Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rebecca wróciła do domu i zostałam sama z Tayen na zewnątrz.

Niewiele się zmieniła mimo upływu czasu. Nie była już nastolatką, lecz kobietą po czterdziestce, lecz tak samo jak wcześniej na jej twarzy widniała wojowniczość, determinacja. Wokół jej oczu były drobne zmarszczki mimiczne i właściwie tylko one zdradzały, że miała więcej niż trzydzieści lat. Była o wiele niższa i drobniejsza niż ją pamiętałam, w końcu teraz, jako Isobel byłam o wiele wyższa niż wcześniej Danica.

Z SUVa wysiadł mężczyzna w garniturze. Oparł się o auto i patrzył w naszym kierunku uważnie. Jej ochroniarz.

Przecież Tayen była gubernatorem stanu Kalifornia, nic więc dziwnego, że posiadała prywatną ochronę. A ten dom zapewne musiał być także jej nowym, rodzinnym domem od czasu tego tragicznego pożaru.

Zalało mnie poczucie tak ogromnej dumy z mojej dawnej przyjaciółki i szczęścia, że osiągnęła tak wiele, że aż naprawdę na sekundę zapomniałam o moim bólu z powodu Azriela.

Czasami naprawdę granica między moim obecnym wcieleniem, a poprzednimi się zacierała. Czasem myślałam o moim dawnym wcieleniu jako „ona" a czasem „ja". Zależało to tak naprawdę od sytuacji i tego, jak się w danej chwili czułam.

Teraz pamiętałam tak wiele z życia Danici i miałam tak wiele wspomnień o Tayen, że zdecydowanie czułam się chociaż przez chwilę ponownie jakbym to ja przyjaźniła się z Tayen.

Jakby to była moja przyjaciółka i mogłam ją spotkać po latach.

Nie panowałam nad swoimi kolejnymi słowami ani nad pojedynczą łzą wzruszenia, spływającą mi po policzku.

— Nie, Pocahontas. Nie zgubiłam się. Myślę, że znalazłam się w końcu w domu — wyszeptałam ze słabym uśmiechem. Bo tak właśnie było. Nigdy ani razu nie czułam się w Londynie tak dobrze, jak teraz w Los Angeles. To tutaj był mój dom. — Wygrałaś tę wojnę, o której kiedyś rozmawiałyśmy. Jesteś gubernatorem i tak wiele udało ci się zmienić. Jestem z ciebie taka dumna.

Tayen zbladła, jej skóra straciła piękny miedziany odcień brązu i stała się blada niczym kartka. Otworzyła szeroko obsydianowe oczy i patrzyła na mnie zszokowana.

— Jak... Jak mnie nazwałaś?

— Pocahontas. Ty kiedyś nazywałaś mnie Barb...

— ... Barbie — dokończyła wraz ze mną i patrzyła na mnie zszokowana.

Ochroniarz podszedł do nas bliżej, zaniepokojony reakcją Tayen.

— Pani gubernator, wszystko w porządku?

— Tak, tak. Poczekaj w samochodzie, Charles — powiedziała Tayen z napięciem w głosie i wbiła we mnie intensywne spojrzenie. Zaczekała aż ochroniarz spełni jej prośbę. Zmrużyła powieki i odezwała się ostrzejszym tonem: — Co to za jakieś głupie żarty? Kim jesteś i skąd wiesz, jak kiedyś byłam nazywana przez Danicę? Nigdy o tym nikomu nie mówiłam.

Reakcja Tayen wcale mnie nie zdziwiła. Była wręcz do przewidzenia. Nie wiem, co mnie podkusiło, aby nadal z nią rozmawiać. Powinnam odejść. Wrócić do samochodu i pojechać do motelu. Nie powinnam mieszać w uporządkowanym życiu mojej dawnej przyjaciółki.

Jednak tak bardzo za nią tęskniłam. Za nią i za moją dawną rodziną.

Znałam jednak granicę. Nie mogłam i nie miałam prawa wejść z buciorami do życia moich dawnych rodziców i brata. To byłoby dla nich zbyt bolesne i okrutne. Nie wiem nawet czy w ogóle byliby na tyle otwarci, aby zrozumieć, że to Danica i Isobel dzieliły jedną duszę. To byłam nadal ja.

Wiedziałam, że zapewne więcej już nie zobaczę żadnego z nich, ani rodziny Riley ani Tayen.

Mogłam się z nią pożegnać, co kiedyś nie było mi dane.

— Pamiętasz, jak kiedyś Desmond nazwał mnie Emily? — zaczęłam mówić, a Tayen zrobiła krok do tyłu. Zacisnęła mocno dłonie w pięści i wpatrywała się we mnie z mieszaniną przerażenia i oszołomienia, jak gdyby zobaczyła ducha. Co było zrozumiałe. — Powiedziałaś wtedy do niego „Des, to nie jest Emily. Pomyliłeś Dani z kimś innym." Sęk w tym, że między mną, a nim jest nierozerwalna więź, ponad to jesteśmy starymi duszami. Odradzamy się w kolejnych wcieleniach i pamiętamy o sobie nawzajem. Jednak z powodu schizofrenii Desmond słabo mnie pamiętał. Wizje o mnie mieszały mu się z wizjami podsuniętymi przez jego umysł z powodu choroby. Jednak byłam Emily, a potem Danicą. Teraz jestem Isobel. I pamiętam cię. Nie powinnam ci o tym mówić, i tak pewnie mi nie wierzysz, ale Tayen, gdy cię zobaczyłam, chciałam ci powiedzieć, jak bardzo jestem z ciebie dumna...

— Oh, już zamilcz, Barbie — przerwała mi zduszonym tonem Tayen i mocno mnie przytuliła. Z całej siły, aż zabolały mnie żebra i nie mogłam oddychać. — Nie wyglądasz już jak Barbie i gadasz niczym Brytyjska królowa Kate, ale to zdecydowanie ty. Nigdy nikomu nie mówiłam o tym wszystkim. Nawet Koby'emu. Wierzę ci. Gdybym miała więcej czasu skopałabym ci tyłek za to, jak mnie zostawiłaś. Jak śmiałaś mieć czelność umrzeć? I to w taki sposób?

Odwzajemniłam jej uścisk i wybuchłam płaczem. Tayen poluzowała nieco uścisk, ale ani trochę się nie odsunęła. Także ją przytuliłam.

— Nie jestem ognioodporna. Przepraszam.

— Najlepiej trzymaj się z dala od ognia.

— Taki mam plan.

Boże, jak ja za nią tęskniłam.

Była tak samo zgryźliwa jak zawsze. Tak samo jednak opiekuńcza na swój sposób i zdeterminowana, by było po jej myśli.

W końcu Tayen się ode mnie odsunęła. Spojrzała na mnie wilgotnymi od łez ciemnymi oczami.

— Co tutaj robisz, Dani... To znaczy Isobel? Jak mam cię teraz nazywać?

Przypomniałam sobie, jak nazywali mnie ostatnio przyjaciele, w tym Harmony.

— Może być Issy — powiedziałam w końcu i przełknęłam ciężko ślinę. Przypomniałam sobie ponownie o Azrielu i ten ból w klatce piersiowej, który udało mi się na chwilę stłumić powrócił intensywniejszy. — Przyleciałam do Azriela... Autobus, do którego wsiadł przedwczoraj po przylocie do Los Angeles został porwany...

— Czekaj, chwila. — Tayen spojrzała na mnie poważniej. — Kim jest Azriel?

— Moja bratnia dusza — wyznałam cicho. Wiedziałam, do czego dążyła. — I w poprzednim życiu był twoim bratem, Desmondem.

Pod Tayen ugięły się nogi. Złapałam ją za ramiona i przytrzymałam, aby nie upadła na rozgrzany słońcem chodnik. Zaczęła szybciej oddychać.

— Nie znowu. Nie przeżyję jego śmierci ponownie — wyszeptała z nutą paniki. — Wiem, o jakim autobusie mówisz. Właśnie miałam jechać na spotkanie z negocjatorami i policją. Porywacze żądają ze mną rozmowy, przyleciałam dzisiaj rano do Los Angeles z Sacramento.

— Ja miałam spotkać się z rodzicami Azriela przed ich motelem. Nikt mi nic nie powie. Miałam nadzieję, że oni coś więcej wiedzą.

Tayen szybko wzięła się w garść. Wyprostowała się, wypuściła mnie z ramion i uniosła wyżej głowę.

— Dobrze. Jedźmy więc, dowiemy się czego chcą ci ludzie i zamierzam im to dać. Przynajmniej chwilowo. — Jej ciemne oczy ciskały gromy. — Uwolnimy tych wszystkich ludzi, w tym mojego bra... To znaczy Azriela, a potem pokażę tym porywaczom czym się kończy zadzieranie ze mną.

— Jadę teraz do motelu. Spotkamy się pewnie na komisariacie?

— Nie, przyjedź z jego rodzicami bezpośrednio do miejsca, gdzie znajduje się autobus. Tak naprawdę jest cała operacja i tam będą prowadzone negocjacje.

— Jesteś pewna, że policja nas nie wyprosi? Rodziny mają czekać na komisariacie na nowiny.

— Nikt was nie wyprosi. Jestem gubernatorem. Nikt nie ośmieli mi się sprzeciwić na terenie tego stanu.

Uśmiechnęłam się do niej słabo.

— W porządku, to spotkamy się na miejscu.

— Zanim się rozdzielimy... Pokażesz mi jego zdjęcie?

Patrzyła na mnie niepewnie, jak gdyby sama nie była pewna, czy naprawdę chce go zobaczyć.

— Jasne. — Wyciągnęłam telefon i pokazałam jej zdjęcia Azriela, zgodnie z jej prośbą.

Podałam jej mój telefon i pozwoliłam jej przez chwilę przeglądać galerię w ciszy.

W końcu odchrząknęła i zamknęła galerię. Wpisała w notatnik moim telefonie adres miejsca naszego spotkania, a do mojej listy kontaktów wpisała swój numer telefonu.

Oddała mi telefon.

— Napisz mi wiadomość, żebym miała twój numer.

Kiwnęłam głową i wykonałam jej prośbę.

Później patrzyłam, jak wsiadła na tylne siedzenie czarnego samochodu i odjechała wraz ze swoim ochroniarzem.

Spojrzałam po raz ostatni na piękny ogród, który tętnił życiem mimo ogromnych upałów i suszy. Trawa na trawnikach przy innych domach była żółtawa. Tutaj jednak miała soczysty, ciemnozielony kolor.

Ktoś cały czas dbał o rośliny z miłością i starannością, mimo upływu lat.

Gdy wsiadłam do samochodu i odjechałam mogłam przysiąc, że widziałam na sobie spojrzenie kogoś patrzącego w moim kierunku przez okno na piętrze.

***

Pół godziny później zaparkowałam na parkingu przy motelu. Byłam spóźniona dziesięć minut, niestety i miałam nadzieję, że rodzice Azriela mi to wybaczą. „
Niezbyt dobre rozpoczęcie znajomości.

Stłumiłam w sobie histeryczny śmiech.

W ogóle kiepsko przecież poznawać najbliższych ukochanego, gdy ten znajduje się w porwanym autobusie.

Wysiadłam pod długim, szarym trzypiętrowym budynkiem. Był to typowy amerykański motel i średnim standardzie. Wejścia do pokoi znajdowały się z zewnątrz. Na każde z pięter prowadziły metalowe schody pokryte czerwoną, odchodzącą już ze starości farbą. Na parterze po lewej stronie widziałam przezroczyste drzwi do recepcji. Tuż obok nich widniał duży, neonowy szyld z nazwą motelu.

Rozejrzałam się wokół siebie, szukałam wzrokiem dwóch lub trzech osób. Nie wiedziałam w końcu, czy oprócz rodziców Azriela ma być z nimi jego starszy brat, Emrys. Był młodym lekarzem, zaczął dopiero niedawno pracę w zawodzie i nie wiem, czy udałoby mu się w ogóle wziąć tak nagle wolne.

W końcu mrużąc oczy z powodu jasnego słońca udało mi się wypatrzeć parę koło pięćdziesiątki. Stali tuż obok schodów, w cieniu budynku. Na mój widok wyszli z cienia i zaczęli powoli iść w moim kierunku.

Kobieta miała ciemne, kręcone włosy i pociągłą, opuchniętą od płaczu twarz. Jej mąż obejmował ją ramieniem. Był tego samego wzrostu co Azriel, jednak na tym różnice się kończyły. Jego rude, krótko przycięte włosy zakryte były czapką z daszkiem. Miał jasne, błękitne oczy, którymi patrzył teraz na mnie z takim bólem, który zdecydowanie przewyższał nawet mój własny.

Wyszłam im naprzeciw.

— Dzień dobry, jestem Isobel — przywitałam się cicho, gdy stanęliśmy naprzeciwko siebie. — Jestem dziewczyną Azriela. Bardzo dziękuję, że zechcieli państwo się ze mną spotkać.

— Az tyle o tobie mówił, że czuję się, jak gdybym już cię znała — powiedziała pani Killinger. — Nasz syn byłby na nas zły, jeśli nie zgodzilibyśmy się z tobą spotkać. Bardzo mu na tobie zależy.

— Szkoda, że poznajemy się w takich okolicznościach — dodał jej mąż i wyciągnął w moją stronę dłoń. — Matthiew Killinger, a to moja żona, Lana.

Uścisnęłam jego dłoń, a później zrobiłam to samo z jego żoną, panią Killinger.

— Powinniśmy już jechać.

— Jeśli o to chodzi... — zaczęłam niepewnie. — Spotkałam po drodze panią gubernator, Tayen Marsh- Timbery. Powiedziała, że mamy przyjechać bezpośrednio pod adres, gdzie znajduje się aktualnie autobus. To tam dzisiaj będą trwały kolejne negocjacje z porywaczami.

Pan Killinger uniósł w górę obie brwi, patrząc na mnie z zaskoczeniem. Ta mina tak bardzo przypominała mi Azriela, że poczułam, jak gdyby ktoś ścisnął moje serce imadłem.

— Znasz panią gubernator?

— To dobra przyjaciółka rodziny. Tej w Stanach — skłamałam gładko.

Nie bardzo miałam pomysł, co innego powiedzieć. Na szczęście żadne z nich nie miało zamiaru dopytywać o szczegóły tejże rodziny.

— Możesz jechać pierwsza, my pojedziemy za tobą — powiedziała pani Killinger.

Przystanęłam na ten pomysł.

Wróciłam do swojego auta. Wpisałam adres podany mi przez Tayen do GPS i ruszyłam jako pierwsza.

Okazało się, że autobus był przetrzymywany poza granicami samego miasta, na nieuważnej od lat stacji kolejowej. Było tutaj dziwnie pusto, oprócz samochodów policji, karetki i dużego, czarnego pojazdu, w którym zapewne znajdowało się centrum dowodzenia akcją to miejsce wydawało się być opuszczone. Niczym stacja duchów.

Na stacji widziałam stare sklepy, poczekalnię oraz lodziarnię. W większości budynków szyby były wybite, a ściany pomazane graffiti.

Zaparkowałam w sporej odległości od pomarańczowych taśm odgradzających cały teren. Zaczęłam rozglądać się za Tayen. Wiedziałam, że bez jej obecności policjanci nie pozwolą mi i państwu Killinger przejść przez taśmy policyjne.

Poczekałam przy swoim aucie aż dołączą do mnie rodzice Azriela. Jego mama wydawała się być jeszcze bledsza niż gdy wcześniej rozmawiałyśmy. Jej wielkie, brązowe oczy pełne były rozpaczy oraz nadziei.

Żadne z nas nic nie mówiło. Tak naprawdę na całą naszą trójkę po raz kolejny spłynęła powaga sytuacji. Zacisnęłam mocno dłonie w pięści i ruszyłam w stronę taśm. Słyszałam za sobą kroki podążających za mną państwa Killinger.

— Wstęp zabroniony — powiedział na nasz widok policjant. — Trwa tutaj operacja policyjna.

— Tak, wiemy. W tym autobusie jest nasz syn — odpowiedział stalowym tonem pan Killinger. — Mamy zgodę pani gubernator na wejście.

Policjant nie wyglądał na przekonanego.

— Proszę pana, tak jak już powiedziałem...

— Wpuść ich.

Wszyscy spojrzeliśmy w stronę, z której doszedł ten stanowczy rozkaz. Tayen stała kilka metrów od policjanta. Musiała zauważyć nas przez okno czarnego, samochodu operacyjnego i wysiadła, by nam pomóc.

Jej stanowczy, pewny siebie i władczy głos nie pasował do jej drobnej postury i niskiej wzrostu.

Pozory mogły mylić. I każdy, kto dał się nabrać na niewinny wygląd Tayen mógł się o tym przekonać.

Policjant bez żadnego słowa sprzeciwu posłusznie odsunął się na bok.

— Oczywiście, proszę pani.

Przeszłam ostrożnie pod taśmą policyjną, a zaraz za mną przeszli również rodzice Azriela. Tayen spojrzała na mnie krótko, a potem jej uwaga skupiła się na państwu Killinger.

— Dzień dobry. Zapewniam państwa, że robimy co możemy, aby wszyscy zakładnicy opuścili jak najszybciej porwany autobus.

— Bardzo dziękujemy, pani gubernator — odpowiedział jej cicho pan Killinger.

Tayen spojrzała na policjanta stojącego obok.

— Zaprowadź ich do swojego dowódcy i poproś, aby na moje polecenie przekazał im wszystkie informacje, jakie w chwili obecnej posiadamy. To rodzice jednej z uprowadzonych osób. Mają pełne prawo widzieć, co się dzieje z ich synem.

— Tak, oczywiście. Zapraszam za mną.

Policjant bez słowa sprzeciwu wskazał na państwa Killinger i zaczął ich prowadzić do czarnego operacyjnego samochodu. Zostałam sama z Tayen, nie licząc innych policjantów oddalonych od nas o kilkadziesiąt metrów.

— Autobus jest za torami, tuż za stacją — odezwała się jako pierwsza Tayen i wskazała na opuszczony i podniszczony budynek stacji kolejowej. Podeszła do mnie bliżej.

— Czego żądają porywacze?

Widziałam, jak zacisnęła mocniej szczękę, a jej oczy zalśniły gniewem.

— Żądają ułaskawienia Alana Brewera, przywódcy gangu handlarzy narkotyków. Odsiaduje wyrok dziesięciu lat pozbawienia wolności, a ta dwójka zapewne jest najnowszymi członkami. Może to jakiś chory rodzaj inicjacji, kto ich tam wie.

— Przecież nie jesteś sędzią? Możesz ich ułaskawić?

— Nie jestem sędzią, to prawda. Jednak jako gubernator stanu Kalifornia mam prawo łaski. Mogę go ułaskawić. Teoretycznie. Praktycznie jest przy tym tyle papierologi i jeszcze opinia publiczna... Krótko mówiąc, to nie jest takie proste.

— Ilu ludzi jest w tym autobusie?

— Nie licząc porywaczy ośmiu pasażerów plus kierowca. Razem dziewięć uprowadzonych osób.

Ta decyzja musiała ją kosztować wiele. Rozumiałam między słowami: to mogło kosztować ją jej stanowisko i karierę polityka. Jeśli ludzie się dowiedzą, że ułaskawiła gangstera i to na taką skalę, mogą naprawdę się nieźle wkurzyć.

Mogą zrozumieć, że na szali był los dziewięciu niewinnych osób, lecz w obecnych czasach większość ludzi niestety tylko czyta nagłówki, a nie treść całych artykułów.

Informacja „gubernator ułaskawił gangstera z gangu narkotykowego" do nich dotrze, lecz mniejszymi słowami „a zrobił to ze względu na wyzwolenie dziewięciu niewinnych osób, które zostały przetrzymywane" już może nie dotrzeć.

— Ale zrobisz to?

— Gdybyśmy się rano nie spotkały, to nie. Wzięłabym porywczy na przetrzymanie, aż antyterroryści nie weszliby do akcji i nie odbili zakładników — wyznała ciszej, nieco się garbiąc. — Teraz jednak skoro wiem, że jest tam Azriel... Des... Nie byłabym w stanie tego zrobić. Więc tak, zgodzę się na ich warunki.

— Dziękuję — szepnęłam. — Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy. Mam nadzieję, że to jednak nie zniszczy twojej kariery.

— Karierę zawsze mogę odbudować. Ludzkiego życia nie da się w żaden sposób przywrócić. A oni zaczęli już grozić, że będą zabijali zakładników. Noszą te głupie maski, ale dowiem się, kim są ci ludzie i zapłacą za to.

Wiedziałam, że to zrobi. Patrzyła w kierunku autobusu, niewidocznego z powodu budynku stacji.

— Opowiedz mi więcej. O tym, co pamiętasz z życia Danici. I o tej całej kwestii bratnich dusz. Mamy chwilkę, nim przyjadą prawnicy i reszta osób niezbędnych do tej całej operacji.

Spełniłam jej życzenie. Stałyśmy tuż przy żółtych taśmach policyjnych, wpatrzone w budynek opuszczonej, starej stacji kolejowej i opowiedziałam jej o wszystkim.

O moim pierwszym spotkaniu z Faustusem i kolejnych wcieleniach.

O tym, jak poznałam Desmonda i jakim szokiem dla mnie było, że mnie nie pamiętał.

Opowiedziałam jej o tamtym strasznym dniu, gdy spłonęłam wraz z Desmondem i o tym, gdy pierwszy raz zaczęłam mieć wizje jako Isobel. Gdy przypomniałam sobie tamto wcielenie.

Gdy przypomniałam sobie ją.

Nie wiem, jak długo tak stałyśmy, lecz nikt do nas nie podchodził. Zapewne wszyscy czekali na przybycie osób, które wezwała wcześniej Tayen, aby formalności odnośnie ułaskawienia mogły zostać wypełnione.

Gdy skończyłam opowiadać Tayen patrzyła na mnie z nieodgadnionym spojrzeniem.

— Naprawdę myślisz, że macie jakiegoś pecha?

— Jak inaczej wyjaśnić, że ciągle coś nas rozdziela? — zapytałam gorzko i wskazałam w stronę stacji. — Zobacz, co się z nim teraz dzieje. Został porwany, jest tam od kilku dni i kto wie, jaka krzywda mu się dzieje.

— Hej, spokojnie. — Tayen położyła dłoń na moim ramieniu i lekko mnie uścisnęła. — Jest cały i zdrowy. To był jeden z naszych warunków podczas rozpoczęcia negocjacji. Musieli pokazać nam nagranie na żywo wszystkich pasażerów i kierowcy.

Złapałam się tego tak kurczowo, jak tylko byłam w stanie. Jeszcze miałam nadzieję, że naprawdę to wszystko dobrze się skończy.

— Dzięki. Potrzebowałam to usłyszeć.

Tayen kiwnęła głową w zrozumieniu. Nie puściła jednak jeszcze mojego ramienia.

— Chcę cię o coś jeszcze poprosić, w związku z tym pechem, o którym tam mówisz. Jeśli kiedyś ponownie zrobisz mi taki numer, jak wtedy w moim domu, to masz mnie znowu znaleźć. Jasne?

Patrzyła na mnie intensywnie, jak gdyby nie miała zamiaru przyjmować do siebie innej odpowiedzi niż twierdzącej.

Wcześniej powiedziałam jej właściwie tylko najważniejsze rzeczy. Nie wyjaśniałam jej jeszcze, że to nie było takie proste. Nie pamiętałam wszystkich swoich wcieleń i nie wiedziałam, czy będę w przyszłości pamiętać to, o ile jeszcze kiedyś ponownie się odrodzę. Wspomnienia pojawiały się po raz pierwszy dopiero w wieku nastoletnim i często były chaotyczne. Nie mogłam dać jej żadnej gwarancji.

Mimo to posłałam jej lekki uśmiech i odpowiedziałam:

— Jasne.

Tayen zadowolona puściła moje ramię, a ja bezwiednie musnęłam palcami złotą bransoletkę na moim nadgarstku.

Tak naprawdę miałam nadzieję, że to wcielenie będzie moim i Azriela już ostatnim. Że w końcu będziemy mogli być razem. Spędzimy ze sobą całe życie, zestarzejemy się i umrzemy w sędziwym wieku.

Wiedziałam, że wtedy oboje poszlibyśmy dalej, w stronę białego światła.

Pragnęliśmy tylko jednego, całego życia ze sobą.

Dostrzegłam, jak obok mojego samochodu zaparkował kolejny SUV, a zaraz za nim dwa następne. Z samochodu wysiadł niski mężczyzna z brodą i z czarną teczką. Ruszył szybkim krokiem w naszą stronę, wzburzony.

— Zaczyna się... — wymamrotała pod nosem Tayen. — Ignoruj go. To mój doradca.

— Z całym szacunkiem, pani gubernator — zaczął mężczyzna nieco piskliwym tonem, przeszedł przez taśmę dosyć niezdarnie. — Ale ta decyzja jest niezwykle nieprzemyślana. Sugeruję zaczekać aż antyterroryści wezmą sprawę w swoje ręce.

— Dzień dobry i tobie, Hancock.

— Tak, tak, dzień dobry. Wracając do sedna sprawy, to może położyć na panią cień podczas kolejnych wyborów.

— Ci ludzie zaczęli grozić, że zaczną zabijać zakładników. Nie będę czekała spokojnie aż antyterroryści przejmą łaskawie sprawę. To trwa stanowczo za długi.

Przez barierkę z taśm przeszło kolejnych kilka osób, każdy z nich był ubrany elegancko, w garnitur lub garsonkę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy patrzyli na Tayen niczym wilki na gazelę.

— To stanowczo zły pomysł, dawać porywaczom to, czego żądają, pani gubernator — powiedziała ciemnowłosa kobieta. — Proszę nas wysłuchać...

— Na szali jest życie dziewięciu niewinnych osób, Thompson — przerwała jej ostro Tayen. — Policja miała trzy dni na zajęcie się sprawą. Mogli wcześniej poprosić o pomoc oddział antyterrorystyczny. Nie pozwolę, aby uprowadzone osoby spędziły w tym przeklętym autobusie kolejną dobę. Ściągnęłam was po to, abyście pomogli mi ich jak najszybciej uwolnić. A ty, Hancock. — Spojrzała ponownie na swojego doradcę. — Zacznij już myśleć nad tym, aby to nie odbiło się na mojej przyszłej kampanii. Lepiej zadzwoń do działu PR i ich w to zaangażuj.

Hancock wyglądał, jak gdyby go zemdliło. Zzieleniał na twarzy, ale nie próbował już się wykłócać z Tayen. Wyciągnął swój telefon i odszedł kilka kroków na bok, by wykonać rozkaz dany przez szefową.

Ostra, stanowcza wypowiedź Tayen sprawiła, że nowo przybili ludzie zmienili taktykę i próbowali kupić nieco więcej czasu, aby zakładnicy mogli zostać odbici. Zirytowana Tayen zagroziła, że zacznie po kolei ich zwalniać, jeśli nadal będą próbowali ignorować jej rozkazy. Kazała zacząć przygotowywać stosowne dokumenty i zapewniła, że porywcze nie odejdą bezkarni, a Alan Brewer i tak pewnie niedługo znowu trafi za kratki. Policja będzie miała go na oku, gdy go wypuszczą i to była kwestia czasu.

Tayen wraz z grupką swoich współpracowników zaczęła kierować się w stronę czarnego samochodu. Spojrzała na mnie przez ramię i rzuciła przelotnie:

— Do zobaczenia później.

A potem skupiła się na swojej pracy. Po chwili wszyscy zniknęli w czarnym, ogromnym samochodzie. Przez zaciemnione szyby nic nie widziałam.

Poszłam powolnym krokiem w stronę opuszczonej stacji kolejowej. Nikt nie próbował mnie zatrzymywać, najwyraźniej wcześniejsze słowa Tayen zapewniły mi pewną swobodę. Weszłam do budynku stacji, w środku pachniało stęchlizną, moczem i alkoholem. Widziałam wszędzie porozwalane butelki, resztki jedzenia, opakowania po daniach na wynos i nawet jakieś igły. Wzdrygnęłam się. Tutaj musiały dziać się nocą dantejskie sceny. W oknach nie było szyb, a w murze gdzieniegdzie znajdowały się wybite dziury.

Przez dziurę w ścianie naprzeciwko mnie dostrzegłam w oddali przód autobusu.

Usłyszałam za sobą ciche kroki.

Zerknęłam przez ramię i zauważyłam panią Killinger. Tuż obok niej stał policjant. Zapewne pilnował, aby żadna z nas nie poszła w kierunku autobusu.

Nigdy bym tego nie zrobiła, bo znałam ryzyko. Jeśli porywcze zobaczyliby kogoś idącego w stronę autobusu naprawdę mogliby spełnić swoje groźby.

Rozumiałam jednak, że policjant miał swoje rozkazy, nie znał nas i chciał się upewnić, że żadna z nas nie zrobi nic głupiego. Po jego minie widziałam, że ani trochę nie podobała mu się nasza obecność. W końcu w ogóle nie powinno nas tutaj być.

Aby nieco uspokoić wyraźnie zdenerwowanego glinę podeszłam ponownie do wejścia. Mężczyzna nieco się rozluźnił.

— Pani gubernator właśnie załatwia ułaskawienie, którego żądają porywacze — powiedziałam cicho do pani Killinger.

— Wiem, powiedzieli mi to nim wyszłam z samochodu. Musiałam się przewietrzyć.

Kobieta spojrzała nad moim ramieniem w stronę widocznego przez dziurę w murze autobusu.

— Azriel niedługo będzie wolny — zapewniłam ją, ale także i samą siebie.

Tylko ta myśl sprawiała, że nadal byłam w stanie się trzymać w garści.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro