Rozdział XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Zabębniłem palcami w blat chwiejącego się na krzywych nogach stolika, i spojrzałem w pochmurne niebo, przez chwilę beznamiętnym wzrokiem śledząc szybki lot szarych kształtów, które zdawały się zwieszać się tuż nad moją głową, gęstnieć, kotłować się. Nadchodziła burza.

Westchnąłem ciężko, zastanawiając się, gdzie w razie deszczu spędzę następnych kilka godzin swojego życia. Ogródek usytuowanej tuż przy głównym miejskim deptaku kawiarenki okazał się być idealnym miejscem na snucie rozmyślań. Musiałem jedynie mieć nadzieję, iż na tyle wprawnie stapiam się z otoczeniem, że żadna z krążących w pobliżu kelnerek nie zauważy klienta na gapę, który zajmował stolik od paru godzin, nie racząc zamówić choćby jednej filiżanki kawy.

Do tej pory najwyraźniej mi się to udawało, co nie było nawet szczególnym zaskoczeniem. Dzięki wypolerowanemu lustru w kibumowym mieszkaniu miałem okazję aż nazbyt dokładnie zapoznać się ze swoją obecną fizjonomią, która nie prezentowała się dobrze, nawet w moich własnych oczach. Mój współlokator był łaskaw słusznie zauważyć, że wyglądałem, jakby ktoś odebrał mojej twarzy wszystkie kolory. I nawet jeśli była to spora przesada z jego strony, to dokładnie tak się czułem. Dlatego właśnie takie, a nie inne otoczenie wybrałem na miejsce rozważań. Szare niebo, szare miasto, a gdzieś pośród nich – moja szara twarz.

Skrzywiłem się i zmiąłem papierową serwetkę, leżącą na stoliku. Kiedy to się stało, że zacząłem przypominać bohatera jakiegoś niezbyt ambitnego dramatu romantycznego? Bo że tak właśnie musiałem wyglądać – co do tego nie miałem wątpliwości. Czy to było wtedy, kiedy po raz pierwszy zasmakowałem ust skażonych czerwoną szminką? Pokręciłem stanowczo głową. Teatrzyk kukiełkowy z moim sercem w roli głównej zaczął się znacznie wcześniej. Podczas pierwszego wspólnego tańca? Albo kiedy pierwszy raz byliśmy w teatrze? W trakcie kolacji z Kibumem? Czy może wraz z tamtym pierwszym ochrypłym szeptem w moim uchu?

Kilkukrotnie uderzyłem się w pierś, niezadowolony z nagłego poruszenia w jej wnętrzu. Głupie serce zachowywało się, jakby wciąż było na rozkazach mojego byłego wspólnika. Kiedy Taemin zamontował te sznureczki, za pomocą których tak wprawnie sterował moimi uczuciami? I dlaczego z tak wielką chęcią mu w tym pomogłem? Najzabawniejsze było to, że on wciąż zdawał się za te przeklęte nitki pociągać, jakby paradoksalnie jego moc nad moim sercem była tym silniejsza, im dalej się znajdował. Nie widziałem innego wytłumaczenia dla swojego zachowania.

„Daj sobie spokój" – mawiał Kibum, patrząc na mnie z mieszanką politowania i zaskakująco szczerej troski. „Zapomnij" – brzmiało mi w uszach dzień w dzień, jak magiczne zaklęcie, które winno wreszcie mnie uwolnić. Jego moc najwyraźniej nie była wystarczająco wielka, żeby przeciąć te łańcuchy, na których chybotało się niebezpiecznie moje serce. Cóż takiego nie pozwalało mi po prostu sobie odpuścić?

Przechyliłem się na oparciu krzesła, znów zadzierając głowę do góry.

- Nadzieja, głupia nadzieja – mruknąłem pod nosem, doskonale wiedząc, jak naiwne były moje prawdziwe myśli, nawet jeśli starałem się je zniwelować mnogością wymyślanych wyzwisk pod adresem Taemina. Tak naprawdę ta głupia próba doszukiwania się w postępowaniu Lee jakiegoś drugiego dna, czegoś więcej, aniżeli zwykłej potrzeby zabawienia się kosztem drugiej osoby, zapewne umarłaby we mnie już jakiś czas temu. Być może w końcu wyperswadowałbym samemu sobie, że nie ma na co liczyć, nie ma na co czekać. Że czas samemu sięgnąć po nożyczki, i przeciąć te przeklęte sznurki, którymi byłem uwiązany. Taka opcja zniknęła jednak wraz z rozmową, odbytą z pewnym młodym krawcem, którego nigdy nie powinienem był spotkać. Ileż naiwnych myśli zaszczepiła we mnie ta jedna nieoczekiwana pogawędka, ta jedna ślepo zakochana osoba. Jego dziwne słowa sprawiły, że przez moment naprawdę poczułem się w obowiązku strzeżenia Sagi, Taemina, czy jakiekolwiek inne imię przybrałaby ta tajemnicza istota, której prawdziwej twarzy prawdopodobnie żaden z nas nigdy nie poznał. Ale zaraz potem w mojej głowie pojawiło się najprostsze na świecie pytanie: przed czym mam go chronić? I nawet jeśli dobrze wiedziałem, że ów skazany na swoją wyidealizowaną miłość krawiec zapewne plótł trzy po trzy, nie mając nawet pojęcia, jak bardzo mylił się w ocenie swojego obiektu wzdychań; nawet jeśli próbowałem zbagatelizować tę dziwną mądrość w jego oczach – wszelkie moje próby okazywały się daremne. Serce nie słuchało umysłu, wciąż szukając sposobu na powrót do osoby ciągnącej za sznurki, jakby zarażone ową dziwną potrzebą troski o „przechodzącego trudny czas" Taemina, cokolwiek miało to znaczyć.

- Brednie... - burknąłem pod nosem po raz nie wiem który tego dnia. Niebo nad moją głową zdawało się nie podzielać tej opinii, nieustępliwie ciemniejąc o kilka tonów z każdą upływającą godziną, jakby zapowiadając rychłe ciężkie chwile.

- Zanosi się na deszcz. – Niespodziewany głos sprawił, że podskoczyłem na stołku, zaskoczony, i oderwałem wzrok od pochmurnego nieba.

Z przeciwległej strony stolika wpatrywała się we mnie para znajomych, kształtnych oczu, których ciepły kolor zaprawiony był odcieniem tajemniczości. Mimowolnie zamrugałem powiekami, zdziwiony.

- Przypuszczam, że żadne z nas nie chce przemoknąć do suchej nitki, może więc zechce pan udać się ze mną w bardziej ustronne miejsce? – Kim Sodam uśmiechnęła się przyjaźnie, ale wypowiedziane przez nią zdanie, mimo znaku zapytania na końcu, wcale nie zabrzmiało jak propozycja. Raczej jak rozkaz. Dziewczyna tylko przez moment mierzyła mnie niezaprzeczalnie badawczym spojrzeniem, po czym skinęła na mnie głową, wstała od stołu, i skierowała się w stronę budynku kawiarenki, najwyraźniej oczekując, że podążę za nią.

I tak też uczyniłem. Czy miałem coś do stracenia? Każdy zwrot akcji w moim obecnym życiu był mile widziany, przynajmniej tak chciałem myśleć. Po za tym, kiedy ostatni raz spotkałem się z Kim Sodam, tematem jej wypowiedzi był nie kto inny, jak Taemin. Być może dzisiaj miało być podobnie, kto wie?

Wstając od stołu poczułem, jak pierwsze krople jesiennej ulewy moczą moją pozbawioną kapelusza głowę. Zupełnie jakby deszcz przybył specjalnie na wezwanie tej dziwnej kobiety, albo jakby czekał jedynie na jej przybycie. Bez słowa wcisnąłem ręce w kieszenie i ruszyłem w kierunku wejścia do lokalu.

Panujący w środku gwar świadczył o tym, jak wielu klientów postanowiło zawczasu schować się przed kapryśną pogodą. Przystanąłem w progu, rozglądając się zdezorientowany, niepewny czy takie miejsce można nazwać ustronnym. Wreszcie jednak zlokalizowałem wzrokiem znajdujące się na końcu zatłoczonego pomieszczenia zejście do piwnic budynku, zagospodarowanych jako ekskluzywna część lokalu, dostępna jedynie osobom, które odpowiednio za to zapłaciły. Nie widząc logiczniejszego rozwiązania, przecisnąłem się między natłokiem stołów, krzeseł, klientów i lawirujących z tacami kelnerów. Kiedy człowiek pilnujący przejścia do strefy elit uprzejmym gestem zaprosił mnie do środka, mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem. Ileż trudów przyniosło mnie i Taeminowi znalezienie sposobu na uzyskanie dostępu do tego typu miejsc? A teraz ja sam mogłem wejść na teren grubych ryb bez większego wysiłku. I kto tu jest bezużytecznym darmozjadem?

Zaraz za drzwiami oddzielającymi pospólstwo od elitarnej zgnilizny, znajdował się krótki korytarz, prowadzący ku schodom w dół. Westchnąłem cicho, zastanawiając się po co znów daję się zaangażować w jakiś teatrzyk, z którego później zapewne zapragnę uciec, ale ciekawość wzięła górę i ruszyłem w kierunku piwnic.

Podziemną część lokalu urządzono gustownie, nie zabrakło jednak przepychu w postaci złocących się pod sklepieniami żyrandoli i porozwieszanych na kamiennych ścianach obrazków w rzeźbionych ramach. Nie było to jednak miejsce, którego widok odrzucałby mnie przesadną ozdobnością, jak to bywało już nieraz w przeszłości, ilekroć taki prosty aktor samozwańca jak ja zawędrował przypadkiem na teren arystokracji. Być może ów znośny dobór lokalu powinienem zawdzięczać Sodam, w której dobry smak z niewyjaśnionych względów wierzyłem bardziej, niż w gust jej brata, na którego przyjęciu miałem okazję gościć.

Kiedy tylko dotarłem na sam dół, ktoś z personelu poprowadził mnie plątaniną korytarzy, wiodących do kolejnych sal, zarówno dużych, przeznaczonych na bankiety, jak i niewielkich, mieszczących zaledwie dwie lub trzy osoby. Sodam musiała zadać sobie trochę trudu, żeby mnie tu sprowadzić. Byłem ciekaw, czego mogła ode mnie chcieć. Jeśli szukała „mojego uroczego kompana" to mogła się wkrótce srogo rozczarować.

W końcu odpowiednie drzwi stanęły przede mną otworem, i znalazłem się w kameralnej sali, której część tonęła w półmroku, centrum jednak rozświetlały porozwieszane nad eleganckim, drewnianym stołem lampy i ustawione na nim świece. Kim Sodam uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, gestem wskazując krzesło naprzeciwko siebie. Przez chwilę miałem ochotę w akcie szczeniackiego buntu zignorować tę sugestię i po prostu stanąć pod ścianą, nawet nie wyjmując rąk z kieszeni. Było jednak w oczach Sodam coś, czemu ciężko było się przeciwstawić, i nie chodziło, bynajmniej, o jej status społeczny czy majątkowy. Czułem do tej kobiety swego rodzaju szacunek, nawet jeśli było to kompletnie irracjonalne z mojej strony. Czy to kwestia specyficznej aury, jaką wokół siebie roztaczała? Czy może tego smutnego błysku w jej ciemnych oczach?

Wyciągnąłem ręce z kieszeni i zająłem wskazane mi miejsce. Sodam uśmiechnęła się z wdzięcznością i skinęła głową na kelnera. Następnie pełnym gracji gestem wsparła brodę na dłoniach i zatopiła we mnie badawcze spojrzenie, wywołujące ciarki na plecach. Nie chcąc zanadto poddać się tej wnikliwej obserwacji, odchrząknąłem i przybrałem nieco swobodniejszą pozycję, mając nadzieję, że w ten sposób jakoś zamaskuję zdenerwowanie. Kiedy żaden z tych zabiegów nie zmienił postawy Sodam, może tylko zaprawiając jej oczy o ledwo dostrzegalne iskierki rozbawienia, postanowiłem w końcu się odezwać.

- Więc... dlaczego tu jesteśmy? – zapytałem pozornie lekkim tonem, rozglądając się znacząco. Dłużąca się cisza tego oddalonego od gwaru miasta miejsca zaczynała dzwonić mi w uszach. Chciałem jak najszybciej przejść do sedna sprawy, dowiedzieć się, czy jest tu dla mnie cokolwiek interesującego, a następnie opuścić pomieszczenie. Wrócić do szarości dnia.

- Przeczekujemy deszcz – odparła Sodam beztroskim tonem, miałem jednak nieodparte wrażenie, że moja dezorientacja i zniecierpliwienie ją bawią. Dziewczyna jeszcze przez moment wpatrywała się we mnie w ten szczególny, zdradzający nieco zbyt wielkie zainteresowanie z jej strony, sposób, po czym wyprostowała się, przywołując na twarz powagę. – Deszczowe dni to dobra pora na długie rozmowy, nie sądzi pan? – powiedziała zagadkowym tonem, wreszcie uwalniając mnie spod swojego spojrzenia i zajmując się na zmianę składaniem i rozkładaniem ułożonej na stole serwetki, w różnorakich kombinacjach.

- O czym mielibyśmy rozmawiać? – zapytałem, czując, że takiej właśnie reakcji ode mnie wymaga.

- Proszę zgadywać. Łączących nas tematów nie ma wielu, więc ma pan spore szanse na trafny strzał – stwierdziła przekornie. Ledwo udało mi się stłumić głośne westchnienie. Ta kobieta już od pierwszego naszego spotkania mówiła zagadkami, co było jednocześnie imponujące i irytujące.

- Tematy, które nas łączą... - powtórzyłem pod nosem, marszcząc brwi w skupieniu. Takich tematów faktycznie nie mogło być wielu, byliśmy sobie zupełnie obcy... A mimo to siedziałem z tą zupełnie obcą osobą w kawiarni kilka metrów pod ziemią i właśnie dawałem się wciągnąć w dziwną grę, nawet nie znając jej reguł. Doprawdy, nie potrafię uczyć się na własnych błędach. – A raczej osoby, które nas łączą... – sprostowałem, jednocześnie uważnie obserwując reakcję Sodam, która w dalszym ciągu oddawała się swojej specyficznej, nieco dziecinnej zabawie serwetkami. Byłem jednak pewien, że uważnie słucha moich słów. – To Kim Jonghyun i Lee Taemin – oznajmiłem, starając się przybrać beznamiętny ton, i nie dać po sobie poznać, jak bardzo nurtowała mnie kwestia drugiej z wymienionych osób. Czy to możliwe, że Sodam znała powód odejścia Taemina? Skrzywiłem się, już czując jak rozbudzona w głębi piersi nadzieja zakłóca moje opanowanie. Mogłem sobie wmawiać milion razy, że ten podstępny chłopak nic mnie nie obchodzi, a i tak dobrze wiedziałem, że nie zaznam spokoju, póki z nim nie porozmawiam. Póki nie powie mi prosto w twarz, dlaczego uciekł w połowie przedstawienia. Dlaczego wzgardził tak ambitną rolą.

- Kim Jonghyun i Lee Taemin. – Sodam pokiwała głową w zamyśleniu, jednocześnie przystrajając stół papierowym kwiatem, który zrobiła z kolorowych serwetek. – Dodałabym tu jeszcze jedno kluczowe imię, może niekoniecznie powiązane z panem, panie Choi, ale niewątpliwie ważne w kontekście całości... - stwierdziła, a jej oczy pociemniały, zdradzając odległe refleksy smutku.

- Lee Taesun – powiedziałem cicho, nie do końca pewien dlaczego szepczę, czy to z szacunku dla tragicznie zmarłej osoby, czy z powodu tej wrażliwości, która nagle wykwitła na twarzy dotąd opanowanej Sodam. Nie trwało to jednak długo, dziewczyna tylko przez moment wpatrywała się w swój papierowy kwiat, obracając go powoli w smukłej dłoni, jakby tonąc w myślach, które nie pasowały do tego spotkania, i które też szybko przepędziła, przybierając na powrót spokojny wyraz twarzy.

- Tak, Lee Taesun zamyka listę głównych bohaterów tego spektaklu – oznajmiła, odkładając kwiat na stół i na powrót kierując na mnie swoje tajemnicze spojrzenie. W kącikach jej ust błąkał się psotny uśmiech, jakby dobrze się bawiła stosując to żywcem wyjęte z mojej głowy porównanie, którym, nie przeczę, odrobinę mnie zaskoczyła. – Zaprosiłam tu pana, żeby uchylić nieco rąbka tajemnicy co do scenariusza... - dodała, z nieco nadmierną uwagą prostując nierówności obrusa. – Ciężko jest cały czas improwizować, zgodzi się pan ze mną? – W jej ciemnych oczach błysnęło coś na kształt zrozumienia, jakby dobrze wiedziała, przez co przechodzę. Ta dziwna atmosfera, którą wokół siebie roztaczała sprawiła, że gwałtownie wzdrygnąłem się, kiedy przy stoliku nie wiadomo skąd zmaterializował się kelner, który chwilę potem znów zniknął gdzieś w cieniach pomieszczenia. Dwie filiżanki herbaty zamalowały powietrze smugami pary.

- Wydaje się, że co nieco panienka wie o improwizacji... - oznajmiłem, biorąc do ręki naczynie i upijając otrzeźwiający łyk gorącej herbaty. W odpowiedzi na moje słowa dziewczyna zaśmiała się w gorzkim tonie.

- Cóż, mój drogi brat nie raczył mnie zapoznać ze scenariuszem, który dla mnie zaplanował, więc owszem... co nieco wiem. – Dziewczyna sama upiła łyk herbaty po czym z cichym stuknięciem odstawiła filiżankę na spodek i poczęła w zamyśleniu wodzić palcem po brzegach cienkich, porcelanowych ścianek.

- Nienawidzisz go? – spytałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Po prostu ta myśl krążyła mi w głowie od pewnego czasu, zapewne dlatego, że właśnie nienawiści, najbardziej - zdawałoby się – pasującego uczucia, brakowało w postawie Sodam. Z opóźnieniem zorientowałem się, że przestałem używać języka formalnego, co zaskoczyło nawet mnie samego. Sodam była tak specyficzną osobą, że czułem z nią swego rodzaju więź, jakieś porozumienie, które ciężko mi było zrozumieć, a które sprawiało, że chciałem jej zadać tyle pytań.

Dziewczyna spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, którego nie potrafiłem zinterpretować. Postanowiłem jednak brnąć dalej.

- Za to, co stało się z Taesunem... Nienawidzisz swojego brata? To dlatego chciałaś nam pomóc w zemście? – To pytanie siedziało w mojej głowie od czasu pierwszego spotkania z Sodam, nawet jeśli z biegiem dni zepchnąłem je w mniej uczęszczane części umysłu, zbyt zaabsorbowany bieżącymi sprawami. Zaskakujące, jak wielu rzeczy chciałem się od tej kobiety dowiedzieć, nawet jeśli wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Sodam pokręciła głową, w jakkolwiek pobłażliwy sposób kwitując moje przypuszczenia.

- Gdyby to było takie proste... - mruknęła, w dalszym ciągu leniwymi ruchami wodząc palcem po brzegu filiżanki. – Ale to wszystko mogłoby się skończyć dużo szybciej, gdyby przekazał pan Taeminowi moją wiadomość... - Dziewczyna uśmiechnęła się przekornie, widząc moje zakłopotanie. – Aczkolwiek prawdopodobnie i tak by panu nie uwierzył...

Odchrząknąłem i poprawiłem się na krześle.

- Przypuszczam, że powinniśmy przejść do ustalenia planu wydarzeń tej sztuki, bo zaczynam się w niej gubić... - powiedziałem, ostrożnie kierując rozmowę na właściwe tory. Nie byłem pewien ile już tu siedzieliśmy, i choć mijające minuty od jakiegoś czasu nie miały już dla mnie większego znaczenia, to zaczynałem poważnie się niecierpliwić. Sodam wiedziała o sytuacji, w której się znajdowałem znacznie więcej, niż ja sam i nie zamierzałem zmarnować takiej okazji, żeby wreszcie zrozumieć wszelkie niewyjaśnione dotąd kwestie.

Sodam pokiwała głową w zamyśleniu, paznokciem wystukując o porcelanową filiżankę jakiś bliżej niezidentyfikowany rytm.

- Ma pan rację – odezwała się nieco nieobecnym tonem, jakby zbierając myśli, szykując się do opowieści. – Przecież deszcz nie będzie padał wiecznie... – dodała cicho, po czym uśmiechnęła się na swój specyficzny, trudny do zinterpretowania sposób. Chwilę potem klasnęła głośno w dłonie, tym samym dynamizując zastygłą w półmroku pomieszczenia ciszę. – Zacznijmy od samego początku... Wie pan coś na temat czasu akcji?

Zawahałem się. Przed oczami niemal od razu stanęło mi pierwsze spotkanie z Taeminem. To był właśnie początek mojej roli w tej pokręconej sztuce. Mogłem też dokładnie określić, kiedy nastąpił koniec, nawet jeśli moje głupie serce nie chciało przestać grać aż do teraz. Sodam nie mogło jednak chodzić o mój początek relacji z Taeminem. Spojrzałem na nią niepewnym wzrokiem, w ten sposób tylko prowokując kolejny rozbawiony uśmiech.

- Brał pan w tym udział znacznie wcześniej, niż pan myśli – oznajmiła, po czym znów utkwiła wzrok w filiżance herbaty i swoim palcu, błądzącym po wymalowanych na jej ściankach wzorach. – Z pewnością nieraz zastanawiał się pan, dlaczego mój szanowny brat pała do pana tak ogromną antypatią, by nie rzec – szczerą nienawiścią...

Spiąłem się, słysząc te słowa, bo naraz w głosie Sodam zabrzmiała jakaś nowa, nad wyraz poważna nuta. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy dobrym pomysłem było przychodzenie tu za sugestią panienki Kim. Co jeśli tak naprawdę była w zmowie ze swoim bratem? Jeśli to wszystko to tylko kolejna mistyfikacja, pułapka, w którą z taką łatwością dałem się złapać, ba, sam z chęcią się w nią zapędziłem? Sprzeczne myśli przemykały mi przez głowę w zastraszającym tempie, a mimo to nie potrafiłem do końca uwierzyć w żadną z tych teorii spiskowych. Pozostało pytanie – czy jestem osobą, która w ogóle jest zdolna wykryć tego typu oszustwa?

- Miłość potrafi popchnąć człowieka do różnych czynów, nie sądzi pan, panie Choi? – Sodam nie uniosła wzroku znad swojej filiżanki, a mimo to mogłem sobie wyobrazić, że jej kształtne oczy znów nieco pociemniały. Przełknąłem głośno ślinę, bojąc się odezwać, nie chcąc, żeby mój własny głos mnie zdradził. Odsłonił ukryte pod morzem zgorzkniałości myśli, których ja sam nie chciałem znać. Jednocześnie poczułem palący wstyd. Bo czy to nie właśnie z miłości niemal posunąłem się do skrzywdzenia niczemu niewinnej osoby? Po raz milionowy przekląłem w myślach to samo imię.

- Miłość jest bezwzględna. Czyni z nas ślepców, głuchoniemych głupców, gotowych oddać każdą cenę za kilka nic nie wartych chwil ułudnego szczęścia. – Zaskoczyłem samego siebie tymi słowami, które musiały gnić gdzieś we mnie od jakiegoś czasu, a które postanowiły zostać wreszcie wypowiedziane. Nie mogłem nadziwić się, z jaką łatwością przychodziło mi podejmowanie tego tematu w rozmowie z Sodam, choć przy każdej innej osobie wybierałem cierpiętnicze milczenie.

- Widzę, że zrobił pan solidny rekonesans w tej materii... – podsumowała dziewczyna, a w jej oczach żartobliwość zmieszała się ze współczuciem. – To zadziwiające, jak dobrze oddał pan to, do czego zmierzam. Być może zaskoczy pana to stwierdzenie, ale ów zły i pozbawiony skrupułów Kim Jonghyun, jest nikim innym, jak właśnie głuchoniemym głupcem, który potrafi zapłacić naprawdę każdą cenę za obronę swojej definicji miłości.

Spojrzałem na dziewczynę zaskoczony, zdezorientowany. Czy naprawdę zamierzała bronić swojego brata, nawet po tym, jak zniszczył jej życie? Robiła to dobrowolnie, czy też spełniała jego wolę? Może moje podejrzenia co do pułapki wcale nie były tak dalekie od prawdy? Wzdrygnąłem się, wyobrażając sobie, że gdzieś w kątach tego ciemnego pokoju czai się ów szalony człowiek, że drwi z mojej głupoty, mojej naiwności. Że tylko czeka na odpowiedni moment, żeby wybuchnąć szyderczym śmiechem.

- Korzenie tej opowieści sięgają dużo głębiej w przeszłość, niż mógłby się pan spodziewać... - kontynuowała Sodam, a jej rzeczowy ton przywrócił mnie na ziemię. Dopiero teraz zauważyłem, że dziewczyna zdążyła w międzyczasie stworzyć kolejne papierowe zabawki, tym razem przypominające sylwetki ludzi. Ich podświetlone przez drżące płomienie świec kształty kładły się ciemnymi plamami na kamiennej ścianie, tworząc jedyny w swoim rodzaju teatrzyk cieni. Sprezentowane przez Sodam widowisko było równie infantylne, co fascynujące.

- A oto nasza pierwsza bohaterka – odezwała się dziewczyna, przybierając rolę narratora. – Młodziutka Park Eunsoo. Dopiero co wyfrunęła z rodzinnego domu. To jej pierwszy raz samemu w tak wielkim mieście – opowiadała Sodam, i choć byłem zdezorientowany nieznanym mi imieniem, i nie miałem pojęcia, co może mieć ono wspólnego ze mną, to dziewczyna do tego stopnia zaangażowała się w swoje zajęcie, że nie śmiałem jej przerywać. Przybrałem więc pozę uważnego widza, po raz pierwszy od wieków nie musząc brać udziału w rozgrywającym się przedstawieniu. – Eunsoo przyjechała studiować, ale spotkała na swojej drodze przystojnego kawalera. Jak pan sądzi, co z tego wynikło? – Pytanie zabrzmiało nieco gorzko, ale wymagana odpowiedź była oczywista. Przez chwilę w milczeniu spoglądałem na dwie sylwetki papierowych ludzi, wyraźnie widoczne na ścianie pomieszczenia.

- To musiała być miłość – powiedziałem, na co Sodam pokiwała nieco smętnie głową.

- Musiała – potwierdziła, zawierając w tym jednym słowie jakiś ciężar przeznaczenia, jakąś niezmienność i niewzruszoność losu, który postanowił obejść się z młodziutką Park Eunsoo tak, a nie inaczej. Według własnego scenariusza. – Ów kawaler...

- Zranił ją? – zapytałem, zanim zdążyłem się powstrzymać. Mimo swojej przewidywalności, opowiadana przez Sodam i jej kukiełki historia zaczęła mnie wciągać.

- Rozkochał. Porzucił. Po jednej wspólnie spędzonej nocy – oznajmiła Sodam tym szczególnie odległym, smutnym tonem, który jej głos zwykł przybierać w chwilach zadumy. Te słowa sprawiły, że coś przewróciło mi się w żołądku, a przed oczami znów stanął emanujący czerwienią półmrok teatralnych kulisów. I dłonie, usta, języki. Kłamliwe oczy o złotym blasku. Naraz poczułem, że potrafię zrozumieć sytuację Park Eunsoo dużo lepiej, niż chciałbym się do tego przyznać.

Zacisnąłem dłoń na trzymanej przez siebie filiżance, starając się zachować kamienną twarz, nawet jeśli Sodam wciąż wpatrywała się w tańczące na ścianie cienie dwóch postaci.

- Co było dalej? – zapytałem w końcu, nie mogąc znieść dłużącej się ciszy, która zaczęła napełniać się zbyt intensywnymi myślami. Narratorka westchnęła, cicho, choć ciężko.

- Życie, jak to życie... Zazwyczaj nie lubi się kończyć wtedy, kiedy byśmy tego chcieli... - mruknęła z krzywym uśmiechem na ustach, po czym jakby zebrała się w sobie i z nową energią kontynuowała opowieść. – Również życie Park Eunsoo potoczyło się dalej, swoim krzywym i zardzewiałym torem. I choć robiła wszystko, żeby zapomnieć, jej serce nigdy nie wyleczyło się z tej pierwszej, feralnej miłości. I choć za dnia się uśmiechała, nocami odchodziła od zmysłów... Eunsoo wkrótce spotkała kolejnego młodzieńca, bogatego człowieka z dobrego domu... - Obserwowałem, jak Sodam ustawia obok siebie dwie postaci i prowizorycznie splata ich ręce, jakby na siłę próbując pokazać, że są sobie bliscy. – Kim Yongwook wziął Eunsoo za żonę, a ona urodziła mu dwoje uroczych dzieci. I powinni byli żyć długo i szczęśliwie, nie sądzisz?

Uniosłem brwi, słysząc, że pierwszy raz Sodam również porzuciła formalną mowę. Nie byłem jednak pewien, czy miała tego świadomość, zbyt zaabsorbowana swoją opowieścią. Spojrzałem na porzuconą na stole papierową podobiznę pierwszej miłości Park Eunsoo. Wziąłem kukiełkę i zacząłem obracać ją w dłoniach, w zamyśleniu.

- Nie sądzę, żeby Eunsoo była zdolna kiedykolwiek wyleczyć się z niego – odparłem wreszcie, wskazując podłego delikwenta, który zniszczył młode, dopiero otwierające się na miłość serce. Sodam odwróciła się w moją stronę z dziwnym, trudnym do nazwania uśmiechem na ustach.

- Wiesz, jak on ma na imię? – zapytała cicho, niemal szeptem. – To Choi Yunkyum – oznajmiła, a widząc moją minę, dodała jeszcze dobitniej – Tak, Minho. To twój ojciec zepsuł serce młodziutkiej Park Eunsoo. Serce mojej matki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro