23. Kasztany, czyli poczucie winy.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gilbert przeczesał ręką włosy. Nareszcie pozbył się tej nędznej pchły. Dumny był z siebie. I to wszystko zrobił on. Skocznym krokiem wracał przez pole, wygwizdując jakąś pieśń ku czci zmarłego. Jeszcze miał jakiś szacunek do niego, nie jednak na tyle, aby przynajmniej godnie go pogrzebać.

Zdziwił się, a nawet przeraził, kiedy usłyszał za sobą czyiś głos, wymawiający jego imię. Odwrócił się natychmiast, wycelowując karabinem w pierś tego kogoś, kto zechciał przerwać jego spokój.

Kiedy zauważył, w kogo właśnie celuje, wcale nie opuścił broni. Nadal celował w swojego brata.

— Gilbert... — zająknął się Niemcy — Co ty znowu zrobiłeś?

— Należało się psu. — odparł od razu Prusy ze zdenerwowaniem.

— Należało się za co? — zapytał Ludwig, wpatrując się ze zmartwieniem w twarz brata.

Wiedział, czemu winny jest Gilbert. Nie chciał w to jednak wierzyć, bo nie chciał, aby on taki się stał. Żal mu było okropnie, ale co z tym mógł zrobić?

A wtedy Prusak pomyślał. Właśnie, czemu ta pchła była winna? Za co jej się należało tak zakończyć swe życie? Prusy nie lubił Polski, a on jego, ale to jest bardzo błahy powód... Jeżeli nawet to można nazwać powodem. I wreszcie zrozumiał.

Upuścił karabin na ziemię, wpatrując się przez jakiś czas w Niemca, aż w końcu w jego oczach pojawiły się łzy.

— Wybacz! — zawołał głośno, zanosząc się płaczem, po czym wtulił się w brata — Wybacz mi!... Przepraszam... Ja je... Ja jestem takim... Takim... Wybacz, proszę!...

— Kogo ty prosisz o wybaczenie? — zapytał Niemcy — Nie mnie o to proś. Ogarnij się nareszcie i przestań zachowywać się jak dziecko, Gilbert.

A to powiedziawszy, odsunął od siebie Gilberta i odszedł na wschód. Prusy nie chciał za nim iść, opadł na kolana, kryjąc twarz w dłoniach. Nareszcie do niego to doszło. To, co zrobił. To wszystko wina tego głupiego Rosji! I jego beznadziejnego wynalazku!

Ale... Co teraz z tym zrobić? Przecież Ivan będzie chciał zemsty. Polska miał wrócić cały i zdrowy do domu. A teraz leży tam, na zimnej ziemi, bez życia. Z rąk Braginskiego skończy tak, jak on. Czuł się źle. Nikt mu tego nie wybaczy. Wzniósł oczy ku górze.

Dobry Boże, przebacz mi!

  Sam nie wierzył, że w ogóle płacze. A to przecież on, Zagilbisty Prusy. Oj, jakby teraz ktoś z jego przyjaciół go zobaczył, oj, jakby został wyśmiany.

Ale zdarzenia już nie cofniesz.

To już się dokonało.

Feliks nie powstanie ze zmarłych.

Nie ma takiej możliwości.

Litwa tak bardzo nie chciał płakać, ale łzy same lały mu się z oczu. Zrozpaczony siedział na łóżku. Co on ma teraz ze sobą zrobić? Polska... Polska to była taka bardzo pozytywna osoba, często jednak denerwująca. Polska to był jego obrońca przed Rosją. Polska to był taki leń, ale umiejący pocieszyć czy rozśmieszyć, kiedy smutno. Polska to był taki egoista, ale też czasem dobry kucharz. Polska to był oddany przyjaciel.

Taurys obwiniał siebie za jego śmierć. Powinien przeprosić go wcześniej, ba, nie powinien w ogóle się na niego obrażać, a cały czas powinni być ze sobą. A nie było mu wiadomo, że Feliks w ostatnich chwilach życia go przeprosił.

Długa chwila minęła, a Laurinaitis usłyszał, że ktoś wchodzi do pokoju. Nie zwracał jednak na to uwagi, a dalej płakał. Ten ktoś usiadł obok niego, objął ręką. Kiedy w końcu odwrócił głowę, ujrzał twarz Ivana, w którego fiołkowych oczach zebrały się łzy. Nie opadały one jednak nawet na policzki, a pozostawały na miejscu.

Litwa odwrócił głowę z powrotem. Czyżby Braginski tego nie zamierzał? To nie był jego cel? A przecież to on wydawał rozkazy, a Prusy je wykonywał. To oznacza, że Gilbert chyba zaczął działać na własną rękę, a sam Rosja ubolewał nad stratą kuzyna. Siedzieli przez dłuższy czas w ciszy, aż w końcu Ivan odezwał się załamanym głosem:

— Czego sobie życzycie dla Feliksa?

— Godnego pochówku. Niech spoczywa w pokoju. — to powiedziawszy, Taurys nie wydobył z siebie już żadnego słowa.

Rosja kiwnął ze zrozumieniem głową. Nie odszedł jednak od Litwy, tylko został z nim jeszcze na chwilę. Kiedy ta chwila minęła, stanął na nogi i wyszedł bez słowa z pokoju, a zaraz po tym z domu. Zmierzał do siedziby swojej i Prus. Wiedział, że tam go znajdzie. Najpierw jednakże poszedł za Słonecznikowe Wzgórze, gdzie to wszystko się stało.

Doszedłszy na miejsce, od razu zauważył ciało Polski. Wykonawszy nad nim znak krzyża, pochylił się i ucałował Feliksa w czoło, po czym powiedział cicho Spoczywaj w pokoju. Twarz Łukasiewicza mimo wszystko się uśmiechała — nie rozumiał tego, ale złożył jego ręce na piersiach. Po tym odszedł, przerzucając szalik przez ramię.

Potem poszedł dalej w pole. Kiedy znalazł się u celu, po prostu przeszedł przez drzwi, po czym wszedł do budynku. Przypuszczał, że wie, gdzie jest Prusy. Jednak spotkał go zaraz za ścianą, na drugim korytarzu.

Prusak bardzo się przestraszył, kiedy go zobaczył i odszedł kilka kroków w tył. Ivan złapał go za kołnierz, po czym przycisnął go do ściany. Gilbert spojrzał na niego nerwowo.

— Wydałem rozkaz? — zapytał Braginski.

— A-ale... — zaczął Beilschmidt.

— Pytam się: Wydałem rozkaz? — ponowił pytanie Rosja.

— Nie, ale...

— Nie wydałem! Mówiłem, że ma wrócić do mnie w pełni zdrów? Mówiłem! Więc co to wszystko ma znaczyć?

— M-myślałem...

— Myśleliście! Jestem pod wrażeniem, panie Beilschmidt. A raczej byłbym, gdybyście tegoż myślenia użyli inaczej i pomyśleli, że nie kazałem wam zabijać. I co teraz z tego wszystkiego?

Gilbert milczał, spuścił wzrok na podłogę.

— Nie żyje. Feliks Łukasiewicz nie żyje. — odpowiedział za niego Rosja.

Puścił Prusy i odwrócił się do niego plecami. Wtedy już nie mógł wstrzymywać łez. On płakał. Ivan Braginski płakał.

— Zaraz... Braginski, ty płaczesz? — zapytał Prusak, niedowierzając.

— Idźcie stąd. — rozkazał Rosja.

Mimo to Gilbert wcale sobie nie poszedł. Został tak, jak stał, ze spuszczoną głową. Ivan odwrócił się nagle, po czym spoliczkował białowłosego.

— Idźcie stąd. — powtórzył.

Ręka Prus natychmiast spoczęła na policzku. Rosjanin miał takie przyłożenie, że pewnie zostanie ślad. Lepiej już go zostawić w spokoju i nie denerwować.

Auf Wiedersehen. — rzekł jeszcze Beilschmidt i poszedł. 

To jesień. Piękna i złota, jakich co roku niewiele. Pogoda to wręcz idealna do wyjścia na podwórko i szukania licznych skarbów jesieni: kasztanów, żołędzi czy grzybów.

Kolorowe liście po całej dolinie nosił wiatr, nie gorący, a też nie chłodny, bo w sam raz. Ostatnie wiosenne ptaki latały wraz z nimi, wesoło przy tym ćwierkając dla imienia czasu przechodniów.

A każdemu się to wszystko podobało, nie trzeba chyba nawet wspominać, że dzieciom najbardziej. Od samego rana bawiły się na dworze, a późnym wieczorem dopiero wracamy do domu, aby napić się ciepłej zupy, po czym położyć się do łóżka i zasnąć.

Tego też dnia w jednym z pobliskich parków przebywało dwoje przyjaciół. To przecież Polska i Litwa, którzy zbierali kasztany spomiędzy liści i z drzew do sporego, wiklinowego kosza. Ten też kosz był już w połowie pełny, a tym samym tak ciężki, że oboje musieli trzymać go za uchwyt.

— Liciu, ominąłeś jednego, wiesz? — zaśmiał się Polska, wskazując palcem na brązową kulkę w liściach.

— Gdzie? — Litwa nie mógł odszukać wzrokiem kasztana, zaczął więc gwałtownie obracać się i na lewo, i na prawo, co jeszcze bardziej rozśmieszyło Feliksa.

Depczesz po nim właśnie.

To, że Taurys mimo wszystko nie mógł go jednak odnaleźć, wywołało u Polski niekontrolowany wybuch śmiechu. Ustąpił on dopiero, kiedy poszukiwany kasztan trafił do kosza.

I coraz to więcej wpadało tych kulek do koszyka. Jedne w kolczastej łupce, drugie bez niej. Tyle się ich wszystkich nazbierało, że aż wypadały z wiklinu. Wtedy chłopcy uznali, że czas wracać do domu.

Nawet kilku ludzi napotkanych na drodze z uśmiechem proponowało im pomoc w niesieniu kasztanów, ale przyjaciele grzecznie dziękowali i mówili, że poradzą sobie sami. I poradzili.

Doszli do małego domku nad rzeką, gdzie już czekał na nich chłopak imieniem Słowacja. Wziął on od nich ciężki kosz i postawił go w holu, gdzie Polska i Litwa zdjęli z siebie kurtki i buty.

Poszli potem do większego pomieszczenia, który był kuchnią. Tam chłopcy zasiedli przy wysokim stole, na który zaraz Słowacja podał dwa talerze gorącej zupy. Feliks od razu zaczął ją jeść, mimo że jeszcze była gorąca, zaś Taurys wołał poczekać, aż wystygnie.

— Dużo kasztanów nazbieraliście. — zagadnął Jakub, opierając się łokciem o stół.

— Było ich bardzo dużo, tam w parku. — powiedział Litwa.

— Ale ja totalnie wszystkie znalazłem. — pochwalił się Polska, odrywając się na chwilę od jedzenia.

— Nieprawda. — zaprzeczył Taurys.

— A właśnie, że prawda.

Słowacja tylko się zaśmiał i także usiadł przy stole. A gdy oba talerze stały się puste, cała trójka zajęła się robieniem kasztanowych ludzików. Wkrótce cały stół był nimi przepełniony. A to zajęcie, przy którym było tyle zabawy, trwało aż do późnej godziny, kiedy obaj młodsi chłopcy zaczęli ziewać i odczuwać zmęczenie.

Uhuhu, jak już późno. — stwierdził Jakub po tym, gdy spojrzał na zegarek, wskazujący godzinę dwudziestą pierwszą. — Idźcie się przebrać i do łóżek, grzecznie spać. — pogonił ich gestem ręki, a oni pozeskakiwali z krzeseł i ruszyli do swoich pokoi.

Kiedy Słowacja im obu powiedział Dobranoc, wyszedł z domu i pojechał do mieszkania swojego i Czech, zostawiając chłopców samych, jak co dzień ( Ten dom należał do Polski i mieszkał w nim sam, dopóki nie zaprosił do siebie Litwy, Słowacja, czasem Czechy, przyjeżdżał się nim opiekować ).

Chłopcy szybko zasnęli.

A noc już była bardzo późna, kiedy Litwę obudził płacz, a raczej cichy szloch, dochodzący z pokoju obok. Nie zastanawiając się długo, zszedł z łóżka i podążył do drugiego pokoju. Gdy stanął w progu jego drzwi, zapytał:

— Polska? Czemu płaczesz?

Nie dostał żadnej odpowiedzi poza szlochem. Wszedł więc głębiej w pokój.

— Miałeś koszmar?

— Yhm...

— Nie płacz, bo mnie też wtedy smutno.

Taurys usiadł na łóżku przyjaciela, który zaraz zajął miejsce obok niego i wtulił swoją twarz w jego ramię. Litwa objął go drugą ręką. Siedzieli tak w chwili ciszy, aż przerwał ją Feliks, chcąc zadać niespodziewane pytanie.

— Liciu...?

— Tak?

— Co... co byś zrobił, jakbym... jakbym umarł?...

C-co?

Litwa spojrzał w jego twarz. Naprawdę smutny miała wyraz, z oczu wciąż spływały łzy.

— Co byś zrobił?

— Ja... Ja w ogóle nie dopuściłbym do tego, abyś umarł, skąd...?

— Liciu, co byś zrobił?

Płakałbym wtedy. Bardzo bym wtedy płakał. — w końcu zdał się na odpowiedź — Ale ty nie...

— Ale ja nie chcę, żebyś płakał. Nie chcę... — znowu przytulił Taurysa.

— To co miałbym zrobić...? — zapytał Litwa. Chciał, aby Polska z powrotem poszedł spać i nie myślał o takich rzeczach. Może jak skończy temat, to się uda.

— Nie płakać. I mi zasalutować. I zrobić wianek z bratków. Zrobisz to? — podniósł głowę, wpatrując się w przyjaciela.

— Tak zrobię. Obiecuję ci. A teraz dobranoc, spróbuj zasnąć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro