Rozdział 26

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Niedługo" było względne.

Jak się okazało trwało to kolejne kilka godzin. Siedziałam większość tego czasu w swoim samochodzie albo stałam wraz z rodzicami Azriela przy wozie operacyjnym. Żadne z nas nie miało energii prowadzić dłuższej rozmowy, głównie milczeliśmy. Każde z nas zatopione było we własnych myślach i po swojemu radziło sobie z nerwami.

Nie miałam już więcej szans na rozmowę z Tayen. Cały czas była zajęta rozmową ze swoim doradcą, prawnikami czy policją.

Widziałam, że mimo wcześniejszych ustaleń na miejsce dotarł również oddział antyterrorystów.

Miało ich tutaj nie być. Przecież policja miała sama zająć się sprawą.

Starałam się nie nakręcać sama siebie i nie brać tego za zły znak. Może jednak zmienili taktykę? Albo była to zwykła procedura i obecność oddziału nie oznaczała automatycznie, że Azriel i pozostali porwani w autobusie są w większym niebezpieczeństwie niż myślałam.

Słońce zaszło, musiał być więc już późny wieczór. Siedziałam na masce swojego samochodu i wpatrywałam się w stację kolejową. Usłyszałam ciche kroki i stukot obcasów.

Tayen podeszła do mnie z ponurą miną i zmęczeniem wypisanym na twarzy.

Nie podobało mi się jej spojrzenie.

— Dlaczego to tyle trwa? — zapytałam z gulą w gardle. — Czy coś jest nie tak?

— Sprawa nieco się skomplikowała — mruknęła ponuro. — Jednemu z porwanych puściły nerwy i próbował zabrać broń jednego z porywczy. Został ogłuszony przez jednego z gangsterów i jest ranny. Żyje, ale jego stan jest nam nie znany. Wysłali nam tylko nagranie, jak się porusza i oddycha. Nie chcieli nam jednak pokazać ran. Ze względu na ilość krwi potrzebuje jak najszybciej pomocy medycznej.

— To nie był...

— Nie, to nie był Azriel. Ale to jednak nie wszystko. Porywacze zaczęli grozić, że wysadzą cały autobus. Twierdzą, że mają ze sobą bomby. Jednak z tego powodu operacja została przejęta mimo wszystko przez antyterrorystów. Przyjechał też oddział saperów wraz z trzema psami saperskimi. Nie będzie ułaskawienia dla Alana Brewera, chociaż oczywiście nie powiedzieliśmy o tym porywaczom. Negocjatorzy grają na zwłokę, a antyterroryści przygotowują się do akcji.

W myślach rzuciłam wiązankę przekleństw pod adresem tego człowieka, który nie mógł wytrzymać jeszcze chwili. Zaraz jednak sama siebie zrugałam. Pod wpływem presji i zagrożenia ludzie różnie reagowali. Nie mogłam być zła na tego człowieka, że próbował walczyć.

— Czy rodzice Azriela wiedzą o tym?

— Tak, rozmawiałam z nimi wcześniej, zanim do ciebie przyszłam.

— Jak myślisz, ile to może potrwać?

— Myślę, że godzin...

Jej wypowiedź przerwał huk i strzały dobiegające od strony autobusu. W tym samym momencie poczułam, jak mój puls gwałtownie podskakuje. Przeszył mnie przerażający strach aż do szpiku kości.

Kolejne strzały i głośne krzyki.

Dlaczego ktoś zaczął strzelać, skoro w autobusie podobno znajdowały się bomby? Co się tam dzieje?

Zaraz potem zalało mnie czyste przerażenie.

Azriel!

Zeskoczyłam z maski i pobiegłam bez namysłu w stronę stacji kolejowej. Tayen podążała za mną, a jej obcasy głośno stukały o bruk.

Azriel, wymawiałam jego imię w myślach i chyba także na głos, niczym modlitwę.

— Issy, stój! Isobel! — krzyknęła za mną Tayen, a gdy nie spełniłam jej polecenia krzyknęła do kogoś: — Zatrzymajcie ją!

Przeszłam pospiesznie pod taśmą policyjną i byłam już kilka metrów od wejścia na stację, gdy złapał mnie policjant.

Byłam zbyt daleko od budynku stacji, nic nie mogłam dostrzec. Zamiast tego słyszałam kolejne krzyki i strzały.

Serce biło mi jak dzwonem, słyszałam w uszach jego bicie i w pewnym momencie zagłuszyło wszystkie dźwięki wokół mnie.

Policjant cały czas mnie trzymał, lecz nie miałam siły z nim walczyć. Patrzyłam, jak przez tory antyterroryści przeprowadzali jednego z porywaczy, jego ubranie poplamione było krwią, co mogłam dostrzec nawet z takiej odległości.

Ze względu na poprzednio słyszane strzały podejrzewałam, że drugi został ranny w chwili, gdy oddział wdrożył w życie swój plan lub został zastrzelony.

Chwilę później zza budynku zaczęli wychodzić ludzie, powoli przechodzili przez tory w towarzystwie policjantów i ratowników medycznych.

Tayen stała obok mnie, coś mówiła, ale nic do mnie nie docierało.

Wpatrywałam się cały czas w kierunku torów. Wypatrywałam tej jednej, jedynej osoby, dla której przeleciałam pół świata. Dla której poszłabym w ogień.

Tak samo jak w samolocie, tak i teraz odcięłam się od swoich własnych emocji i starałam się z całej siły nie wsłuchiwać w ból pulsujący w moim sercu i duszy.

Tym razem moim zadaniem było wypatrywanie Azriela.

Wszystko będzie dobrze, mówiłam sama do siebie w myślach.

Już po wszystkim. Napastnicy są unieszkodliwieni.

Policjant już mnie puścił i ruszył z pomocą oszołomionym ludziom. Ci, którzy byli w stanie chodzić przeszli już przez tory. Podeszłam bliżej, tuż do torów, gdzie mogłam widzieć twarze przychodzących ludzi. Widziałam krążące między nimi dwa owczarki niemieckie, trzeci pies wraz ze swoim opiekunem znajdował się przy autobusie.

Objęłam się ramionami i spanikowanym spojrzeniem rozglądałam się wokół siebie.

Azriel, gdzie jesteś?

Kilka metrów ode mnie z boku stali państwo Killinger i oni również wypatrywali swojego syna.

Skupiłam swoją uwagę na uwolnionych zakładnikach. Widziałam dwie kobiety, na oko dziesięcioletnią dziewczynkę i starszą parę. W tej grupie nie było Azriela.

Resztę ludzi medycy i policjanci przenosili na noszach i wśród tych ludzi zauważyłam w końcu Azriela.

Leżał na noszach, które ratownicy przenosili nad torami. Kierowali się w stronę karetki.

Kolana się pode mną ugięły i z gardła wyrwał mi się szloch.

Przecież miał być cały i zdrowy.

— Jest ranny, ale żyje — powiedziała Tayen, stając przede mną. Objęła mnie i mocno przytuliła. — Podczas akcji doszło do strzelaniny i zasłonił swoim ciałem dziewczynkę. Został postrzelony.

— Mój synek! — zawołała z płaczem pani Killinger i pobiegła w stronę noszy, zaraz za nią ruszył jej mąż.

— Muszę go zobaczyć — wyszeptałam w ramię Tayen. Wypuściła mnie z ramion, ale nie odeszła ani na krok. Objęła mnie i zaprowadziła w stronę karetki.

Nosze z Azrielem zostały już do niej wniesione, w środku znajdowali się już państwo Killinger i ratownicy.

— Czy mogę jechać z wami? — poprosiłam, patrząc na stojącego w wejściu ratownika.

Zasłaniał mi swoją posturą nosze tuż za nim.

— Tylko członkowie rodziny...

— Isobel tu jest? Wpuście ją, proszę. Chcę ją przy sobie.

Usłyszałam cichy, zbolały głos Azriela. Musiał próbować się podnieść, ponieważ zaraz dotarł do mnie zbolały jęk i głos jego matki:

— Dobrze synku, tylko leż. — Następnie zwróciła się głośniej do ratownika. — To dziewczyna naszego syna. Może jechać z nami.

Ratownik medyczny patrzył na mnie chwilę, niezbyt z tego faktu zadowolony, ale w końcu kiwnął głową.

Zerknęłam na Tayen stojącą nadal cały czas przy mnie. Tayen posłała mi blady uśmiech.

— Wskakuj do niego. Zdzwonimy się później.

— Dzięki. Za wszystko.

Weszłam do karetki. Drzwi zostały za mną od razu zamknięte i w tej samej chwili ruszyliśmy na sygnale. Powoli zajęłam miejsce tuż przy Azrielu.

Mężczyzna miał poszarzałą od bólu twarz i kilkudniowy zarost. Jego orzechowe oczy lśniły od niewylanych łez. Widziałam, że drugi ratownik kończył robić opatrunek na jego prawym barku. Całą koszulkę, szyję i ramię poplamione miał szkarłatną krwią.

Sięgnęłam po jego dłoń i delikatnie splotłam nasze palce.

— Przyleciałaś do mnie — wychrypiał, wpatrując się we mnie. Po jego policzku spłynęła łza. Starłam ją delikatnie palcami. Azriel zacisnął nagle zęby, gdy ratownik mocniej nacisnął opatrunkiem na ranę. Próbował zatamować krwawienie.

— Obiecałam, że to zrobię — przypomniałam z cichym płaczem.

Dopiero w tamtej chwili, gdy nasze dłonie i spojrzenia się zetknęły poczułam niewyobrażalną wręcz ulgę. Byliśmy ponownie razem.

Wiedziałam, że był ranny, ale wierzyłam całą sobą, że ratownicy poradzą sobie z jedną kulą w jego ciele i Azriel wyjdzie z tego. Nie pozwolą mu się wykrwawić.

Jednak mój ukochany cierpiał i dałabym wszystko, żeby zamienić się z nim miejscami.

Azriel spojrzał na swoich rodziców, otworzył blade usta, ale nie dał więcej nic rady powiedzieć. Zamiast tego cicho jęknął przez zaciśnięte zęby.

— Oszczędzaj siły, Az — powiedział pan Killinger.

Ucisnęłam delikatnie chłodną dłoń Azriela.

— Zbliżamy się do szpitala. Proszę państwa o odsunięcie się od pacjenta. Musimy szybko go przetransportować z karetki na salę operacyjną — oznajmił ratownik stojący przy drzwiach.

Posłusznie puściłam dłoń Azriela i odsunęłam się najdalej, jak byłam w stanie w tej ciasnej przestrzeni.

Karetka zatrzymała się chwilę później, drzwi się ponownie otworzyły i patrzyłam, jak ratownicy sprawnie wyciągnęli nosze na zewnątrz.

***

Azriel został postrzelony w lewy bark, a kula utknęła w kości. Minęła o włos tętnicę. Azriel na szczęście był prawostronny, ponieważ lekarze twierdzili, że istniała szansa, że niestety nie odzyska pełnej sprawności w swoim lewym ramieniu. Oczywiście wiele zależało od tego, ile pracy włoży w rehabilitację.

Po dotarciu do szpitala pielęgniarki pozwoliły mi tylko zobaczyć, jak Azriel wjechał na salę operacyjną i kazały mi udać się do domu. Był środek nocy, pora wizyt już dawno minęła i nawet jeśli operacja zakończy się szybko, to nie będę mogła zobaczyć pacjenta. Próbowałam się z nimi wykłócać, ale były nieustępliwe. Wzięłam więc taksówkę i pojechałam nią na stację, po swoje auto. Wróciłam do domu cioci Harmony na dwudziestą trzecią. Opowiedziałam im o wszystkim i zgodnie z wcześniejszą obietnicą napisałam także do Brandona.

Próbowałam się przespać, ale przez wysoki poziom adrenaliny we krwi udało mi się zasnąć dopiero nad ranem.

Nie spałam długo. Wcześniej ustawiłam budzik na dziewiątą rano. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.

Wiedziałam, że nikt mi nic nie powie, ale z całą pewnością na miejscu zastanę państwa Killinger, a oni powiedzą mi, co z Azrielem.

Harmony ponownie przypilnowała, bym zjadła śniadanie. Zjadłam swoje tosty w tempie ekspresowym i pojechałam do szpitala.

Tak jak przewidywałam zastałam już na miejscu rodziców Azriela.

Operacja przebiegła sprawnie, chociaż Azriel stracił dużo krwi i musieli mu ją przetaczać. Czekaliśmy na zielone światło od lekarza, że możemy już odwiedzić Azriela.

Rozmawialiśmy na korytarzu. Opowiedziałam im o sobie, zgodnie z ich prośbą, a później oni zaczęli opowiadać mi anegdoty o małym Azrielu i jego przygodach w szkole. Był prawdziwym urwisem.

Pulsujący ból w mojej klatce piersiowej słabł z każdą godziną. Życiu mojej bratniej duszy już nic nie zagrażało, czułam to w głębi siebie. Mogłam oddychać swobodniej i się rozluźnić.

W końcu lekarz dał nam zielone światło i mogliśmy wejść odwiedzić Azriela.

Na sali, w której przebywał mogło być na raz maksymalnie dwóch gości. Weszli więc jako piersi państwo Killinger. Czekałam cierpliwie na korytarzu.

Teraz, gdy wiedziałam, że Azriel był bezpieczny i znajdował się tylko za ścianą mogłabym czekać całymi godzinami. Nie miałam nic przeciwko.

Zadzwoniłam do Tayen i poinformowałam ją o udanej operacji. Obiecała przyjechać, tak szybko, jak to możliwe.

Napisałam w międzyczasie także do Harmony i Brandona.

Tayen w końcu dotarła i zajęła miejsce obok mnie na białym, szpitalnym krześle w poczekalni.

Mój nos już dawno przyzwyczaił się do charakterystycznego zapachu środków antyseptycznych i przestałam zwracać na niego uwagę.

Trzymałyśmy w dłoniach kubki z szpitalną, ohydną kawą z automatu.

— Azriel będzie musiał opłacić koszty operacji i pobytu w szpitalu? Nie jest przecież ze stanu Kalifornia — powiedziałam. Rozmawiałyśmy ostatnią godzinę o jej karierze politycznej i zmianach, które udało jej się wprowadzić w życie jako gubernatorowi.

— Nie, ponieważ został ranny na terenie stanu. Wzięliśmy pod uwagę takie sytuacje w publicznej stanowej służbie zdrowia. Jego rodzina nie zapłaci ani dolara — zapewniła, patrząc w swój kubek z parującym napojem. — To nie jego wina, że tak się stało. Nie zasłużyli, aby zadłużyć się do końca życia wobec szpitala.

— Tak jak kiedyś spotkało to ciebie, Desmonda i twoją mamę.

Tayen kiwnęła głową. Milczała dłuższą chwilę, a potem spojrzała na mnie ze smutnym uśmiechem.

— Czasami niedowierzam, że Dani to ty. To wydaje się być tak nieprawdopodobnie... Zaczynam się zastanawiać nad stanem swojej własnej psychiki. Jednak potem mówisz coś takiego i znowu się upewniam, że to wszystko prawda.

— A ja czasami niedowierzam, że ta buntownicza, wojownicza nastolatka klnąca jak szewc jest teraz najważniejszą osobą w stanie Kalifornia.

Tayen parsknęła śmiechem i upiła łyk kawy.

Oparłam się o ścianę i obserwowałam chwilę mijających nas pacjentów, członków urodzin i pracowników szpitala.

Chciałam poruszyć jeden ważny dla mnie temat. Teraz, gdy już mogłam skupić się na czymś innym niż życie Azriela. Nie byłam jednak pewna, czy jestem wystarczająco silna.

W końcu jednak wyrzuciłam z siebie:

— Jak sobie radziłaś, po pożarze? I jak teraz się mają rodzice Dani... — przerwałam i powiedziałam po chwili ciszej. — Jak się mają moi rodzice i Joe?

W tym wcieleniu nie nawiązałam więzi z żadnym z moich biologicznych rodziców ani z braćmi. Wiedziałam, że im wszystkim żyłoby się lepiej, gdybym nigdy się nie urodziła. To bolało: myśl, że tak naprawdę żadne z nich nie chciało mnie w swoim życiu.

Może dlatego teraz czułam, że więcej mnie łączyło z rodziną, która była moja w poprzednim wcieleniu.

Czułam za nimi tęsknotę, chociaż matkę Dani widziałam tylko przelotnie, a jej ojca i brata wyłącznie na zdjęciach. Wcześniej czułam tylko lekkie ukłucie. Lecz teraz, gdy większość wspomnień z życia Dani do mnie wróciło miałam wrażenie, jak gdyby to naprawdę byli członkowie także mojej rodziny.

Mnie, Isobel.

Jednak wiedziałam, że to nie była prawda i nigdy tak nie będzie.

— Było im bardzo ciężko — powiedziała cicho Tayen poważnym tonem. Spojrzała na mnie. — Nam wszystkim. Przez kilka tygodni tak naprawdę nikt z nas nie był w stanie normalnie funkcjonować. Gdy twoi rodzice się dowiedzieli, że trafiłam do rodziny zastępczej stanęli na głowie, aby stać się jedną z nich i wzięli mnie do siebie. Nawzajem z czasem leczyliśmy swoje rany. Zbliżyłam się też z Kobym, był dla mnie ogromnym wsparciem.

Niewidzialna dłoń ścisnęła moje gardło i z trudem przełknęłam ślinę. Zamrugałam gwałtownie.

Nie chciałam się popłakać.

Nie wtedy, gdy miałam wejść niedługo do pokoju Azriela. Nie chciałam go martwić. Powinien odpoczywać i się nie stresować.

— Staliście się rodziną. Tak właśnie myślałam. Cieszę się, że tak się stało.

Tayen objęła mnie ramieniem.

— Tak, to prawda. Ale nie zastąpiłam im ciebie. Kochali cię i nadal kochają. Twoja mama dba o ogród cały czas, a twój tata poszedł na wcześniejszą emeryturę, żeby móc zostać w tym domu. W innym wypadku ponownie musieliby się przeprowadzić.

— Jestem rozdarta, Tayen — wyszeptałam z trudem. Mimo moich wysiłków czułam, jak po twarzy zaczęły płynąć gorące łzy. — Tak bardzo bym chciała ponownie z nimi porozmawiać. Chociaż raz. Ale nie wiem, co mam im powiedzieć? Nie chcę zniszczyć im po raz kolejny uporządkowanego życia i tego spokoju, jaki pewnie teraz mają. Pewnie przeżyli już po mnie żałobę. Mój tata jest człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, on nawet nie wierzy w Boga ani tym bardziej w życie po śmierci. Uzna mnie za wariatkę.

— Nie myśl tak. Co najwyżej ci nie uwierzą, ale to najgorsze, co może się stać. Jeśli chodzi o poglądy twojego ojca, zapewniam cię, że one się zmieniły, Issy... Gdy umiera dziecko człowiek może zmienić swój cały światopogląd. Byleby tylko móc pozwolić sobie nadzieję, że kiedyś ponownie je spotka. Może po drugiej stronie.

Uniosłam spojrzenie na zbolałą twarz Tayen. Mówiła to z takim przekonaniem, jak gdyby również i ona zaznała takiej straty. Dostrzegła mój pytający wzrok.

— Straciłam dwie ciąże — przyznała na granicy szeptu. — Wiem, to nie jest to samo, co przeżycie śmierci dziecka, które zdołało się poznać i spędzić z nim kilka lat. Ale naprawdę, boli równie mocno. Dlatego wierzę życie pozagrobowe i jestem pewna, że kiedyś spotkam moje nienarodzone dzieci. I twój tata ma teraz takie samo podejście. Rozmawiałam z twoimi rodzicami o tym wiele razy, gdy dowiedzieli się o moich poronieniach. Cieszyli się na narodziny moich dzieci, jak gdyby to miały być ich wnuki.

— Oh, tak bardzo mi przykro, Tayen...

Przytuliłam ją mocno. Na tyle, na ile pozwoliły to nasze kubki z kawą.

Przeżyła tak wiele, a mimo to parła do przodu przez życie niczym taran.

Zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Nie rozumiałam, dlaczego życie było tak pełne niesprawiedliwości?

— Już jest w porządku — zapewniła, chociaż wbrew temu co mówiła nadal mogłam wyczuć cień bólu w jej ciemnych niczym noc oczach. — Minęło osiem lat od ostatniej straty i teraz staramy się z Kobym kolejny raz. Jestem gotowa spróbować ponownie. Obiecaliśmy sobie jednak, że to ostatni raz. Jeśli się nie uda, to zaadoptujemy.

— Będziesz cudowną mamą. Jestem tego pewna.

Cień bólu zniknął z jej spojrzenia, a jej twarz rozjaśnił miękki uśmiech.

— Dziękuję. Mówię ci o tym jednak abyś zrozumiała, że twoi rodzice cię kochają. I myślę, że jeśli wiedzieliby o twojej sytuacji... Że jesteś kolejnym wcieleniem ich córki, to chcieliby cię poznać. Wiem, że ja na ich miejscu bardzo bym tego chciała.

— Uznają mnie za wariatkę, mogą się wkurzyć i mnie zwyzywać... Albo co gorsza uwierzą i tylko ponownie złamię im serca. Nie spełnię ich oczekiwań. Nie pamiętam wszystkiego z życia Danici. Nie mam wszystkich wspomnień i nie jestem nią, nie tak naprawdę. Mam tylko jej wspomnienia i uczucia.

— Już raz cię stracili. Oni i Joe. Tej straty i bólu nic nie cofnie. Jeśli mogliby odzyskać Dani chociaż w pewnym stopniu sądzę, że chcieliby móc mieć na to szansę. Czy wiesz, dlaczego tutaj teraz jestem?

Rozejrzałam się po szpitalnym korytarzu, spojrzałam na drzwi Azriela, a potem ponownie na Tayen.

I wtedy zrozumiałam, co miała na myśli.

Tayen nigdy nie odzyska swojego ukochanego starszego brata. Desmond nie żył. Nic tego nie zmieni.

Jednak jego dusza była teraz w Azrielu, jego kolejnym wcieleniu. I Azriel pamiętał swoje poprzednie życie jako Desmond. Pamiętał Tayen, w jakimś stopniu.

— Chcesz się zobaczyć z Azrielem.

— Tak. Wiem, że to nie jest mój Des, tak samo jak ty nie jesteś Dani, ale ty mnie pamiętasz. — Ściszyła ton i dodała na wydechu. — Mam nadzieję, że Azriel mnie rozpozna.

— Możemy wejść do niego razem.

Tayen kiwnęła głową i powoli dopiła swoją kawę. Poszłam jej krokiem. Krzywiąc się, wyrzuciłam pusty papierowy kubek do kosza na śmierci.

— Ta kawa jest ohydna.

— Wiem. Jeden z minusów publicznej stanowej opieki. Nie stać nas na kupno nowych automatów. Skupiamy się przede wszystkim na opiece medycznej. Może za kilka lat nasz budżet pozwoli i na to.

— Skoro Azriel nie wyląduje po uszach w długach do końca życia, to jestem w stanie pić ohydną kawę cały jego pobyt w szpitalu.

Tayen zaśmiała się krótko.

— Też uważam to za świetny układ.

Drzwi od pokoju Azriela się otworzyły i na korytarz wyszli jego rodzice. Pani Killinger wyglądała o kilka lat młodziej, a jej mąż szedł lżejszym krokiem. Zupełnie, jak gdyby niewidzialny ciężar zniknął z jego ramion.

— Az chciałby się z tobą zobaczyć, Isobel — powiedziała pani Killinger. Jej wzrok skupił się na Tayen obok mnie. Uniosła minimalnie obie brwi w zaskoczeniu, lecz zaraz na jej twarzy zagościł uprzejmy uśmiech. — Dzień dobry, pani gubernator.

— Dzień dobry. — Tayen kiwnęła głową w przywitaniu.

— Lekarz poinformował nas o tym, że koszty operacji i pobytu naszego syna w szpitalu pokryje publiczna stanowa służba zdrowia. Chcemy wraz z mężem bardzo podziękować za wszystko.

— Naprawdę nie ma za co. Ludzkie życie jest bezcenne — odpowiedziała Tayen.

Pani Killinger posłała jej ciepły uśmiech. Później kobieta objęła swojego męża i powoli odeszła w stronę windy.

Wstałyśmy z Tayen z naszych krzeseł i wymieniłyśmy spojrzenia.

— Gotowa spotkać się ponownie w pewnym sensie ze swoim bratem? — zapytałam cicho i wyciągnęłam do niej rękę. — On cię pamięta. Jestem o tym przekonana.

Tayen teraz nie wyglądała na tak twardą i pewną siebie kobietę, jak jeszcze wczoraj, gdy tak rzucała rozkazy na prawo i lewo. Wtedy wyglądała na niezniszczalną i nikt nie śmiałby nazwać ją kruchą, mimo drobnej budowy ciała i niskiego wzrostu.

Teraz jednak wyglądała, jak gdyby silniejszy podmuch wiatru mógł ją zdmuchnąć.

Tayen sięgnęła po moją dłoń bez słowa i razem weszłyśmy do pokoju Azriela.

Leżał w białym szpitalnym łóżku przykryty do połowy torsu kołdrą. Widziałam białe bandaże owinięte wokół jego lewego barku i przedramienia. Ciemne kręcone włosy otulały jego bladą twarz w nieładzie. Był podłączony do aparatury monitorującej jego stan zdrowia. Na nasz widok jego serce przyspieszyło i obie mogłyśmy to usłyszeć.

Musiałam go uspokoić zanim do pokoju wparuje zaalarmowana pielęgniarka i nas obie wygoni.

Azriel otworzył szeroko oczy na widok Tayen. Zacisnął palce prawej dłoni na kołdrze, jak gdyby powstrzymywał się, przed wyciągnięciem ręki w jej kierunku.

Jego oczy skupiły się na mnie. Przełknął ciężko i mogłam dostrzec jego zaskoczenie. Jak gdyby chciał się upewnić, że to na pewno ona.

Rozumieliśmy się bez słów.

Tak, Azrielu. To ona.

Kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się do niego delikatnie.

Azriel przeniósł spojrzenie ze mnie ponownie na stojącą obok mnie kobietę.

Wypuściłam dłoń zesztywniałej z napięcia Tayen.

— Tay... — odezwał się cicho Azriel. Moja przyjaciółka zrobiła powoli krok w jego stronę.

— Tak?

Azriel tym razem wyciągnął w jej kierunku rękę i posłał jej szelmowski uśmieszek, a jego orzechowy oczy zalśniły wewnętrznym blaskiem, który tak kochałam.

— Jak byłaś mała zawsze się wkurzałaś, gdy przypominałem ci o dzielącej nas różnicy wieku. Urodziłem się pierwszy i według ciebie mama przez to na więcej mi pozwalała. Zawsze mawiałaś, że to ty powinnaś być tą starszą. Przodkowie cię wysłuchali, starsza siostrzyczko.

Tayen wybuchła płaczem. Pokonała ostatnie kilka metrów dzielących ją od łóżka Azriela. Zamiast jednak wziąć jego dłoń pochyliła się nad nim, objęła ostrożnie i wtuliła twarz w jego szyję. Azriel powoli objął ją zdrowym ramieniem i położył dłoń na jej plecach. On również płakał.

Nasze spojrzenia się spotkały ponad ramieniem trzęsącej się z płaczu Tayen.

I widziałam, że były to łzy radości.

— Kocham cię — powiedziałam bezgłośnie, poruszając powoli ustami.

— Ja ciebie też — odpowiedział w ten sam sposób i jednocześnie powoli głaskał plecy Tayen.

Dopiero w tym momencie, gdy tak stałam i wpatrywałam się w Azriela i Tayen, podjęłam decyzję w sprawie rodziców Danici. Z tego co wiedziałam i pamiętałam nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się ponownie spotkać z kimś, kogo znałam w poprzednim wcieleniu. Może z powodu braku możliwości podróży po świecie, z powodu bariery językowej, urodzenia w innej klasie społecznej lub w ogóle kilka dekad później... Powodów było tak naprawdę tysiące. Teraz jednak miałam taką możliwość i właśnie byłam świadkiem, ile radości mogło przynieść takie ponowne spotkanie. Postanowiłam zaryzykować. W końcu zgodnie z tym co powiedziała Tayen: w najgorszym przypadku mi nie uwierzą.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro