcie wstałem z łóżka, kierując się w stronę wywoływanego przez Kibuma hałasu. Dopiero mając rękę na klamce zorientowałem się, że wciąż mam na sobie strój wyjściowy, obecnie cały pomięty, co z pewnością nie przypadnie mojemu przyjacielowi do gustu, było już jednak za późno na zatuszowanie śladów swojej nierozwagi. Z głośnym westchnieniem otworzyłem drzwi.

- Nareszcie! – zawołał zaskakująco radosnym tonem, po czym bez dalszych wyjaśnień wparował do mojego pokoju, jednocześnie rozglądając się wokół, jakby badając każdy element w sypialni, którą przecież dobrze znał, bo całe mieszkanie należało do niego, a do tego niezliczoną ilość razy zamiatał tę podłogę i mył te okna, które teraz tylko zachowywały pozory czystości.

- Szukasz czegoś? – zapytałem, kiedy Key okręcił się wokół własnej osi, a na jego twarzy na moment zawidniał wyraz rozczarowania.

- Nie, skądże – odparł, unosząc fragment skołtunionej kołdry do góry. Nic pod nią nie znalazłszy, podszedł do starej, drewnianej szafy, którą to delikatnie otworzył, tylko po to, żeby znów skrzywić się w wyrazie niezadowolenia. Obserwowałem to wszystko, niepewny, czy naprawdę chcę znać cel jego poszukiwań. W końcu Kibum pokręcił głową, i wreszcie uraczył mnie spojrzeniem równie oceniającym, co te posyłane meblom i podłodze. Zacisnąłem ręce w pięści, gotowy na wybuch wyrzutów, co do mojego zaniedbanego stroju, ale nic takiego się nie wydarzyło. Mój przyjaciel uśmiechnął się dziwnie, tak jak uśmiechał się, ilekroć miał w głowie myśli, które z pewnością nie przypadłyby mi do gustu, po czym przysiadł na fotelu, w dalszym ciągu nie spuszczając ze mnie wzroku.

- Więc...? – zapytałem, unosząc brwi, czekając aż wreszcie przejdzie do sedna. Śladowa ilość snu właśnie dawała mi się we znaki, w postaci pulsującego bólu głowy, który narastał z każdym mrugnięciem oczami. Chciałem, żeby Key jak najszybciej opuścił mój pokój, i pozwolił mi na samotne przeżywanie swojej beznadziejnej sytuacji. Problem polegał na tym, że mój przyjaciel bardzo rzadko postępował zgodnie z moim życzeniem.

- Opowiadaj – rozkazał, popierając swoją wypowiedź gestem dłoni. Skrzywiłem się, niezadowolony z takiego obrotu spraw, choć mogłem się go przecież spodziewać. Usiłując zbudować wokół siebie jak najsilniejszą aurę obojętności, oparłem się plecami o ścianę, ręce wsadzając w kieszenie, a głowę spuszczając tak, żeby Key nie mógł nic wyczytać z moich oczu.

- Nie ma nic do opowiadania – oznajmiłem sennym tonem, jednocześnie zaciskając dłonie. Nie zamierzałem o niczym mu mówić. Wydarzenia minionej nocy wciąż spychałem na skraje świadomości, nie chcąc pozwolić im za bardzo na mnie wpłynąć. Na myśl, że Key znów wbiłby mi do głowy coś, co wywoła tyle problemów, poczułem gęsią skórkę na plecach. Nie zamierzałem do tego dopuścić.

- Uważaj, bo ci uwierzę. Dlaczego tak późno wróciłeś? – drążył Kibum, zupełnie niewzruszony moimi próbami zbagatelizowania sprawy. Założył nogę na nogę i splótł palce własnych dłoni, przybierając tę dobrze mi znaną pozę, która oznaczała, że zamierza wyciągnąć ze mnie każdy najdrobniejszy szczegół.

- Spacerowałem – odparłem od niechcenia, zastanawiając się gorączkowo, jaką powinienem zaserwować mu historyjkę, żeby uśpić jego czujność.

- Sam? – Oczy Kibuma błysnęły triumfalnym wyrazem, kiedy mimowolnie wzdrygnąłem się na wspomnienie chłodu nocy, który towarzyszył mojemu pożegnaniu z Taeminem. Udało mi się jednak dość szybko opanować i odpowiedzieć jedynie skinieniem. Key przekrzywił nieco głowę, jakby usiłując przyjrzeć mi się pod innym kątem.

- A co z twoją przyjaciółką? – Ostatnie słowo Kim wypowiedział nad wyraz sarkastycznym tonem, który tylko mnie zirytował, bo był zupełnie zbędny. Obaj znaliśmy prawdę, nawet jeśli wolałbym, żeby Key nigdy nie poznał Sagi, o Lee Taeminie już nie wspominając. Dłuższą chwilę milczenia mój przyjaciel najwyraźniej uznał za swoje małe zwycięstwo. Naraz znów rozejrzał się demonstracyjnie wokół, ponownie omiatając spojrzeniem moją sypialnię. – Byłem ciekaw, czy ją tu spotkam, ale...

- Kibum, przestań – przerwałem mu, zanim zdążyłem nad sobą zapanować. Jego prowokacja wciąż działała na mnie bardziej, niż bym sobie tego życzył. – To nie twoja sprawa...

- Ale widziałeś się z nią wczoraj – stwierdził, uśmiechając się irytująco szeroko.

- Nie – zaprzeczyłem stanowczym tonem, wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie w oczy Kibuma, żeby wiedzieć, że jestem już na przegranej pozycji. Mój przyjaciel uniósł brwi, udając zdziwienie.

- Więc skąd ten ślad na twoim policzku? – zapytał z błyskiem w oczach. Na dźwięk tych słów moje serce na moment ponownie zabiło nienaturalnie szybko. Mimowolnie znów delikatnie dotknąłem skóry, która kilka godzin wcześniej została napiętnowana dziwnym dotykiem zbyt zimnych ust. Nawet teraz, po upływie czasu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś w całej tej sytuacji było tragicznie nie takie, jak być powinno, że zaszedł jakiś błąd, którego nie mogłem zrozumieć. A do tego wszystkiego musiałem zmierzyć się z pełnym triumfu spojrzeniem Kibuma, który najwyraźniej był bardzo zadowolony z siebie.

Nie widząc lepszego rozwiązania, potarłem skórę własnego policzka, być może łudząc się, że wraz z uciążliwym śladem zniknie też mój problem. Jednocześnie miałem ochotę wyrzucić Taeminowi, że przez jego nierozważne działania już po raz drugi muszę znosić kibumowe przesłuchanie.

Widząc rezygnację, malującą się na mojej twarzy, Kim uśmiechnął się radośnie, jednocześnie klaszcząc w dłonie.

– No, to teraz opowiesz mi, jak wam się układa? – zaświergotał, a ja przełknąłem głośno ślinę, nie chcąc pozwolić temu pytaniu zamieszkać w mojej głowie na najbliższych parę dni.

- Kibum, zrozum, nie ma żadnych nas – oznajmiłem, choć te słowa z trudem przeszły mi przez gardło, jakby wypowiedzenie ich na głos automatycznie sprawiało, że staną się prawdziwe. A tego nie chciałem, co z kolei wcale nie polepszało mojej sytuacji. – To wszystko tylko przebieranka... Udawaliśmy, żeby zarobić pieniądze... - mruknąłem, z niezadowoleniem odkrywając gorzką nutę w brzmieniu własnego głosu. Przez chwilę wpatrywałem się w podłogę, nie chcąc spojrzeć przyjacielowi w oczy, bojąc się, co byłby w stanie z nich wyczytać. Milczenie przeciągnęło się na tyle, że aż poczułem niepokój, nie wiedząc, czego znów mogę się po Kibumie spodziewać. W końcu jednak usłyszałem, jak chłopak podnosi się z miejsca.

- Przebieranki czy nie, powiem ci jedno – oznajmił, zbliżając się. Kiedy stanął naprzeciw mnie, spiąłem wszystkie mięśnie, gotując się na kolejny atak, kolejną zmianę taktyki. On jednak wsparł się na moim ramieniu i wspiął się na palce, tak, żeby sięgnąć mojego ucha. – Tego typu pocałunki nie są przeznaczone dla byle kogo... - szepnął, zawierając w tych słowach zaskakującą dozę łagodności. Potem odsunął się, całą naszą rozmowę kwitując zbyt wszechwiedzącym uśmiechem, po czym opuścił mój pokój.

~*~

Przestąpiłem parę nerwowych kroków w przód, po czym przystanąłem, tylko po to, żeby się cofnąć, i znów wrócić w ten sam punkt, w którym stałem już od dobrych kilkunastu minut. Nie byłem pewien, co tu robię i jakim cudem udało mi się wrobić w tak niedorzeczną sytuację.

Kiedy dwie godziny wcześniej Kibum ze zniesmaczeniem spojrzał na mój zabałaganiony pokój i tracący świeżość obiad, którego nie byłem w stanie przełknąć, jeszcze nie wiedziałem, jak absurdalny plan kreuje się w jego głowie. Już w momencie, w którym przyjaciel położył mi dłoń na ramieniu i stwierdził, że zna sposób na rozwiązanie wszelkich moich trosk, czułem, że powinienem uciec jak najdalej od tych iskrzących się przebiegle oczu. A mimo to, czy to z naiwności, czy też z desperacji, dałem się wciągnąć w jego plan. I tak oto wylądowałem pośrodku miejskiego placyku, czując się, jakbym czekał na ścięcie.

Kontynuując swój nerwowy marsz w kółko, po raz kolejny przepłoszyłem chmarę wygrzewających się w promieniach jesiennego słońca ptaków. Ludzie mijali mnie szybkim krokiem, każdy z nich pędząc w swoją stronę. A pośród nich wszystkich byłem ja, tkwiąc w tej beznadziejnej lokalizacji, pozostając ofiarą krótkich spojrzeń przechodniów.

Nie chcąc czuć się tak niezaprzeczalnie widoczny, pomaszerowałem ku skrajowi placyku. Wsparłem się o ścianę poszarzałego budynku, mając nadzieję, że być może w jakiś magiczny sposób uda mi się wtopić w tło, nie zostać zauważonym.

Było coś, co wadziło mi w całej tej sytuacji jeszcze bardziej, niż sam fakt, że właśnie czekałem na spotkanie, na myśl o którym mój żołądek wiązał się w supeł, a płuca przestawały przyjmować tlen. Zacisnąłem mocniej dłoń na trzymanym przeze mnie bukiecie kwiatów, spoglądając nań z mieszanką zgrozy i niepewności. Czerwone główki róż ciążyły mi w ręce, niczym trudny do uniesienia balast. Nie chciałem wiedzieć, dlaczego Kibum mi je wcisnął, zbyt wiele nerwów by mnie to kosztowało. Dlatego sprawnie ignorowałem czerwieniący się pośród ogólnej szarości bukiecik, udając, że najzwyczajniej w świecie nie istnieje.

Przełknąłem ślinę, po raz kolejny zerkając przed siebie. Każde spojrzenie na tłum anonimowych twarzy było dla mnie wyzwaniem, bo nie mogłem być pewien, w którym momencie pośród nich zamajaczy gęstwina długich włosów, okalających drobną twarz. Był to widok, za którym jednocześnie tęskniłem, i którego się bałem.

„Tego typu pocałunki nie są przeznaczone dla byle kogo..." – usłyszałem znów zdradliwy głos w głowie. Głos, którego miałem już nigdy więcej nie słuchać, a który teraz za nic nie dawał mi spokoju. A co jeśli to pomyłka? Co jeśli nadawanie tamtemu pożegnaniu jakiegoś głębszego sensu to zwykła nadinterpretacja? Czyny i słowa Lee Taemina rzadko należało brać na poważnie, zdążyłem się już tego nauczyć. A mimo to popełniłem ów błąd – dałem się zwieść i teraz czekam na ostateczną kompromitację.

Kilkakrotnie uderzyłem tyłem głowy w znajdującą się za moimi plecami ścianę, jakby usiłując w ten sposób rozjaśnić sobie umysł. Na próżno. W końcu znów spojrzałem w tłum, i niemal od razu zostałem ofiarą zbyt gwałtownie reagującego serca, które nie potrafiło normalnie funkcjonować, kiedy ten pokręcony chłopak był w pobliżu. Znów przełknąłem nerwowo ślinę, kalkulując w głowie możliwość ucieczki, choć dobrze wiedziałem, że moje oczy tak łatwo nie odpuściłyby widoku przechadzającego się ulicą Taemina, odzianego w nieco za duży, jesienny płaszcz, który raz po raz wchodził w igraszki z chłodnymi podmuchami wiatru, odsłaniając fragment białej koszuli i ciemnych spodni. Chłopak zdawał się być głęboko pogrążony w myślach, ale dobrze wiedziałem, że za moment uniesie głowę, i na mój widok znów przybierze jakiś wyuczony wyraz twarzy, znów odgrodzi mnie od swoich rozważań.

Wiedząc, że nie ma już możliwości odwrotu, desperackim gestem wcisnąłem trzymany przez siebie, przeklęty bukiet róż do pobliskiego kosza na śmieci, w ten sposób starając się ograniczyć ilość momentów zażenowania, które przypuszczalnie miały tego dnia nadejść. Po raz ostatni wziąłem głęboki oddech, po czym zbliżyłem się do pogrążonego w myślach chłopaka, zagradzając mu drogę.

Taemin gwałtownie się zatrzymał, i uniósł głowę. Dziwny dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy tak patrzyliśmy sobie w oczy w milczeniu. Coś dziwnego czaiło się na twarzy Taemina, jakiś nieuchwytny wyraz, który to chłopak zaraz skrył za krzywym uśmiechem.

- Wyglądasz okropnie – oznajmił zamiast powitania. Każdego innego dnia ta uwaga byłaby całkiem normalna, idealnie pasująca do Lee Taemina, którego znałem. Ale nie tym razem. Tym razem miałem nieodparte wrażenie, że złośliwość stała się narzędziem w ukrywaniu prawdziwych myśli, które najwyraźniej nie były dla mnie przeznaczone. – Czyżbyś nie mógł spać tej nocy? – zapytał, i mogłem przysiąc, że posłany mi, pełen zadowolenia uśmiech, mówił więcej, niż powinien. Przez chwilę wahałem się, czy nie powinienem choć raz nadać naszej rozmowie poważniejszy wydźwięk, ale w końcu, nie mogąc się powstrzymać, poczochrałem długie włosy Taemina, uśmiechając się przy tym złośliwie.

- Chyba nie jestem jedynym, który nie zmrużył oka – mruknąłem, lustrując wzrokiem jego podkrążone oczy i pobladłe policzki. Wiele bym dał, żeby wiedzieć, co dręczyło Taemina w ciągu minionych godzin. Nie potrafiłem się oprzeć działaniu drobnego ziarnka nadziei, które zagnieździło się w moim sercu, każąc mi myśleć, że być może obaj nie mogliśmy spać z tego samego powodu. Czy to możliwe, że Lee Taemin myślał o mnie tej nocy?

- Paradowanie w ciężkiej sukni i butach na obcasie jest bardziej męczące, niż mógłbyś się tego spodziewać – usprawiedliwił się burkliwym tonem. - Jak nie wierzysz, to sam kiedyś spróbuj! – dodał, a ja wolałem nie wiedzieć, czy właśnie wyobraża sobie mnie w stroju godnym Sagi. Nie widząc lepszej odpowiedzi, szturchnąłem chłopaka w ramię, i odwróciłem wzrok. Z każdą chwilą coraz bardziej obezwładniała mnie świadomość, że powinienem skierować tę rozmowę na właściwe tory. W mojej głowie znów rozległ się głos Kibuma, który dwie godziny wcześniej, siłą wypychając mnie za próg mieszkania, tłumaczył mi, że takie luźne spotkanie może być pretekstem do wyjaśnienia sobie wielu spraw, że dzięki temu będę wiedział na czym stoję, że być może Taemin też tego potrzebuje.

Wszystko to brzmiało pięknie i prosto w jego ustach, ale teraz, zniekształcone przez niezrozumiały rytm mojego narwanego serca, wydawało się jedynie bezkształtną plątaniną bezsensownych słów. Zagryzłem wargę od wewnątrz, usiłując przywrócić sobie trzeźwość myślenia.

- Szczerze mówiąc, chciałem się spotkać, żeby... - zacząłem niepewnie, ale Taemin nie pozwolił mi wypowiedzieć tego zdania w pełni, przerywając je w połowie.

- ...żeby pójść ze mną na targ – zakończył, uśmiechając się dziwnie. Następnie mnie wyminął i ruszył przed siebie. Przez chwilę mrugałem oczami, zaskoczony jego zmianą tematu. Pewnie powinienem się zaniepokoić faktem, że Taemin ewidentnie unikał poważnej rozmowy. Poczułem jednak niewysłowioną ulgę, że ten decydujący moment oddalił się w czasie, że mogę beztrosko przespacerować się z moim towarzyszem po mieście.

Wsadziłem ręce w kieszenie płaszcza, i ruszyłem za Taeminem. Cieszyłem się, że jednak postanowiłem wyrzucić te przeklęte róże do kosza, bo prawdopodobnie tylko bym się wygłupił, a tak mogłem przynajmniej zachować pozory normalności, nawet jeśli moje serce uparcie dawało o sobie znać, nie mogąc się uspokoić. Nie zmieniało to jednak faktu, że właśnie przeczyłem całemu zamysłowi tego spotkania. Chciałem wiedzieć, czy minionej nocy wszystko było jedynie przedstawieniem, czy też faktycznie zdarzyło się coś, czego nie było w planie. Potrzebowałem tej wiedzy, ale jednocześnie się jej bałem. W dodatku nie mogłem mieć pewności, że Taemin szczerze mi odpowie, że w ogóle mi odpowie. Dlatego musiałem grać na zwłokę, mając nadzieję, że nasze spotkanie pozwoli mi się zorientować w sytuacji.

W milczeniu przebyliśmy kilka skrzyżowań, dzielących nas od wspomnianego przez Taemina targu. Przez cały ten czas gubiłem się w jego twarzy, nie będąc w stanie patrzeć w żadnym innym kierunku. W pewnym stopniu byłem zadowolony z faktu, że chłopak znów wpadł w zadumę, bo mogłem bezkarnie cieszyć oczy jego delikatnymi rysami, które zastygły w nieodgadnionym dla mnie wyrazie. Tak bardzo chciałbym znać wszystkie malujące się za zasłoną tęczówek myśli; myśli, które zdawały się być ciężkie, problematyczne. Gdybym tylko mógł, ściągnąłbym ten balast z jego przygarbionych ramion. Wiedziałem jednak, że Lee Taemin nie dzieli się swoimi kłopotami, i udaje przez światem, że one w ogóle nie istnieją.

Dziwnie było iść z nim miastem w świetle dnia. Od początku naszej znajomości zdarzyło się to zaledwie raz czy dwa, kiedy moje serce było nieco lżejsze, nieco mniej świadome. Zacisnąłem ręce w kieszeniach. Dzieląca mnie i Taemina przestrzeń była taka pusta, kiedy chłopak nie potrzebował mojego ramienia, na którym wieczorami się wspierał, w walce z nierównościami chodnika. Dziwnie mi było patrzeć na jego rozświetloną promieniami jesiennego słońca twarz, bo naraz wydała mi się o wiele piękniejsza, niż ta, którą widywałem nocami, nawet jeśli uboga o wyjściową strojność i skradzioną cieniom tajemniczość. A może właśnie dlatego? Brak makijażu i sznura pereł dawał mi poczucie, że wreszcie obcuję nie z Sagi, ale z Lee Taeminem. Nie byłem pewien, ile w tym prawdy, a ile iluzji, ale na dany moment wygodnie było mi w to wierzyć.

- Po co tu przyszliśmy? – zapytałem, kiedy dotarliśmy do pierwszych przepełnionych różnorakimi towarami straganów, tym samym przerywając tę, zdawałoby się, niewłaściwą ciszę, która między nami zapanowała.

- Rozejrzeć się – oznajmił Taemin beztroskim tonem, nurkując w tłum kłębiących się między stoiskami ludzi. Czym prędzej pospieszyłem za nim, nie chcąc ani ma moment stracić go z oczu. Chłopak kluczył między kolejnymi straganami, jakby bywał w tym miejscu już nieraz. Co jakiś czas przystawał, żeby pooglądać czyjś towar, po czym gestem dłoni nakazywał mi iść dalej. Obserwowałem to wszystko z niejaką fascynacją, bo Taemin zdawał się być w swoim żywiole. Nie miałem pojęcia dlaczego czerpał tyle radości ze zwykłego oglądania świecidełek rozłożonych na drewnianych blatach, ale wywołało to niekontrolowany uśmiech na mojej twarzy.

Po zwiedzeniu niemal połowy straganów, Taemin wreszcie przysiadł na jakimś omszonym murku, odgradzającym targ od ulicy. Poszedłem w jego ślady, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że jest niemożliwie zadowolony z siebie. Dopiero po chwili usłyszałem ciche pobrzękiwanie w jego kieszeniach, które teraz były zdecydowanie bardziej wypchane, niż jeszcze pół godziny wcześniej.

- Nie mów, że... - zacząłem z uniesionymi brwiami, ale Taemin nie wiadomo skąd wyciągnął czerwone jabłko i wcisnął mi je siłą.

- Masz i nie marudź – powiedział, samemu wgryzając się w soczysty owoc, który zapewne ukradł dziesięć minut temu, kiedy przechodziliśmy obok straganu z żywnością. Prawdopodobnie powinienem był zaprotestować, wywlec z jego kieszeni wszystkie błyskotki, za które nie zapłacił, i zanieść je prawowitym właścicielom, ciężko pracującym na własne utrzymanie. Ale nie byłem w stanie. Radosne iskierki w oczach Taemina utrudniały mi logiczne myślenie, spychały kwestie moralne na dalszy plan.

- Często to robisz? – zapytałem, przeżuwając kęs otrzymanego od mojego towarzysza jabłka. Taemin wzruszył ramionami.

- Kiedy mi się nudzi – odparł po prostu, kwitując tę jakkolwiek oburzającą wypowiedź szerokim uśmiechem.

- Traktujesz to jako rozrywkę? – zdziwiłem się. Dotąd widziałem jedynie, jak okrada obrzydliwie bogatych rozpustników, a nie prostych sprzedawców jabłek.

- Nawet nie wiesz, jaka to świetna zabawa – stwierdził z przekornym błyskiem w źrenicach. Wywróciłem oczami, nie mogąc oprzeć się temu urokliwemu tonowi, który jego głos nabierał, ilekroć chłopak knuł coś, co wcale nie powinno mi się podobać. Naraz poczułem jak jego dłoń zaciska się wokół mojego nadgarstka, i ciągnie mnie ku kolejnej alejce pełnej straganów. Ten stanowczy dotyk nie miał w sobie nic ze wczorajszej nieśmiałości, ale i tak wywołał ciarki na moich plecach. Nie znajdując w sobie ani siły, ani chęci, by protestować, dałem się poprowadzić przez tłum zajętych swoimi sprawami ludzi.

Taemin zatrzymał się dopiero przy ostatnim stoisku z rzędu. Drewniana lada była zaścielona wszelkiego rodzaju akcesoriami wieczorowymi, od wachlarzy, przez wisiorki, aż po ozdobne maski. Oferowany przez skulonego na chwiejącym się taborecie staruszka towar z pewnością nie mógł należeć do tych najwyższej klasy. Tandetne świecidełka psuły eleganckie wrażenie, jakie mogły wywrzeć co poniektóre ze zgromadzonych tu przedmiotów, a niedokładne wykonanie odbierało wszystkiemu urok. Nie było to jednak zbyt istotne, wobec uśmiechu na twarzy Taemina, który najwyraźniej bawił się świetnie.

- Patrz jaki wybór! – zawołał entuzjastycznie, rozpoczynając przekopywanie się przez stos ozdóbek, zawieszając sobie na szyję dziesiątki łańcuszków tylko po to, żeby przejrzeć się w brudnym lusterku i po chwili odłożyć je na miejsce.

Przez moment obserwowałem to z wahaniem, zaskoczony tym, jak proste rzeczy potrafią wywołać takie ożywienie w ciemnych oczach, przeważnie przesłoniętych kurtyną zgorzknienia. W końcu jednak i ja pozwoliłem sobie na uśmiech, przesuwając palcami po kolorowych piórkach, zdobiących wachlarze. Każdy z nich mógłby stanowić idealne dopełnienie stroju Sagi, tylko potęgując jej wdzięk i tajemniczość. Zlustrowawszy je wszystkie wzrokiem, skierowałem spojrzenie na migoczące tandetnie maski, z rodzaju tych, które to zakłada się na bal, tworząc w ten sposób iluzję anonimowości, choć tak naprawdę i tak każdy zna tożsamość osoby kryjącej twarz za cienką warstwą materiału. Wybór był w istocie szeroki. Maski wyklejane kolorowymi piórkami, maski przyprószone złocącym się brokatem, maski wyszywane w wijące się wzory, a to wszystko przytłaczająco barwne i strojne.

W pewnym momencie mój wzrok padł na jedną z nich, wybrał ją spośród masy innych. Ciężko było mi stwierdzić dlaczego tak przykuła moją uwagę. Wziąłem ją do ręki, i przesunąłem palcami po materiałowej powierzchni, zarysowując kształt dziury na oko. Była zaskakująco prosta, może właśnie dlatego odznaczała się na tle innych. Jej biel kontrastowała z całą tą barwną mozaiką, rozłożoną na drewnianym blacie. Zarysowałem palcem subtelne wzory, wyszyte na skrajach maski i wijące się w stronę dziur na oczy. Wyglądały trochę jak pęknięcia na skórze, ozdabiając, ale jednocześnie wywołując trudny do zdefiniowania niepokój. Uniosłem wzrok, zerkając na zajętego mierzeniem czerwonego kapelusza Taemina. Ze zmarszczonym nosem przyglądał się sobie w lustrze, na zmianę zakładając i zdejmując nakrycie głowy. Był na tyle zaabsorbowany swoim zajęciem, że nie zauważył, kiedy stanąłem za nim. Dopiero w momencie, w którym biała maska na moment przesłoniła mu widok, znieruchomiał, niepewny jak zareagować na moje zachowanie.

- Nie potrzebuję maski... - powiedział dziwnym tonem, jakby nie mogąc zapanować nad nagłym zdenerwowaniem. Zawiązując cienką tasiemkę z tyłu jego głowy, jednocześnie spoglądałem w stojące przed nami lusterko. Kilka niesfornych kosmyków włosów zakradło się na twarz chłopaka. Miałem ochotę założyć mu je za ucho, ale powstrzymałem się, podziwiając swoje dzieło. W białej masce Taemin wyglądał inaczej. Obco i znajomo jednocześnie. Nie byłem pewien jak interpretować własne spostrzeżenie, nie dało się jednak zaprzeczyć, że wybrana przeze mnie ozdóbka idealnie pasuje do łagodnych rysów twarzy Taemina, ale nadaje jej dziwnego wyrazu. Para migdałowych oczu wpatrywała się niepewnym spojrzeniem w lusterko. Chłopak mierzył samego siebie oceniającym wzrokiem, jakby próbując stwierdzić, czy wybrany przeze mnie dodatek mu pasuje. Było jednak coś niecodziennego w tym spojrzeniu, które sobie posyłał, jakaś gorycz w zakrzywieniu ust, jakiś smutek w zmarszczeniu brwi.

W końcu chłopak uniósł wzrok i nasze odbite w lusterku spojrzenia się spotkały. – Dlaczego biała? – zapytał zaskakująco twardym tonem.

- Nie wiem, po prostu mi do ciebie pasuje – odparłem zgodnie z prawdą, na co Taemin skrzywił się, najwyraźniej niezadowolony.

- Wolę widzieć siebie w ciekawszych barwach... - mruknął, po raz ostatni zerkając na swoje odbicie, po czym odsunął się ode mnie i rozwiązał lśniącą tasiemkę z tyłu głowy. – Chodźmy gdzie indziej – powiedział rozkazującym tonem, jakby chciał tym samym stanowczo zakończyć tę sytuację, odciąć się od wspomnienia siebie w białej masce. Następnie, nie czekając, ruszył przed siebie.

Przez chwilę wahałem się, spoglądając to na odłożoną na blat ozdóbkę, to na oddalającą się sylwetkę Taemina. W końcu wygrzebałem z kieszeni spodni kilka monet, które to wcisnąłem sprzedawcy, w zamian za jego towar, po czym pobiegłem za moim towarzyszem.

Widząc zakupiony przedmiot w moich rękach, Taemin skrzywił się nieznacznie.

- Po co ją kupiłeś? – burknął, z niechęcią wpatrując się w ozdóbkę. Nie znałem odpowiedzi na jego pytanie, więc po prostu wzruszyłem ramionami. Chłopak westchnął i wywrócił oczami, po czym wyrwał mi maskę z ręki, i wcisnął ją do jednej ze swoich zaskakująco pojemnych kieszeni płaszcza. Ledwo zapanowałem nad mimowolnym uśmiechem, wpływającym mi na usta. Przeszło mi przez myśl, że chciałbym mieć kiedyś okazję znów zobaczyć go w tej masce. Znów zatańczyć z nim walca.

Przez następne parę minut panowało między nami niecodzienne milczenie, na którego przerwanie nie miałem dość odwagi, zwłaszcza, że oczy Taemina nieco pociemniały, zapewne odbijając jakieś nieznane mi myśli, jakieś niewypowiedziane słowa. Podrapałem się nerwowo w tył głowy, niepewny jak na powrót przywołać uśmiech na usta mojego towarzysza.

Dopiero przemierzając kolejną wypełnioną straganami alejkę, usłyszałem skoczną melodię, wygrywaną przez ulicznego grajka na akordeonie. Kierowany impulsem, tym razem to ja chwyciłem Taemina za rękę, ciągnąc go w tamtą stronę. Chłopak, ku mojemu zdziwieniu, nie opierał się, posłusznie za mną podążając. Dotarłszy wystarczająco blisko źródła muzyki, żeby dobrze ją słyszeć, zatrzymałem się w miejscu i zwróciłem się twarzą do Taemina. Złapałem obie jego ręce i uśmiechnąłem się zachęcająco, podrygując w rytm żywej melodii. Chłopak obrzucił mnie zaskakująco niepewnym spojrzeniem, jakby nie wiedział, czy to co robimy jest właściwe. Nie byłem pewien gdzie szukać źródła jego wahania. Z pewnością nie obawiał się spoglądających na nas z ukosa ludzi, bo ich opinia nie należała do kwestii, którymi mógłby się przejąć. W jego oczach widziałem dziwną walkę, kiedy zaciskał swoje dłonie na moich, mocno, a jednocześnie niepewnie. Czego się bał? Może tych samych uczuć, które mną kierowały już od jakiegoś czasu? Widziałem jasno i wyraźnie, jak pod wpływem tańca ten dziwny wyraz na moment zanika w jego oczach, ustępując pięknej w swojej prostocie radości. To było magiczne. Jakby taniec stanowił lekarstwo na wszelkie troski, jakby był chwilowym zapomnieniem. Po raz kolejny na moich oczach muzyka odarła go z tej nieznośnej maski obojętności, na moment dając mi wgląd w pozbawione osłony spojrzenie migdałowych oczu. Taemin raz po raz obracał się wokół własnej osi, a za duży płaszcz wirował wokół niego, w takt muzyki i wiatru. Obserwowałem ten spektakl z niemą fascynacją, ciesząc się ciepłem dłoni i blaskiem szczerego uśmiechu. Ludzie mijali nas, szeptali o parze pomyleńców, tańcujących pośrodku placu targowego. Tak właśnie się czułem. Jak pomyleniec. Oszalały na punkcie koloru mieniących się w słońcu włosów, uzależniony od dotyku ściskanych przez siebie dłoni. Niepewny każdego kolejnego, poprzedzanego mocnymi uderzeniami serca, słowa. „...pan Choi naprawdę po uszy się zakochał..."- usłyszałem znów w głębi umysłu, i miałem ochotę zaśmiać się z tych słów, tak błahych wobec całego ogromu uczuć, których nie byłem już w stanie negować. Którym chciałem pozwolić kwitnąć w blasku uśmiechu Taemina. Jesienne powietrze wirowało wokół nas, dźwięczało milionem barw. A my tańczyliśmy, bez celu i bez strachu, ze śmiechem na ustach, zamknięci w magii roziskrzonych spojrzeń.

Kiedy niesprecyzowaną ilość dźwięków później, piosenka dobiegła końca, nakazując nam powrót do rzeczywistości, nagły przypływ odwagi i pewności siebie gdzieś umknął, zniknął pod nową falą niepewności. Może ta dzielona na dwoje chwila beztroski nic nie znaczyła? Może to był tylko taniec, po prostu taniec, nic ponadto?

Zerknąłem na Taemina, który szedł u mojego boku. Zostawiwszy gwarny targ i ulicznego grajka za sobą, zmierzaliśmy w kierunku jego kamienicy. Nasze wciąż złączone dłonie, na których rozdzielenie nie byłem w stanie się zdobyć nawet po zakończonym tańcu, w pewien sposób dodawały mi odwagi, stanowiąc potwierdzenie niezwykłości minionych chwil. Chłopak uniósł głowę i podchwycił moje spojrzenie. Przełknąłem z trudem ślinę. Z każdym wspólnie spędzonym momentem coraz ciężej było mi udawać, że wszystko jest w porządku, że nie trawi mnie głupia gorączka, dająca o sobie znać przy każdym taeminowym oddechu.

- Naprawdę polubiłeś tańczenie – wyrzekłem na głos pierwszą oczywistą myśl, jaka przyszła mi do głowy, z trudem wydobywając z siebie głos. Taemin uśmiechnął się nieco zbyt, jak na niego, łagodnie.

- Nie da się ukryć... - przyznał, wzruszając ramionami. – Kiedy tańczę, czuję się sobą. Czuję się... prawdziwy – oznajmił dziwnym tonem, marszcząc brwi.

- Zawsze jesteś prawdziwy – powiedziałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Taemin uniósł wzrok, przez chwilę znów mierząc mnie tym przepełnionym wewnętrznym chaosem spojrzeniem. W końcu jednak pokręcił głową, w ten sposób zbywając moje słowa nieco przygnębiającym milczeniem, którego nie potrafiłem zakłócić.

Dopiero, kiedy znaleźliśmy się na rogu ulicy, prowadzącej do tego opuszczonego zaułka, gdzie zeszłej nocy rozstaliśmy się w tak dziwny sposób, Taemin znów uraczył mnie spojrzeniem, tym razem zaskakująco psotnym i pogodnym.

- I jak ci się podobał mój sposób spędzania wolnego czasu? – zapytał z szelmowskim uśmiechem na ustach. Jego słowa uświadomiły mi, że faktycznie, po raz pierwszy czas spędzony z Taeminem nie był w żadnym stopniu powiązany z interesami czy przebiegłymi planami zemsty. To był taki zwykły-niezwykły dzień, który przy odrobinie odwagi mógłbym nazwać...

- Ten dzień był niczym randka z Sagi – stwierdziłem żartobliwym tonem, jednocześnie zatrzymując się tuż przed schodami prowadzącymi do drzwi kamienicy, w której mieszkał Taemin. Chłopak przez chwilę najwyraźniej trawił moje słowa, a świadczące o zamyśleniu zmarszczenie jego brwi wprawiło mnie w trudne do okiełznania zdenerwowanie. W końcu Taemin zrobił krok w przód, zbliżając się na niebezpiecznie małą odległość. Na jego ustach królował przebiegły uśmiech.

- To może być randka z Sagi – powiedział prowokującym tonem, opierając obie dłonie na moim torsie. Wytrzymałem jego wyzywające spojrzenie tylko kilka sekund, po upływie których wszelkie moje opory gdzieś zniknęły, wyparowały pod wpływem gorąca, które uderzyło mi do głowy, kiedy przycisnąłem swoje usta, do jego rozchylonych lekko warg. Tym razem nie byłem już nawet w stanie stwierdzić, czy są zbyt zimne, czy też zbyt gorące, bo cały świat zgubił mi się gdzieś w plątaninie języków, gdzieś między ściskanymi przeze mnie kosmykami włosów, gdzieś pośród hałaśliwego szumu krwi w uszach. Czułem dłonie chłopaka błądzące po moim karku, zaciskające się kurczowo na materiale kołnierza. Czułem zapach mydła i smak jabłek. Czułem miękkość ust, które, pozbawione rażącej czerwienią szminki, wreszcie należały do Taemina, nie do Sagi. Ten pocałunek był zupełnie inny od poprzednich, nie pasował do wyuczonego scenariusza, czarował spontanicznością i gwałtownością, jakby nasze wargi od dawna pragnęły tej bliskości, jakby palcom już nie wystarczyło niewiele znaczące trzymanie się za dłonie. Gubiłem oddech, traciłem głowę, jednocześnie usiłując zawrzeć w swoich gestach jak najwięcej niewypowiedzianych na głos słów, uczynić z tego pocałunku rozstrzygnięcie wszelkich rozterek i niepewności. Przekonać siebie i Taemina, że nawet jeśli obaj daliśmy się zwieść własnemu planowi, to nie był to błąd, a raczej możliwość na rozpoczęcie czegoś pięknego. Na zyskanie kolejnej życiowej roli.

Po raz ostatni musnąłem rozpalone od pocałunku wargi, po czym odsunąłem się na odległość paru centymetrów, i spojrzałem w taeminowe oczy. Było w nich tyle sprzecznych barw, których nie potrafiłem odczytać. Nieznaczny rumieniec na bladych policzkach i przyspieszony rytm oddechu świadczyły jednak o tym, że nie tylko na mnie ta sytuacja zrobiła piorunujące wrażenie. Po dłuższej chwili niezręcznej ciszy, odchrząknąłem i zmusiłem się do nerwowego uśmiechu.

- Chyba nie tylko ja za bardzo wczułem się w rolę – wydusiłem z siebie, próbując nadać tym słowom żartobliwy wydźwięk. Taemin nie zaśmiał się, tylko skinął głową z zaskakującą powagą na twarzy. Powagą, która zupełnie mnie zdezorientowała i onieśmieliła. Spojrzenie ciemnych oczu było paraliżujące - choć rozpalone, to dziwnie tęskne i smutne. Taemin wyciągnął dłoń przed siebie i przesunął jej brzegiem po moim policzku, znów piętnując mnie tym dziwnym, mrowiącym dotykiem. W końcu zatrzymał się na wciąż odczuwających pocałunek ustach, które delikatnie obrysował kciukiem, jakby usiłując zapamiętać ich kształt.

- Nie wiem, czy podołam mojej roli... - szepnął cicho, nieco drżącym głosem, zaraz spuszczając głowę, jakby żałując, że pozwolił mi usłyszeć tę oznakę słabości. Chciałem go jakoś pocieszyć, zapewnić, że nie powinien bać się tych uczuć, z którymi ja sam dopiero uczyłem się żyć. Nie zdążyłem jednak nic powiedzieć, bo Taemin po chwili znów uniósł twarz, z której zniknęły wszelkie niepokojące cienie, którą teraz rozjaśniał nieco krzywy uśmiech. Chłopak poklepał mnie po ramieniu. – Następnym razem najpierw wymyśl dokąd chcesz mnie zabrać, a dopiero potem urządzaj randkę – oznajmił z przekorą, po czym okręcił się na pięcie i ruszył ku drzwiom kamienicy. Słowo „randka" jeszcze przez dobrą minutę odbijało mi się echem po wnętrzu umysłu, wywołując nieokiełznaną radość.

Wpatrując się w drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknęła sylwetka Taemina, przesunąłem palcem po własnych ustach.

- Tego typu pocałunki nie są przeznaczone dla byle kogo... - mruknąłem sam do siebie, jakby chcąc w ten sposób potwierdzić to, co właśnie się wydarzyło. Na dźwięk tych słów uśmiechnąłem się nieznacznie, po czym wsadziłem ręce w kieszenie i ruszyłem w kierunku ulicy, pogwizdując cicho.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro