Rozdział XXI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szybkim krokiem przeszedłem przez przestrzeń za kulisami, po drodze omijając kilka pozostawionych tam w nieładzie rekwizytów. Musiałem się spieszyć, jeśli chciałem dopilnować wszystkiego na czas. Co prawda przez ostatnie trzy godziny sprawdziłem każdy szczegół, każdy element składający się na nasze przedstawienie, od oświetlenia, przez kostiumy, aż po muzykę, już niezliczoną ilość razy, ale prostu nie byłem w stanie powstrzymać się przed ciągłym i coraz bardziej nerwowym z każdą upływającą minutą krążeniu po całym budynku i dopinaniu wszystkiego na ostatni guzik.

Zerknąłem na zegarek na ręce i zmarszczyłem brwi. Do planowanego rozpoczęcia przedstawienia zostało naprawdę niewiele czasu. Za granicą kurtyny już dało się słyszeć pierwszych powoli napływających do sali i zajmujących swoje miejsca gości. Nadszedł odpowiedni moment na zebranie ekipy i wzajemne zagrzanie się do czekającej nas walki. Mimo że sprawnie zorganizowaną pracę nad przedstawieniem zawdzięczaliśmy głównie Kibumowi, z niewiadomych powodów tego kluczowego dnia to ja czułem się za cały projekt szczególnie odpowiedzialny. Czy przemawiała przeze mnie świadomość przewiny ojca, od której wszystko się przecież zaczęło? Czy też po prostu jak nikt inny czułem się częścią tego teatru, osobą, na której barkach spoczywało powodzenie przedsięwzięcia? A może to ten aktorski profesjonalizm?

Westchnąłem i skierowałem się ku ciemniejącemu przejściu, prowadzącemu na jeden z licznych korytarzy teatru. Zaraz jednak zatrzymałem się w pół kroku, dopiero teraz dostrzegając kucającą tuż przy kurtynie postać. Przekrzywiłem głowę, rozpoznając przycupniętego na podłodze chłopaka, który bez reszty pochłonięty był dyskretnym zerkaniem za granicę nieznacznie odchylonego, ciemnego materiału, zwieszającego się z samego sufitu. Na moje usta wpłynął nieznaczny uśmiech.

Po cichu zbliżyłem się do kucającego Taemina, pochyliłem się nad nim, i w podobny do niego sposób również wyjrzałem zza kurtyny. Chłopak gwałtownie uniósł głowę do góry, zorientowawszy się, że nie jest sam. Próbował wstać, ale mu na to nie pozwoliłem, kładąc obie dłonie na jego głowie i przyciskając go lekko do podłogi. Taemin fuknął coś pod nosem, próbując strzepnąć z siebie moje ręce.

- Nie szarp się, bo nas zobaczą – powiedziałem spokojnym, choć nie do końca maskującym rozbawienie tonem, jednocześnie wpatrując się w widoczną zza odchylonej nieznacznie kurtyny widownię, w połowie wypełnioną ludźmi. Taemin byłby pewnie w danym momencie gotów zasztyletować mnie wzrokiem, gdyby nie fakt, że w oczywisty sposób mu to uniemożliwiałem. Wobec ograniczonych środków wyrażania irytacji, przeklął moje imię kilka razy i posłusznie znieruchomiał w swojej pozycji kucającej, wzrokiem wędrując znów ku sali.

- Jeszcze nie przyszedł – oznajmił po prostu, bez zbędnych wyjaśnień. I tak obaj dobrze wiedzieliśmy, o kim była mowa. Zmrużyłem oczy, pobieżnie lustrując wzrokiem pojawiające się na widowni twarze gości. Kim Jonghyun faktycznie póki co nie pojawił się w tym morzu zajmowanych powoli foteli. Dostrzegłem za to kilka znajomych osób, między innymi panią Gong i pana Kang, którzy zasiedli w ustalonych, zgodnych ze scenariuszem miejscach. Wszystko szło według planu.

- Pojawi się. Sodam dopilnuje, żeby się pojawił – stwierdziłem pewnym głosem. Wraz z pomocą panienki Kim udało nam się rozreklamować nasze przedstawienie w całym mieście, co zapewniło nam pełną widownię. Sodam zadbała również, żeby wieści o nowej wystawianej na deskach teatru sztuce dotarły do jej brata, który z pewnością nie pozwoliłby, żeby takie wydarzenie przeszło mu koło nosa. Znając skuteczność działań naszej naczelnej narratorki byłem jak najbardziej dobrej myśli.

Wystarczyło wytrzymać jeszcze trochę, odegrać jeszcze jedną niewdzięczną rolę, żeby wszystko mogło skończyć się szczęśliwie. W to przynajmniej chciałem wierzyć.

Taemin westchnął, w odpowiedzi na mój optymizm.

- Naprawdę sądzisz, że to wypali? – zapytał takim tonem, że oderwałem wzrok od widowni, i spojrzałem kontrolnie na jego twarz.

- No proszę... - mruknąłem przekornym tonem, mierząc chłopaka rozbawionym spojrzeniem. – Kto by pomyślał, że Lee Taemin nabawi się tremy...

- Bzdura – burknął chłopak w odpowiedzi, naraz dotknięty do żywego.

- Nie brzmisz przekonująco – skwitowałem pobłażliwym tonem, po czym poklepałem go po głowie, za co spotkało mnie dziwnie znajome, mocne pchnięcie łokciem między żebra. Po uszkodzeniu wkurzającego przeciwnika Taemin spróbował wstać, ale nie zamierzałem dać mu się tak łatwo ode mnie uwolnić. Złapałem go mocno obiema rękami w pasie i okręciłem w powietrzu, tak, żeby możliwie jak najbardziej oddalić się od niebezpiecznej granicy kurtyny, bo nasza szamotanina mogłaby być dość trudna do wytłumaczenia, gdyby któryś z gości przypadkiem ją zauważył.

- Puść mnie, debilu, pognieciesz mi kostium! – syknął Taemin, bezskutecznie próbując wyrwać się z mojego objęcia. Na nic zdawały się jego wysiłki, nie zamierzałem dać za wygraną tak łatwo.

- Puszczę cię, jeśli przestaniesz się szamotać... - powiedziałem, ze stoickim spokojem znosząc szczypiącego mnie w skórę ramion Taemina, i sprawnie unikając jego usiłujących mnie kopnąć nóg. Słysząc moje słowa chłopak w końcu dał za wygraną i zastygł w bezruchu, czekając aż zgodnie z deklaracją rozluźnię uścisk. Ja miałem jednak nieco inne plany. - ...i jeśli coś mi obiecasz – dodałem, niemal natychmiast wyczuwając, jak Taemin spina mięśnie ramion.

- To nie jest dobry moment na takie rzeczy, Minho – powiedział ostrzegawczym tonem, ale kiedy zamiast odpuścić, tylko jeszcze mocniej zacisnąłem swoje dłonie wokół jego brzucha, nieco płochliwie umilkł.

- Obiecaj mi... - Ułożyłem głowę na jego ramieniu i zniżyłem głos do szeptu. – Obiecaj mi, że po przedstawieniu nie znikniesz. Obiecaj mi, inaczej cię nie puszczę. – Zdawało mi się, że Taemin na moment przestał oddychać po tych słowach. Fakt, że najwyraźniej trafiłem w rozważaną przez niego opcję nieco mnie zabolał, ale nie dałem tego po sobie poznać. Zacisnąłem mocno powieki, wtulając się w niego i czekając na odpowiedź. Dobrze wiedziałem, że wraz z zakończonym przedstawieniem teoretycznie zniknie też ostatni wiążący nas element opowieści. Tylko teoretycznie, bo obaj mieliśmy świadomość, że łączy nas coś jeszcze. Problem w tym, że Taemin w dalszym ciągu nie potrafił się z tym pogodzić. Jego strach mi się udzielał. Bałem się, co pod jego wpływem jest w stanie zrobić.

Zdawało się, że minęły całe wieki, zanim Lee powoli wypuścił powietrze z płuc.

- W takim razie mnie nie puszczaj – powiedział cicho, jakby niepewien własnych słów. – Nie mogę ci nic obiecać, więc po prostu mnie nie puszczaj, Minho. – Jego prośba zabrzmiała porażająco szczerą nutą tuż przy moim uchu, sprawiając, że nagle zapragnąłem chwycić Taemina za rękę i uciec z tego pogrążonego w cieniach i szeptach widowni teatru, byle dalej od masek i kostiumów. Byle dalej od kłamliwej przeszłości. Nie zdążyłem jednak choćby się odezwać, bo nagle poczułem, jak ktoś z całej siły uderza mnie po głowie otwartą dłonią.

- Za piętnaście minut zaczyna się spektakl, nad którym pracowaliśmy tygodniami. Czy wy naprawdę nie możecie odłożyć tych uniesień na później? – Kibum zmierzył mnie i Taemina tak karcącym spojrzeniem, że bez słowa odsunęliśmy się od siebie, uciekając wzrokiem na boki. Mój przyjaciel westchnął teatralnie, ale powstrzymał się od dalszego komentarza, bo naraz za kulisami pojawiła się reszta obsady, najwyraźniej przez niego zwołana. To by było na tyle w kwestii mojego rzekomego przewodnictwa. Mogłem to przewidzieć...

Kiedy jednak wszyscy ustawili się w szeregu, Kibum gestem nakazał mi zajęcie jego miejsca, najwyraźniej oczekując, że to ja przemówię do naszych współtowarzyszy. Zawahałem się, naraz czując ciążącą na moich barkach odpowiedzialność. Odchrząknąłem i spojrzałem na zebranych.

- Dobrze, skoro wszyscy już jesteście, to mam wam do powiedzenia tylko jedno – zacząłem nieco niepewnie, lustrując wzrokiem ustawioną w szeregu obsadę. Pośród przybyłych na to ostatnie zebranie osób znalazł się nawet Moonkyu, na widok którego Taemin zapobiegawczo cofnął się kilka kroków w tył, szukając kryjówki we wszechobecnych cieniach. Krawiec na moment pochwycił moje spojrzenie, ale jego wyraz twarzy był nieodgadniony. Następnie chłopak wbił wzrok w podłogę. Wziąłem głęboki wdech. – To nasza opowieść i jesteśmy w stanie rozegrać własne zakończenie. Nie zapominajcie o tym. Nawet najlepszy scenarzysta nie przeważy o ostatecznym rezultacie przedstawienia. Od momentu podniesienia kurtyny wszystko leży w rękach aktorów... - Moje i Taemina spojrzenia spotkały się, i po krótkiej chwili wahania chłopak skinął nieznacznie głową, jakby aprobując moje słowa. Jakby postanawiając choć na moment w nie uwierzyć. Oderwałem wzrok od oczu Lee, i ponownie spojrzałem w kierunku ekipy, tym razem z nową mocą. – Życzę wszystkim połamania nóg i... - Okręciłem się wokół własnej osi, stając twarzą w twarz z ciemną, choć już szepczącą cicho, niecierpliwie, tkaniną kurtyny. Uśmiechnąłem się pod nosem. – Przedstawienie czas zacząć!

~*~

Wziąłem ostatni głęboki wdech. Następnie przymknąłem powieki i wypuściłem głośno powietrze z płuc, jakby razem z nim na moment pozbywając się wszelkich rozpraszających mnie myśli, wszelkich zmartwień, niepewności i obaw. Kiedy kilka sekund później na powrót otworzyłem oczy, nie byłem już tą samą osobą. Od tej chwili istniałem tylko ja i moja rola.

Z czystym umysłem i pewnym spojrzeniem, odchyliłem ciężki materiał kurtyny i wkroczyłem w krąg czekającego na mnie światła. Wyprostowałem plecy i spojrzałem przed siebie.

Całą przestrzeń tuż za krawędzią sceny zalewała rzeka miękkiej czerni. Ciemność, choć pozornie nieporuszona, zdawała się falować łagodnie, oddychać, żyć. Słyszałem jej entuzjastyczne, pełne wyczekiwania, a nawet ponaglenia szepty. Czułem wzrok wielu skierowanych na mnie, choć powleczonych tą półprzezroczystą płachtą twarzy. Drobinki kurzu złociły się w świetle, malowały cienie na nowy kolor.

Przez krótką chwilę obserwowałem to widowisko z niemym zachwytem, chyba po raz pierwszy w życiu w pełni doświadczając tych wszystkich urokliwych szczegółów, o których od zawsze śniłem, o których z taką tęsknotą opowiadałem niegdyś Taeminowi. A jedocześnie już czułem, jak nabyty wraz z oczyszczającym oddechem spokój ustępuje gwałtownemu ożywieniu, jak przez moje żyły złotą rzeką przepływa moc przedstawienia, jak biegnie od umysłu, przez kończyny, aż po klatkę piersiową. Ta magiczna siła zdawała się nadawać każdej barwie intensywniejszego wyrazu, każdemu konturowi dodatkowej ostrości, sunąc przez wszystkie fragmenty mojego ciała. W momencie, w którym dotarła do serca, teatr wstrzymał oddech.

Przywołałem na twarz czarujący uśmiech. Oto zaczynało się przedstawienie.

- Panie i panowie... - zacząłem uroczystym tonem, przetaczając spojrzeniem po zebranych gościach, obserwując, jak powoli ulegają powadze chwili i dumnie prostują się w swoich fotelach, w oczekiwaniu na kolejne słowa jedynego stojącego na scenie aktora. W odpowiedzi na ich zachowanie, pokręciłem pobłażliwie głową i wsparłem ręce na biodrach. – Przypuszczam, że musieliście się państwo naprawdę niesamowicie nudzić, skoro postanowiliście spędzić piątkową noc w tym sennym półmroku, na tych zakurzonych fotelach, wpatrując się w garść pomyleńców recytujących swoje kwestie na deskach tej sceny – stwierdziłem przekornym tonem, spoglądając na gości z wyrazem współczucia na twarzy.

Publiczność skwitowała moje słowa rozbawionym pomrukiem, gdzieniegdzie wzbijającym się nawet ku entuzjastycznym wybuchom śmiechu. Atmosfera na sali powoli ulegała rozluźnieniu.

Pokręciłem głową, wciąż z wyrazem konsternacji na twarzy.

- Doprawdy nie rozumiem, co też państwa tu przygnało... - kontynuowałem, nie spuszczając z przekornego tonu, zupełnie jakbym starał się dokuczyć widzom własnego przedstawienia. Lekceważąco wsadziłem ręce w kieszenie i począłem przechadzać się skrajem sceny w zamyśleniu. – Mogliście równie dobrze zostać w domu i poczytać gazetę – zasugerowałem, wzruszając ramionami i wyciągając z tylnej kieszeni spodni pomiętą stronę wyrwaną z miejskiego dziennika. Ze skupieniem rozprostowałem poszarzałą kartkę i zmarszczyłem brwi, wczytując się w jej treść. – O! – Wskazałem palcem na jedną z kolumn poświęconych ogłoszeniom. – Koń pociągowy potrzebny od zaraz. Kupię za każdą cenę. Ważne, żeby był kary. Innych nie przyjmuję! – odczytałem dramatycznym tonem, na co odpowiedziała mi salwa śmiechu. Uniosłem głowę znad gazety i zgromiłem publiczność wzrokiem. – Z czego się śmiejecie? To poważna sprawa! – skarciłem ich oburzonym tonem, jednocześnie z satysfakcją obserwując jak chichoczą pod nosami. – Oh, albo to... - Ponownie przesunąłem palcem po wybranej przez siebie linijce tekstu. – Nowy budynek toalety publicznej oddany do użytku dnia... - Urwałem pod wpływem wybuchu rozbawienia ze strony gości. – Państwo się śmieją, a to poważne życiowe sprawy – skwitowałem z dezaprobatą, tym razem opuszczając rękę, w której trzymałem stronę z gazety i znów skupiając się na widowni. – Mogliście państwo dowiedzieć się tyle o prawdziwym życiu, a wybieracie stek scenicznych bzdur! – zawołałem wzburzonym tonem, z frustracją rzucając gazetą za siebie, i zaczynając gorączkowo krążyć w kółko, jakby pod wpływem emocji nie mogąc ustać w miejscu. – I cóż ja, nieudolny aktor, mogę począć wobec tego aktu jawnej ignorancji, niepodważalnego marzycielstwa, które przygnało państwa w moje skromne progi, które odwiodło państwa od rzeczywistości? – wyrzucałem z siebie, mierzwiąc własne włosy w uniesieniu. – Jak zareagować, gdy nie interesują państwa gazeciane scenariusze, końskie role, toaletowe szopki? Czym odpowiedzieć, kiedy zamieniacie swoją codzienność na iluzję scenicznych świateł? – Gwałtownie zatrzymałem się i na moment zupełnie znieruchomiałem, czując jak z początku uśpione żartami napięcie zaczyna wirować w powietrzu wokół mnie. W akompaniamencie ciszy wziąłem głęboki wdech. – Cóż zrobić, kiedy życie chce być teatrem, a teatr chce być życiem? – zapytałem dramatycznym szeptem, wywołując na sali narastający z każdą chwilą szmer oczekiwania.

Powoli uniosłem wzrok, znów spoglądając na pogrążone w półmroku twarze, niektóre wciąż rozbawione, niektóre już poddające się głębi moich słów. Pośród nich wyłowiłem jedną konkretną, tę, którą wcześniej celowo omijałem, nie chcąc się rozpraszać.

Zmierzyliśmy się z Kim Jonghyunem długim, wywołującym dreszcze na ciele spojrzeniem. Choć w momencie zobaczenia mnie na scenie mężczyzna musiał być zaskoczony, to teraz jego oczy przybrały raczej wyraz chłodnego zaintrygowania. Siedząca obok Sodam co jakiś czas szeptała coś bratu na ucho, czy to uspokajając go, czy też dodatkowo podsycając jego ciekawość. Mimowolnie zastanawiałem się, co dzieje się w jego głowie. Choć sam mój udział w przedstawieniu nie był zbyt podejrzany, zważywszy na to, że w dalszym ciągu napływały do mnie ogromne ilości proponowanych ról, to fakt, że tego wieczora tak świetnie czułem się w blasku reflektora, mógł okazać się alarmujący. Mimo to, nawet jeśli w oczach Jonghyuna co jakiś czas błyskały odległe iskierki podejrzliwości, zdecydowaną przewagę miała w nich najzwyklejsza w świecie ciekawość. Kim z pewnością już planował w głowie swój kolejny ruch, przekonując się, że jego dotychczasowe działania najwyraźniej nie były dostatecznie skuteczne, żeby mnie zrujnować. Na daną chwilę jednak, nasz gość honorowy najwyraźniej, jak każdy inny, pragnął dać wciągnąć się prezentowanemu mu przedstawieniu. Ten wniosek sprawił, że ledwo stłumiłem nieco gorzki uśmiech, który usiłował znaleźć drogę ku mojej twarzy. Kto by się spodziewał, że nasz król tak łatwo da się zaciągnąć w sidła własnej opowieści?

Wyprostowałem dumnie plecy, mocą swojego spojrzenia sprawiając, że Jonghyun uniósł brwi, zaskoczony, jednocześnie rozpierając się wygodnie w fotelu i uśmiechając się w moją stronę w nieco pobłażliwy sposób. Odpowiedziałem mu tym samym, po czym znów przesunąłem wzrokiem po całej sali.

- Przypuszczam, że jest na to tylko jedna rada... - podjąłem urwany wątek, zawieszając głos i z satysfakcją obserwując wyczekiwanie na twarzach zgromadzonych. – Panie i panowie... - zacząłem ponownie, tym razem z zupełną powagą wypisaną na twarzy. – Pozwólcie, że opowiem wam pewną historię...

Po tych słowach rozległa się muzyka, a kurtyna rozsunęła się powoli, ukazując pierwszych bohaterów naszej sztuki.

W takt odgrywanej przez Sally melodii, płynnym korkiem powędrowałem w kierunku lewego końca sceny, jednocześnie nucąc pod nosem w zamyśleniu. W końcu przysiadłem na skraju podestu, zwieszając z niego nogi i wspierając brodę na dłoni. Przez chwilę w milczeniu obserwowałem ustawiających się na scenie aktorów. Kiedy wszyscy byli już na swoich miejscach, muzyka powoli ucichła, a postaci zastygły w bezruchu. Oderwałem od nich oczy i znów spojrzałem ku publiczności. Goście wodzili wzrokiem od nowych aktorów do mnie, i z powrotem, jakby niepewni z której strony spodziewać się następnej sceny.

Obdarzyłem widownię jasnym, ale nieco zuchwałym uśmiechem.

- Przypuszczam, że już macie dość mojej bezsensownej gadaniny o toaletach publicznych, hm? – zagadnąłem żartobliwie, ponownie rozładowując atmosferę. – Obawiam się jednak, że musicie jeszcze trochę wytrzymać z tym niesfornym narratorem... - dodałem figlarnym tonem, zaskarbiając sobie kolejne uśmiechy sympatii i rozbawienia. – Przyszliście tu dowiedzieć się czegoś o życiu, a ja niestety nie mogę wyrecytować wam wszystkich wersetów z kolumny ogłoszeń... - zawiesiłem głos, tym razem dla odmiany przywołując poważny wyraz twarzy. – Dlatego opowiem wam o czymś innym... Czymś, co wisi na pograniczu realności i iluzji. Czymś, co odwiecznie waha się między prawdą, a kłamstwem. Czymś, co należy w równym stopniu do życia, jak i do teatru. – Odpowiedziałem dziesiątkom wpatrzonych we mnie oczu pełnym szczerego szacunku dla własnej kwestii uśmiechem. – Opowiem wam o miłości.

W akompaniamencie wywołanego moimi słowami poruszenia, reflektor oświetlający moją postać nieco przygasł, tak, żeby przekierować uwagę widzów na aktorów znajdujących się na scenie, którzy naraz, jakby na komendę, pozwolili swoim bohaterom ożyć. I tak zaczęło się nasze przedstawienie; sztuka, choć stworzona tylko w jednym celu, teraz żywa i prawdziwa, rozgrywająca się na moich oczach. Przycupnąłem wygodnie na swoim miejscu, od czasu do czasu coś dopowiadając, bądź prowadząc publiczność przez kolejne punkty planu wydarzeń, a jednocześnie ciągle z napięciem wpatrując się w każdy ruch, wsłuchując się w każde słowo, chłonąc każdą chwilę.

Bo dopiero w tym momencie z pełną mocą dotarła do mnie niezwykłość tego wydarzenia, kiedy to na scenie poczęły rozgrywać się zaplanowane przez nas sytuacje, z pozoru takie same, a w rzeczywistości całkiem odmienne od tych, których świadkiem byłem na próbach. Zupełnie jakby od momentu podniesienia kurtyny to teatr napędzał przedstawienie, wiążąc kolejne kwestie przędzą sztuki, ożywiając zmyślonych bohaterów swoją wiekową magią, która od lat nadawała kolor moim marzeniom.

Oglądając, nie mogłem się jednak powstrzymać przed przyspieszającym moje serce zdenerwowaniem. W półmroku nie byłem już w stanie dostrzec oczu Kim Jonghyuna, teraz w pełni skoncentrowanych na środku oświetlonej sceny. Byłem ciekaw jego myśli. Bądź co bądź, fabuła całego przedstawienia została podporządkowana temu jednemu, wyjątkowemu widzowi. Opowiadała o różnych obliczach miłości, i tym, jak wiele osób pod wpływem jej iluzji zbłądziło na złą drogę. Scenariusz był naszym autorskim pomysłem, w pewnym tylko stopniu zainspirowanym przekazanymi nam przez naszych wspólników historiami. Nie mieliśmy w zamiarze od razu zaalarmować Jonghyuna, że to coś więcej, niż tylko nasiąknięta nieco zbyt wielką ilością refleksji sztuka. Choć tematyka została dopasowana do całego zamysłu przedstawienia, to kluczowe momenty miały dopiero nadejść.

Póki co usypianie czujności Jonghyuna szło nam chyba całkiem nieźle. Siedząca obok niego Sodam zdawała się cały czas trzymać rękę na pulsie, gotowa uspokoić podejrzenia brata w razie, gdyby takowe miały się pojawić. Choć od momentu rozpoczęcia przedstawienia nie spojrzał w moim kierunku już ani razu, to byłem niemal pewien, że wciąż analizuje moją obecność na scenie. Miałem szczerą nadzieję, że odbiera moją postawę jako akt bzdurnej zuchwałości, manifest resztek siły, bo tak właśnie się czułem, spoglądając w toń jego ciemnych oczu. Zupełnie jakbym chciał dowieść i jemu i sobie, że wciąż tli się we mnie nadzieja, że moje serce, choć porysowane od ciągłych ataków, wciąż pozostaje niezłomne.

Mimowolnie zerknąłem w kierunku kulis, żałując, że nie mogę się tam udać. Chciałbym móc oglądać to przedstawienie razem z Taeminem, który teraz zapewne krył się gdzieś w teatralnych cieniach, obserwując, nasłuchując. Pragnąłem po raz tysięczny zapewnić go, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, uspokoić jego obawy, uśpić strach, do którego zapewne by się nie przyznał.

Westchnąłem, doskonale świadom, że nic nie mogę zrobić. Że obaj powinniśmy wytrzymać jeszcze trochę. Bo przedstawienie musi trwać aż do ostatniej sceny.

Uniosłem wzrok ponad publicznością, lokalizując siedzące w pobliżu drzwi osoby. Jedna z nich skinęła do mnie nieznacznie głową. Choć byli ubrani podobnie do reszty gości, w wieczorowe fraki i garnitury, to dobrze wiedziałem, kim są. Zaśmiałem się w duchu. Kim Sodam naprawdę miała tupet, żeby zapraszać na przedstawienie funkcjonariuszy policji i kazać im czekać z pojmaniem przestępcy aż do ostatniej sceny. Nie miałem pojęcia, jak ich do tego cyrku przekonała, ale już wiele razy doświadczyłem jej zdolności perswazji na własnej skórze. Mogłem być jednak pewien, że zadbała o każdy szczegół, przekazując im zgromadzone przez siebie dowody, dokumenty, rachunki i zeznania, wszystkie jawnie świadczące o przestępstwach popełnionych przez Kim Jonghyuna. W takiej sytuacji policjanci mogli równie dobrze wkroczyć do jego posiadłości i z miejsca zabrać go na komisariat. A mimo to czekali. Podziwiałem wiarę Sodam w działanie nauki moralnej zawartej w naszym przedstawieniu. Nie byłem nawet pewien, czy naprawdę spodziewa się, że jej brat wyciągnie z naszej sztuki jakieś wnioski, czy też raczej był to akt siostrzanej miłości. Zupełnie jakby czuła się w obowiązku rozwiązać kwestię Jonghyuna w możliwie jak najelegantszym tonie.

A przedstawienie trwało nadal.

Uśmiechnąłem się do widowni, komentując kolejną rozgrywającą się w świetle reflektorów scenę. Dziwnie czułem się ze świadomością, że teraz to ja jestem narratorem tej opowieści. Że decyduję o jej biegu, że moje słowa potrafią zaważyć na czyimś życiu. To było nowe, a jednocześnie szalenie satysfakcjonujące doświadczenie. Czułem moc własnych kwestii, obserwując toczące się według nich życia bohaterów. Czy tak właśnie odbierał to Kim Jonghyun, kiedy tańczyliśmy, jak nam zagrał? Czy tak właśnie czuła się Sodam, kiedy zmieniała bieg zdarzeń? To niesamowite, że w tym krótkim, skąpanym w teatralnej iluzji momencie, to ja trzymałem w rękach los. I nie chodziło mi tylko o los naszych bohaterów. Miałem pod swoją władzą los Jonghyuna, Sodam, Taemina... swój. Po raz pierwszy nie byłem jedynie pionkiem w cudzej grze. Każdy mój gest, każde moje słowo mogły zaważyć na naszej przyszłości.

Nawet teatr zdawał się mi sprzyjać, czarując z góry swoim nadzwyczajnie tej nocy barwnym niebem, dodając mi sił w tej ostatecznej walce. A kluczowe momenty sztuki miały lada chwila się rozegrać. Napięcie na twarzach widzów zdawało mi się udzielać. Byliśmy o krok od finału.

Ostateczna dla danej sceny kwestia wybrzmiała szczególnie mocnym tonem. Zdążyłem dostrzec, jak pośród dziesiątek zapatrzonych w napięciu w scenę twarzy, Sodam pochyla się do brata i szepcze mu coś na ucho, zapewne używając jako wymówki potrzeby skorzystania z toalety, a następnie pospiesznie opuszcza salę. Zgodnie z planem.

W chwili, gdy ciężkie drewniane drzwi zamknęły się za nią cicho, światło ozłacające scenę zgasło, a całą salę na moment zalała horda cieni.

Wziąłem głęboki wdech.

- Wszyscy tańczymy w takt bicia własnych serc. – Mój głos mocnym piętnem naznaczył falujące wokół morze czerni. Przez moment panowała cisza, gdzieniegdzie tylko rozrywana przez pełne ekscytacji bądź napięcia szepty. Naraz na wody cieni wpłynęła melodia walca. Powoli rozjaśniające mrok, kolorowe światła dopełniły widoku, zamieniając scenę w nieco nierealną, jakby zasnutą oniryczną mgłą salę balową. Na jej środku jeden z bohaterów odziany w maskę począł tańczyć dziwnego, samotnego walca, gubiąc kroki, błąkając się, jakby umysłem próbując dostosować się do akompaniamentu pianina, a sercem błądząc w zupełnie innym rytmie. Klucząc między prawdą, a kłamstwem. Między miłością, a nienawiścią.

Wkrótce do naszego bohatera zaczęły dołączać wyłaniające się powoli zza kurtyny postaci. Każda przyozdobiona w balowy strój. Każda w przesłaniającej wyraz twarzy masce. I tak rozpoczął się korowód skąpanych w zamglonym świetle cieni. Bal zbłąkanych dusz. A każda z nich napiętnowana swoim brzemieniem. Swoimi grzechami popełnionymi z miłości.

Pośród kąpiących się w tym sennym tańcu postaci pojawił się i aktor w złoto-czarnej sukni. Jego maska zasłaniała całą twarz. Tajemniczy gość balu zaczął krążyć po najbardziej cienistych zakamarkach sceny, chowając się przed zdradzającymi tożsamość światłami. Przez chwilę obserwowałem jego samotny taniec, a kiedy reflektor punktowy znów skierował się na mnie, spojrzałem w kierunku widowni.

- Cóż... Przypuszczam, że jestem takim samym zakochanym we własnych ideałach głupcem, jak i oni... - Wskazałem gestem głowy na sunące po scenie postaci. - ...jak każdy z nas... - Mój wzrok na krótki moment znów spoczął na Jonghyunie, tym razem odnajdując na jego twarzy coś na kształt wahania. Kim zaczynał wyczuwać nadchodzące zagrożenie, ale najwyraźniej nie wiedział, z której strony oczekiwać ataku. Widziałem jednak w jego ciemnych oczach coś jeszcze. Widziałem w nich niezmordowaną dumę, która nie pozwalała swojemu właścicielowi po prostu opuścić sali. Nie w kulminacyjnym momencie przedstawienia.

Podniosłem z podłogi przygotowaną wcześniej, dotąd schowaną w cieniu maskę – tym razem błękitną, niczym moje wciąż żywe marzenia – i poderwałem się z siadu. Muzyka nabrała na intensywności, a ja włączyłem się strumień tańczących, teraz w większości podobieranych w pary, aktorów. Rozłożyłem ramiona, jakby szukając nimi swojego zagubionego partnera, jakby czekając, aż w nie wpadnie.

Kiedy moje i Taemina ścieżki się przecięły, wreszcie chwyciłem go mocno i pewnie, prowadząc ten pierwszy prawdziwy, choć zupełnie udawany taniec, przez zamglone światła iluzorycznej maskarady. Piękna, zdobiona złotem maska przesłaniała całą jego twarz, po raz kolejny czyniąc z oczu jedyną siedzibę uczuć. Ścisnąłem mocniej dłonie Taemina, dla odmiany dostrzegając w jego tęczówkach dziwny cień ufności, jakby chłopak zawierzał mi się w tym tańcu. Muzyka płynęła wokół nas, wiążąc rytm serc, dodając odwagi myślom. Jakże ironiczny okazywał się być los, darując nam ten naznaczony szarością uczuć taniec właśnie tutaj, pośrodku sceny, w centrum teatralnej iluzji. Nie przeszkadzało mi to jednak. Nasze serca zdawały się znów bić we wspólnym rytmie. To jedyne, co się dla mnie liczyło.

Przyciągnąłem Taemina jeszcze bliżej siebie, wysuwając się z tylnego szeregu, wirując i docierając ku frontowi sceny. Oderwałem wzrok od tańczącego ze mną chłopaka, spoglądając w kierunku Kim Jonghyuna wyzywająco.

W momencie, w którym rozpoznał aktora w złotej masce, światła ponownie zgasły, zalewając nas kolejną falą teatralnego mroku. Wraz z ciemnością salę wypełniła absolutna cisza. Nawet widzowie nie śmieli wydać z siebie choćby jednego szeptu. Wszystko zatrzymało się i miałem wrażenie, że moje serce też na moment zastygło.

- Wszyscy grzeszymy z miłości – wypowiedzieliśmy chórem, a nasze donośne głosy poniosły się echem po całej sali, i nawet wiekowa kurtyna zdawała się falować z wrażenia nad mocą naszych słów.

Reflektor punktowy oświetlił pierwszego z bohaterów dopiero co opowiedzianej na scenie historii.

- Jung Myunjae, lat 24 – wygłosiłem poważnym tonem, niczym sędzia na rozprawie. – Zarzut? Próbował przekupić miłość – ogłosiłem, wywołując pełen podziwu szmer wśród oglądających widowisko z zapartym tchem gości.

Światło zgasło, by po chwili ozłocić kolejnego uczestnika tej maskarady.

- Song Minyi, lat 42. Zarzut? – Przetoczyłem spojrzeniem po widowni, dostrzegając, że Jonghyun nie odrywa ode mnie wzroku. Duma i strach zawzięcie walczyły w jego oczach. – Przemieszała miłość z nienawiścią.

Reflektor znów zgasł, i znów się zapalił. I jeszcze raz. I kolejny. Z mroków teatru wyłaniali się następujący po sobie winowajcy, którzy ulegli swojej zakrzywionej definicji miłości. Każdemu z aktorów przypisywałem ledwie kilka słów komentarza, podsumowując ich postępowanie. W ten sposób wygłosiłem zarzuty skierowane ku większości stojących na scenie balowiczów.

Naraz sądne złote światło zaigrało na rudobrązowych włosach stojącego obok mnie chłopaka. Taemin zesztywniał, zaskoczony, nie pozwalając sobie jednak na nic więcej, doskonale świadom, że teraz wszystkie oczy są skierowane prosto na niego.

- Tajemnicza nieznajoma – powiedziałem tym samym tonem, co poprzednio. – Zarzut? – Pod wpływem tego groźnie brzmiącego słowa, Taemin zadrżał nieznacznie. Tej kwestii nie było w scenariuszu. Celowo nie powiedziałem o niej nikomu, prócz Jinkiego, którego pomocy potrzebowałem. Sam nie byłem pewien, dlaczego to robiłem. Być może chciałem Taeminowi coś w ten sposób pokazać? A być może po prostu bałem się powiedzieć mu to w twarz? Nie potrafiłem stwierdzić. – Nie chce dać się pokochać – zawyrokowałem, a po paru sekundach światło, zgodnie ze schematem, przeniosło się na kolejną osobę.

Dopiero wtedy Taemin pozwolił sobie odetchnąć. Czułem na sobie jego wzrok, ale dobrze wiedziałem, że nie mogę nań w danej chwili odpowiedzieć. Musiałem w pełni skupić się na swojej roli. Zwłaszcza, że przedstawienie zmierzało do samego finału. Wypowiadając kolejną kwestię poczułem, jak dłoń Taemina wsuwa się w objęcia mojej własnej i mocno ją ściska. Ciepło jego dotyku dodało mi odwagi.

Wreszcie ostatni z zapełniających scenę aktorów zniknął w teatralnej ciemności, ale to nie był jeszcze koniec. Naraz reflektor skierował swoje światło na jedną z siedzących na widowni osób. Kilka okrzyków zaskoczenia wyrwało się z ust gości, kiedy dostrzeli, że część publiczności również przywdziała maski.

- Gong Jihye, lat 37. – Pani Gong wyprostowała się na swoim fotelu, posyłając mnie i Taeminowi zaskakująco silne spojrzenie. – Zarzut? Naiwność – orzekłem, a kobieta skinęła nieznacznie głową.

Jednocześnie w drugim końcu sali zapanowało poruszenie. Jonghyun, rozpoznawszy panią Gong, podniósł się ze swojego miejsca, ale zanim zdążył uczynić choć krok w stronę wyjścia, kilka par rąk rozsadzonych wokół niego osób siłą z powrotem pchnęła go na fotel. Kim z niedowierzaniem wpatrywał się w panią Gong, która odpowiedziała mu wyzywającym spojrzeniem. Zaraz po niej, nastąpiła cała fala zarzutów tym razem skierowanych ku osobom powiązanym z Jonghyunem. Nie zabrakło pana Kang i całej masy innych ludzi, których przeszłość została niechlubnie napiętnowana przez działania naszego gościa honorowego. Kim obserwował kolejne wyłaniające się z mroków przeszłości postaci, które niczym duchy grzechów wróciły się na nim zemścić. To, co błyskało w jego oczach, to nie była tylko panika. Widziałem w nich też prawdziwy szok, zupełnie, jakby ich właściciel nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy z tego, ile krzywd wyrządził, ile żyć na dobre złamał. A wszystko to zrobił w imię miłości.

Kiedy ostatni z zasiadających na widowni balowiczów wysłuchał swojej winy, ponownie zapanował półmrok, rozjaśniony tylko nieznaczną, bijącą od sceny poświatą. Zaczęliśmy cicho nucić znaną wszystkim, naznaczoną iluzją maskarady pieśń, sennymi ruchami przemieszczając się powoli w różnych kierunkach.

Przesłonięta tym chwilowym chaosem, na scenę wkroczyła nowa postać, która wmieszała się w tłum masek, sunąc z prądem ku frontowi. Dotarłszy na sam skraj podestu, Kim Sodam zatrzymała się, i powoli zdjęła maskę z twarzy. Wtem złote światło reflektora wyróżniło wreszcie z tłumu najważniejszą zasiadającą na widowni osobę.

Aktorzy umilkli, widownia zastygła, teatr wstrzymał oddech, kiedy rodzeństwo zmierzyło się wzajemnie wzrokiem. Było to spojrzenie pełne pytań i odpowiedzi, naznaczone bólem, malowane smutkiem, zakrapiane nigdy niewypowiedzianymi na głos wyrzutami, które teraz kumulowały się w oczach Sodam, z dziwną mocną godząc w rozbiegane źrenice Jonghyuna. Ciężko było mi wyobrazić sobie, jak którekolwiek z nich musiało się w tamtym momencie czuć. Wszystko to zamknęli w tym jednym współdzielonym spojrzeniu, które samo w sobie mogło już pełnić rolę całej rozprawy sądowej.

- Kim Jonghyun, lat 26 – odezwała się Sodam, a echo usłużnie poniosło jej głos aż do najdalszych zakamarków teatru. – Handlował naszymi pieniędzmi, szczęściem, życiem. Dopuszczał się niemoralnych czynów, nadając im pozorów szlachetności i w ten sposób bezczeszcząc imię miłości. – Choć ręce Sodam wyraźnie drżały pośród materiału obszernej sukienki, to jej głos pozostawał powalająco wręcz mocny. W jej roli nie było miejsca na słabość i dziewczyna dobrze o tym wiedziała. – Zarzut? – Sodam na moment umilkła, biorąc głęboki wdech. Jej następne słowa zabrzmiały dziwnie miękką nutą. – Miłość żywiona nienawiścią i cudzym nieszczęściem nie miała prawa zakwitnąć – powiedziała, a w jej oczach zebrały się łzy. – Gdybyś tylko czasem słuchał, co do ciebie mówię... - dodała niemal szeptem. Nigdy wcześniej nie widziałem na twarzy Kim Sodam tylu emocji naraz. Podobnie było z Jonghyunem. Szczery ból zapisany w jego spojrzeniu na długi czas zapisał mi się w pamięci.

Panienka Kim otarła oczy wierzchem odzianej w rękawiczkę dłoni, po czym zebrała w sobie resztkę sił, i wyprostowała dumnie plecy.

- Twój zarzut to egoizm, Kim Jonghyunie. Oto nadszedł czas kary... - powiedziała głuchym tonem, a następnie skinęła głową na stojących w gotowości funkcjonariuszy policji, którzy w mgnieniu oka otoczyli wciąż z bólem i niedowierzaniem zapatrzonego w twarz siostry Jonghyuna, i przystąpili do procederu aresztowania.

Ścisnąłem mocno dłoń stojącego obok mnie Taemina. Oto przedstawienie dobiegło końca.

~*~

Jestem znów! Przybywam z długo wyczekiwanym przedstawieniem. Nie wiem jak wyszło, ale niezależnie od wyniku jestem z moich aktorów dumna, bo wykonali kawał dobrej roboty. W najbliższych rozdziałach dam im wreszcie nieco odpocząć. Zasłużyli na szczęście.

Tymczasem pozdrawiam wszystkich ze skąpanego w deszczu Karpacza! ^^ Mam nadzieję, że pogoda postanowi jeszcze w najbliższych dniach nawiązać ze mną współpracę, bo póki co góry mogę oglądać jedynie na odległość ><"

Do napisania~~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro