#7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy tylko padła informacja, że będziemy jechać na skoki, Tekla napadła na mnie, kiedy wychodziłam z pod prysznica i zaklepała sobie miejsce obok mnie w busie. Zgodziłam się bez szemrania, a dziewczynka uśmiechnęła się tak szeroko, że jej prawie czarne oczy zaczęły błyszczeć z radości. Śmiesznie kontrastowało to z jej bardzo jasnymi włosami.

- Możemy obejrzeć nagranie z Dziadka do orzechów - zaproponowała.

Nasza dwunastoletnia Tekla miała ogromny talent muzyczny i chętnie wykorzystałaby go również w balecie, który był jej konikiem ale... kilka urazów z dzieciństwa, źle zrośnięte kości jej to uniemożliwiły.

- Jasne - odparłam z entuzjazmem.

Już nie mogłam się doczekać, zwłaszcza, że nagranie zapewne pochodziło z grupy baletowej moskiewskiego teatru Bolszoj.

Przy bardzo wczesnym śniadaniu, chcieliśmy uniknąć korków i upału, okazało się, że Hanka koniecznie chciała siedzieć z Teklą i...

- Możecie usiąść na samym końcu, gdzie są cztery miejsca - zaproponował Michał.

Gosia słysząc to, spojrzała na niego tym swoim wzrokiem, który mówił "mam kisiel w majtkach, jak tylko cię widzę, czy słyszę".

- Super - rozentuzjazmowała się Tekla. - Dominik może usiąść z nami.

Dziewczyna spojrzała na naszego małego artystę, który podziękował jej szerokim uśmiechem i lekkim skinieniem głowy.

- Czy ktoś widział moje mleko? - spytał Filip.

- Powinno być... Chyba się skończyło - odpowiedziała zaskoczona Gosia.

Cudownie. Czy ona czasem nie była wczoraj na zakupach?

- Możemy zrobić dzisiaj dzień bez płatków. - Entuzjastyczny głos Kornelii zwrócił uwagę wszystkich.

- Świetny pomysł - poparł ją od razu Benjamin.

- Sara zrobi naleśniki bez mleka? - Padło z ust Adama.

No tak, jak trwoga to do Sary. Z ogromnym... lekko udawanym entuzjazmem ruszyłam w kierunku kuchenki. Przepis i proporcje dla naszej Kamienicy miałam już w mały palcu u stopy. Dominik przysiadł na blacie obok miejsca, gdzie mieszałam składniki. Obserwował mnie, często to robił... patrzył bez słów.

- Ktoś przyniesie dżemy ze spiżarni? - zapytałam.

- Jakie smaki? - Kornelia wstała od stołu.

Posypały się zamówienia na konkretne smaki, a dziewczyna bez problemu je zapamiętała. Benjamin zaoferował się, że jej pomoże. Spojrzałam znaczącym wzrokiem na Gośkę. Kiedyś w końcu trzeba zmusić Michała do przeprowadzenia tej rozmowy.

Miałam idealnie wymierzony czas, aby każdy dostał swoją porcję w temperaturze jaką lubi. Niektóre z dzieci lubiły chłodne, inne letnie, a jeszcze inne gorące. Na początku musiałam sobie robić notatki na każdy temat. Mój skoroszyt jest wypełniony nimi po brzegi. Kto co lubi, czego nie lubi, czego się boi, za co dałby się zabić... Jeśli ktoś uważa, że przy dwójce dzieci jest to skomplikowane, to grubo nie zna się na rzeczy. Ilość naleśników również potrafiłam przewidzieć... wprawa.

- Dla ciebie mam cztery, bo jeszcze nie wiem, jak funkcjonujesz - zwróciłam się do Michała.

Zwykle nadprogramowe naleśniki zjadała Gosia, aż  dziw, że nie jest spaślakiem, ale tym razem musiała się poświęcić dla swojego Michałka. 

- Dzięki. O jeden za dużo... - zaczął mężczyzna. 

- Ciocia Gosia bez problemu przygarnie - wciął mu sięw słowo Wojtek i szybko zamilkł. 

W domu zostałby za to ukarany, jak również za prośby,czy jakiekolwiek przejawy własnego zdania. Zaczekałam kilka sekund, dając Michałowi czas na reakcję. 

- Myślisz, że się ucieszy? - zapytał mężczyzna. 

Wojtek spojrzał na mnie niepewnie. Michał zupełnie zignorował fakt niewłaściwego zachowania, co mocno zaniepokoiło Wojtka. Lubił być pewien kary lub jej braku. 

- Zdarza się najlepszym. Ciocia Gosia cały czas wcina mi... - zwróciłam się do niego. 

- Wcale się nie... Kurde, faktycznie. - Gośka zrobiła zamyśloną minę. 

Wojtek uśmiechnął się nieśmiało. 

- Tak, myślę, że się ucieszy - odpowiedział Michałowi. 

Mężczyzna dostał u mnie mikro plus i mikro minus.Starał się, ale jednak jeszcze nie wie, co na kogo działa.Nam trochę to zajęło. Cieszyło mnie, że Wojtek wie,że przerywanie jest niekulturalne, ale jego reakcja... oczekiwanie kary, czy nagany było nad wyraz i nadal mnie niepokoiło. 

*****

Tym razem pakowanie do Kamiennego Busa udało nam się ogarnąć w jakiś bardziej zorganizowany sposób niż podczas wyjazdu do Kłodzka. Nabraliśmy wprawy... A raczej nabrał jej Michał, który stwierdził, że najprościej będzie, jak zrobi to jedna osoba, a on jako prawdziwy gentleman się podejmie tego arcytrudnego zadania.

No normalnie, jakby to powiedziała Sara, kisiel w majtkach. 

A na serio to wciąż wisiałam mu tę nieszczęsną kawę... Nie wiem, jak to się stało, ale nadal nie udało nam się na nią wybrać, a minęło już kilka dni! 

Tak to już było w naszej Kamienicy - kompletnie nie miałyśmy czasu dla siebie. Ale pasował nam taki układ. Dla tych dzieciaków wszystko. Nawet gdybyśmy miały chodzić z półrocznymi odrostami na włosach, bo nie było nawet chwili, by zafarbować włosy, o wypadzie do fryzjera nawet nie wspominając.

Zaopatrzeni w woreczki, cukierki imbirowe - Sara wyczytała gdzieś, że pomagają na nudności - i połową rocznego zapasu aviomarinu ruszyliśmy w niedługą, ale emocjonującą podróż do Wisły.

Tym razem kierowcą była Sara. Wycwaniła się, bo cukierki imbirowe okazały się doskonałe na nudności - prowokowały wymioty jeszcze szybciej. Ofiarą tego odkrycia padła Tosia, cała reszta została więc odwiedziona od tego pomysłu i naszprycowna lekami. Dlatego też kiedy ja walczyłam z wymiocinami, Sara w najlepsze pogwizdywała sobie do rytmu  z radiem rzucając co rusz okiem na GPSa.

Nie umiałam zrozumieć, jakim cudem potrzebowała go na tak prostej trasie, którą powinna znać na pamięć. Wyjeżdżasz z centrum w kierunku południa miasta i kolejne półtorej godziny jedziesz prosto drogą na Skoczów. Nawet pasa zmieniać nie trzeba! Tylko na fotoradary należy uważać, ale nasz busik nie rozpędzał się do żadnych szalonych prędkości.

- W porządku? - zapytał Michał, gdy uporałam się już z przywróceniem Tosi do względnie normalnego stanu. Zasnęła z głową opartą na moim ramieniu.

- Mhm. Choć w tej chwili nie pachnę najładniej - uprzedziłam, gdy nachylił się nad nami.

- Czuję. - Zmarszczył nos i zaśmiał się cicho. - Zobaczę, jak reszta dzieciaków.

- Mhm, tylko uprzedź Sarę, coby nie hamowała gwałtownie. Szkoda by było, gdyby niechcący rozsmarowała cię na przedniej szybie. - Skrzywiłam się.

Reszta drogi mija nam z grubsza spokojnie. Docieramy do zgrupowania niewielkich domków, w których mamy spędzić najbliższe dni, a ja z ulgą odkrywam, że nic nie pomyliłam. Najmniejszy domek jest ponownie dla naszej trójki, ale tym razem Michał ma osobny pół-pokój. Choć w Kłodzku spało nam się w trójkę całkiem nieźle.

Pomijając chrapanie Sary. Czasem jej się zdarza, gdy zaśnie na plecach. Tak poza tym było okej.

Dzieci rozeszły się do swoich domków, podzielenie ich nie było aż takie trudne. Było na tyle wcześnie, że mieliśmy jeszcze trochę czasu. Dopiero koło południa czekało nas stanie przez pół dnia na skoczni - a dzięki Sarze która zerwała nas z łóżek bladym świtem, mieliśmy sporo zapasu - najpierw w oczekiwaniu na otwarcie bram, potem w oczekiwaniu na rozpoczęcie treningów i dopiero potem oglądanie treningów oraz kwalifikacji. No i potem oczywiście polowanie na zdjęcia i autografy, najważniejsza część!

Postanowiliśmy zatem ten czas przeznaczyć na porządne przygotowanie do zawodów. Przeglądaliśmy z dzieciakami listy startowe i upewnialiśmy się, że każde ma odpowiednią ilość akcesoriów do kibicowania (jedynym, czego im odmówiliśmy były wuwuzele i inne trąbki. Po chwili namysłu przyznali nam z resztą rację).

- Ej, a może obstawimy, kto wygra? - zaproponował nagle Michał. - Wiecie, obstawimy wygranego kwalifikacji, pierwsze trzy miejsca w konkursie indywidualnym i pierwsze trzy w drużynówce.

- A jaka będzie nagroda dla wygranego? - zapytała od razu rezolutnie Hanka.

Spojrzałyśmy na siebie z Sarą.

- Wygrany ma prawo wybrać film, na który w tym miesiącu pójdziemy do kina - odpowiedziała Sara. 

Pomysł został podchwycony, zasady punktacji ustalone, odpowiednie dokumenty do zapisywania typów i  punktów sporządzone. Tym ostatnim zajął się Mateusz i musiałam przyznać, że te tabelki wyglądały bardzo profesjonalnie. Sama bym tego lepiej nie zrobiła mimo mojego perfekcjonizmu w pewnych kwestiach.

Każdy wziął przeznaczoną dla siebie  tabelkę i wypełnił nazwiskami swoich faworytów. Ja bez szemrania wpisałam w rubryczkę opisaną "zwycięzca kwalifikacji" Dawida Kubackiego, a następnie w wynikach konkursu indywidualnego obstawiłam Kamila Stocha, Kobayashiego oraz Piotra Żyłę. W konkursie drużynowym postawiłam na Polskę, Norwegię i Austrię.

Przeanalizowałam moje typy raz jeszcze i ciekawie rzuciłam okiem na kartkę Michała.

- Muminov? - zdziwiłam się. - On nie da ci punktów...

- Nie szkodzi, ważne jest moje poparcie... - Odpłacił mi się pięknym za nadobne i zerknął na moją kartkę. - Ty, widzę, masz parcie na wygraną.

- Za parę dni do kin wchodzi film, który bardzo chcę obejrzeć. Komedia romantyczna. - Puściłam mu oko.

Doprawdy, nie wiem, co ten człowiek ze mną robi. Ja nawet nie lubię komedii romantycznych!

- Ej, ale wiecie, że nagroda obejmuje tylko dzieciaki? - sprawdziła nas na ziemię Sara.

- Taaak... a poza tym, to naprawdę są moi ulubieńcy. - Puknęłam palcem w kartkę. - No dobra, prócz Japończyka, ale on i tak będzie na podium, szkoda zaprzepaścić takie punkty...

- Czyli parcie na wygraną - podsumował mnie Michał ze śmiechem. 

Zrobiłam obrażoną minę, a on szturchnął mnie w ramię, żeby mnie rozśmieszyć, ale zachowałam kamienną twarz.

A potem on zaczął mnie podstępnie łaskotać!

Dobrze dla niego, że w tym momencie Sara zarządziła wymarsz na skocznię, bo rozszarpałabym go na kawałki! Nikt nie będzie mnie bezkarnie łaskotał! 

Nawet Michał.

*****

Każdy z naszych podopiecznych musiał mieć skontrolowany mały plecak, w którym obowiązkowo znalazło się coś przeciwdeszczowego, dwie małe butelki wody, zeszyt na autografy i marker oraz jakaś mała przekąska. Później mogliśmy wejść na skocznię i zająć dobre miejsce przy barierkach z dobrym widokiem na skocznię i całkiem sensownym dostępem do skoczków, w celu zebrania autografów. 

Ludzie z jakiegoś bliżej mi nieznanego powodu, pewnie lepiej dla nich, że nie jestem pewna ich motywacji, nie zbliżali się zbytnio do nas. Od reszty, upchanych jak sardynki w puszce, kibiców dzielił nas "pas ziemi niczyjej". 

Gośka przezornie zaopatrzyła się w listę startową, wydrukowaną i pozaznaczaną tak, że tylko ona cokolwiek z niej rozumiała. Michał miał plecak pełen szalików w barwach ulubionej narodowości dzieciaków... Gosia powiedziała, że nie możemy ich, aż tak bardzo rozpieszczać, więc każdy mógł mieć tylko jeden szalika, ale flag dowolną liczbę. Nie kupiliśmy im trąbek, bo generują hałas. Ustaliliśmy plan działania, jeśli któreś, mimo wcześniejszych wspominań i zapewnień, że nic im nie grozi, wpadnie w panikę. Wszystko dopięte na ostatni guzik, przynajmniej w teorii.

Tak gdzieś przy trzynastym skoczku w serii treningowej, nadeszła pierwsza niekontrolowana, niezaplanowana sytuacja. Kobieta przechodząca obok mnie potknęła się i oblała mnie, na szczęście mrożoną, a nie gorącą, kawą. Bardzo przepraszała, a ja przez obecność dzieci, nie użyłam żadnego przekleństwa. Stworzyłam za to nowe zamienniki tych popularnych.

- Zaraz wrócę - zwróciłam się do Gosi.

Dominik złapał mnie za rękę i uśmiechnął się blado. Skinęłam mu głową i wprowadziłam nas z tłumu. Ruszyłam do sklepików z pamiątkami, gdzie zawsze jest pełno koszulek z głupimi napisami. Dominik rozglądał się i ściskał mocniej moją dłoń. Pogłaskałam go wolną dłonią po włosach.

- Wybierzemy coś dla mnie i od razu wracamy. - Uśmiechnęłam się do niego.

- Może być ta z napisem "Codziennie budzę się piękniejsza, ale dzisiaj już przesadziłam"? - zapytał nieśmiało i tak cicho, że gdyby nie wprawa, nic bym nie usłyszała.

- Czarna, różowa, czy szara? - doprecyzowałam.

- Szara. - Uśmiechnął się.

Tym sposobem kupiłam taką, a nie inną bluzkę i przebrałam ją, mało dyskretnie, ale za to szybko, obok tej budki.

- Wracajmy, bo przegapimy pół kwalifikacji. - Poczochrałam blond włosy Dominika i ruszyłam z powrotem przez tłum. Trochę to zajęło, ale w końcu stanęłam obok Gosi, która spojrzała na mnie krytycznie.

- Nie za wysokie masz mniemanie o sobie? - spytała.

- Ja? - Zrobiłam głupią minę.

- Złą koszulkę wybrałem? - spytał smutno Dominik.

Gosia od razu zmieniła podejście.

- Bardzo ładna, tylko nie wiem, czy pasuje do Sary. - Obejrzała mnie z każdej strony. 

- Nie było "Jestem ideałem" - zastanowił się chłopiec.

- O, czy to skacze Murańka? - zmieniła szybko temat Gosia.

- To twoja konkurencja wujku - oznajmiła Michałowi szeptem Hanka.

Dobrze, że Gosia tego nie słyszała.

- Ale mam szansę z nim wygrać? - Michał podrapał się teatralnie po brodzie.

- Z moją pomocą tak. - Dziewczynka pokiwała głową.

- A mogę na nią liczyć? - Michał mrugnął do Hanki.

Obserwowałam tę wymianę zdań, gotowa interweniować, ale na razie było dobrze.

- Dwie łyżeczki cukru, jedna trzecia kubka kawy, reszta mleka. Rada numer jeden. - Dziewczynka uśmiechnęła się i wróciła do oglądania, bo akurat skakał jej ulubiony Daniel Andre Tande. 

Skoczkowie różnie reagowali na prośby o autograf, jedni dawali z zadowoleniem, inni wyglądali na zmęczonych, a jeszcze inni nie dawali wcale. Tymi ostatnimi dzieci były trochę rozczarowane, ale wyjaśnienie, że pewnie są zmęczeni lub mają zły dzień w zupełności im wystarczyło. W sumie seria treningowa minęła bez większych problemów. 

W przerwie Gosia i Michał zabrali dzieciaki na gofry. Napsuli trochę krwi sprzedawcy dopytując o opcję bez mleka i coś tam udało się dla Filipa zdobyć. Wrócili, pamiętając nawet o jednym gofrze dla mnie, z bitą śmietaną, jak lubię. Same kwalifikacje też przebiegły szybko, dzieciaki głośno kibicowały, a po nich zrobiły sobie kilka zdjęć ze skoczkami. W tym czasie ktoś zaczepił Gosię i okazało się, że dostaliśmy jedenaście wejściówek do strefy VIP na oba konkursy. 

Postanowiłyśmy, że podzielimy dzieci wieczorem. 

*****

Już jadąc do Wisły zauważyłyśmy z Sarą plakaty reklamujące wystawę prac Salvadora Dalego. Uznałyśmy to za ciekawy pomysł i plan na uzupełnienie wolnego wieczora po kwalifikacjach. 

Gdy wróciliśmy ze skoczni, a trochę nam to zajęło, bo mieliśmy kawałeczek do przedreptania, szybko się przebraliśmy (straszny gorąc na skoczni i wszyscy bez wyjątku spłynęli potem. A Sara na dodatek miała przygodę a la Miss Mokrego Podkoszulka) i zjedliśmy podwieczorek - budyńki, kisielki oraz ciasteczka i kakałko. Dla Filipa oczywiście w wersji bezlaktozowej!

Swoją drogą, czy my ich za bardzo nie rozpieszczamy...? (Prawidłowa odpowiedź brzmi: nie).

- No dobra - zawołałam, po zwołaniu zbiórki na jadalni. - To kto chce iść na wystawę?

Zgłosiło się siedmioro dzieci, w tym oczywiście, Dominik, nasz mały artysta. Oprócz tego Tekla, Ola, Wojtek, Hania, Hubert i Mikołaj. Szybko ustaliliśmy, że ja wybiorę się z nimi na wystawę w centrum Wisły, a Sara i Michał zorganizują reszcie wieczór przy planszówkach, do którego potem ewentualnie dołączymy.

- Ciocia, a pójdziemy potem na lody? - zapytała Hania.

- To byłoby trochę nieuczciwe względem reszty - wyjaśniłam jej. - Wybierzemy się tam wszyscy razem po jutrzejszym konkursie dobrze? Zresztą, w tej chwili to nie do końca po drodze...

- Dobrze, ciociu. - Hanka kiwnęła głową i poszła wraz z Teklą po swoje plecaki. 

Zbiórka została zarządzona szybko odliczyłam dzieciaki, wszystko się zgadzało, więc ruszyliśmy do muzeum. Spacerek zajął nam około trzydziestu minut, ale nie śpieszyliśmy się. Muzeum było otwarte długo.

No tylko nie przewidzieliśmy oczywiście drobnych atrakcji w międzyczasie.

Po dziesięciu minutach usłyszałam głos Tekli:

- Ciociu! But mi się popsuł!

Podeszłam do niej. Faktycznie. Sandał rozwalony, przetarła się jedna "szlufka". Co robić? Ano, jak się ma taką zgraję dzieciaczków, to trzeba być przygotowanym na każdą sytuację.

Zaprowadziłam Teklę na najbliższą ławkę, ściągnęłam sandał, a z torebki wyciągnęłam silvertape'a. I niech ktoś mi powie, że ja sobie w życiu nie poradzę!

- Drugiego też ci okleję, żeby nie wyglądało dziwnie, ok? - powiedziałam i stworzyłam jakąś abstrakcję na temat sandałów dla astronauty.

- Ciocia mogłaby być kosmonautą. Oni tam w kosmosie też dużo rzeczy srebrną taśmą naprawiają. - Mikołaj uraczył nas ciekawostką, a ja pokręciłam głową.

- Ja zbyt mocno stąpam po ziemi, kochanie. Nawet pierwsza prędkość kosmiczna mi nie pomoże - zaśmiałam się, po czym byłam zmuszona objaśnić młodszym dzieciakom, że pierwsza prędkość kosmiczna to szybkość z jaką musi poruszać się rakieta, żeby pokonać siłę grawitacji i utrzymać się na orbicie ziemskiej.

- A druga to ta, która pozwala z niej zejść i polecieć w kosmos - wtrącił swoje trzy grosze Mikołaj.

- Dobra, koniec tych dysput astronomicznych, idziemy do muzeum! - Zarządziłam, słysząc jeszcze jak Ola chwali Teklę, że "buty to masz teraz odlotowe!".

Kolejna atrakcja spotkała nas już w kasie biletowej. 

- Wycieczki zorganizowane należy zgłaszać z tygodniowym wyprzedzeniem. - Pani w kasie storpedowała moje próby kupienia siedmiu biletów ulgowych.

- Nie jesteśmy wycieczką zorganizowaną - wyjaśniłam uprzejmie.

Jesteśmy wycieczką bardzo zdezorganizowaną.

- Chciałbym kupić siedem biletów ulgowych i jeden normalny - dodałam.

- Z jednym opiekunem może wejść tylko czworo dzieci.

- Ale...  Jeśli ja jestem samotną matką wychowującą siedmioro dzieci? - zapytałam podchwytliwie.

- Trzeba było nie dać się puścić kantem chłopu - odpowiedziała niewzruszona baba w kasie.

Oj, tak nie będziemy rozmawiać.

- Poproszę o wgląd do regulaminu tego przybytku i rozmowę z jakąś kompetentną osobą - powiedziałam lodowatym tonem, zaplatając ręce na piersi.

- Ciociu... możemy zwiedzić muzeum na raty - zasugerował cicho Wojtek. - Ja popilnuję trójki, a potem pójdziesz z nami.

- I kto zostanie z resztą? - zapytałam. - Zresztą tu chodzi o zasadę. Wszędzie jest tak, że na dziesięcioro dzieci przypada jeden opiekun. Wątpię, by było tutaj inaczej.

Kierownik okazał się bardziej ogarniętym człowiekiem i nie znalazł przeciwwskazań, bym weszła z moimi dzieciaczkami do muzeum. Upomniał babę w kasie i serdecznie zaprosił nas na wystawę.

- No, małe kłopoty, ale wszystko gra - mruknęłam zadowolona z siebie. - Okej, no to lecimy z tym hiperrealizmem.

- Ciociu! - Dominik spojrzał na mnie oburzony. - Salvador Dali był surrealistą, nie hiperrealistą!

- A to nie to samo? - zdziwiłam się.

- Nie - odparł zdecydowanie Dominik. - Surrealizm jest nurtem w sztuce, który ociera się o marzenia senne, to taka wykrzywiona rzeczywistość. Natomiast hiperrealizm to taki realizm do kwadratu. Bardzo realistyczne, szczegółowe, wręcz do przesady przedstawienie rzeczywistości. Czasem tak szczegółowe, że wręcz wydaje się surrealistyczne - wytłumaczył nam, ku mojemu zdziwieniu.

Dominik na forum nigdy nie wypowiadał się bardziej niż kilkoma słowami. O ile w ogóle.

- Czyli w sumie miałam trochę racji? - Mrugnęłam do niego, nie robiąc sprawy z jego dzisiejszej otwartości. Ustaliłyśmy z Sarą, że postępy naszych podopiecznych będziemy przyjmować bez zmrużenia oka, to będzie dla nich najzdrowsze. Wspieramy ich i pozwalamy się rozwijać.

- Oj, ciociu... Ty to się w ogóle nie znasz na sztuce. Chodźcie - zwrócił się do mnie, choć zasadniczo słowa skierowane były do całej wycieczki.

Dominik wystąpił w roli przewodnika. Zwracał nam uwagę na istotne detale w twórczości Dalego, pokazywał najsławniejsze dzieła i opowiadał o tych mniej znanych. Naprawdę zaimponował mi swoją wiedzą!

- Nie wiedziałam, że tak bardzo interesujesz się surrealizmem - zauważyłam na końcu.

- To nie jest mój ulubiony nurt, ale Salvadora akurat lubię. Miał takie śmieszne wąsy - dodał z nieśmiałym uśmiechem.

Przytuliłam Dominika, dziękując mu za wycieczkę i rozejrzałam się po reszcie gromadki.

- Jak tam? Wycieczka udana?

- Tak! - zawołali chórem. 

- Myślisz ciociu, że uda mi się skomponować etiudę zainspirowaną tymi "Zegarami"? - zapytała Tekla. 

- Oczywiście, myślę, że Dominik ci pomoże... - Zerknęłam z ukosa na chłopca, który skinął krótko głową. - Ale najpierw zajmiemy się twoimi sandałami. Chodźcie, może Sara jeszcze nie ograła Michała w Scrabble. Znając ją, puściłaby go w samych skarpetkach - westchnęłam.

- To byłby ciekawy widok, ciociu - chichocze Hania.

- Oj tak - zgadzam się z nią. 

I przypominam sobie że nadal wiszę mu to nieszczęsne spotkanie na kawie, które ostatecznie nie doszło do skutku, bo... Sama już nie wiem. Pewnie coś mi wypadło.

Może i dobrze. Bo chyba wolałabym się najpierw upewnić czy to tylko kawa, czy już... randka?

******

Gosia i niewielka grupa naszej Kamienicy udała się na wystawę. Dominik wyglądał na szczęśliwego i przejętego. Odprowadziłam ich wzrokiem, bo to o niego zawsze bałam się najbardziej. Wszystkie dzieci uwielbiam tak samo... ale Dominik jest jedynym dzieckiem, o które musiałam mocno zawalczyć. 

Michał rozłożył na ziemi specjalne tabliczki i zmazywalne długopisy. On i część dzieci, czyli Kornelia, Benjamin, Sylwester, Lucyna, Mateusz i Klaudia postanowili zagrać w grę, która jest wariacją na temat "głuchego telefonu", czyli "podaj dalej". W grze każdy gracz otrzymuje hasło, które musi zobrazować w notatniku. Następnie notatniki są przekazywane w lewo bądź prawo i następny gracz,spoglądając na rysunek, musi wymyślić co to zahasło i tak kilka razy. Na samym końcu jest zwykledużo śmiechu, bo jak to hasło "kanał" zmieniłosię w "clown"? 

Chwilę obserwowałam, jak Michałtłumaczy zasady. Ja natomiast rozłożyłam planszędo "Monopoly", w której planowaliśmy zagrać z Tosią,Filipem, Adamem, Anetą, Felicjanem, Rafałem i Zosią.Ja oficjalnie nie brałam udziału w rozgrywce, a jedyniepomagałam Zosi, która miała jeszcze problemy zliczeniem pieniędzy. 

Oczywiście najlepszy zmysłstrategiczny miał Feluś. Zawsze mnie zastanawiałojak on to robi, że z pozoru niezwiązane ze sobą iodrobinę dziwaczne zakupy i działania zawsze dawałymu zwycięstwo. Mimo to wszyscy byli zadowoleni.Zosia podreperowała swoje umiejętności dodawaniai odejmowania. Rafał i Tosia zawiązali sojusz, którypozwolił im niemalże pokonać Felka... niemalże. Myz Zosią oczywiście, dzięki mojemu zmysłowi porażki,zajęłyśmy ostatnie miejsce. 

Ale to dobrze... Gosiazawsze powtarzała, że mimo wszystko musimynauczyć nasze dzieci przegrywać i znosić porażki. Dlamnie największą porażką w ich życiu byli rodzice, więcuważam, że z tym akurat umieją sobie lepiej lub gorzejradzić. Kiedy pierwszy raz grałyśmy z Felicjanemw "Monopoly" razem z Gosią zbankrutowałyśmypo niecałych trzydziestu minutach gry. Chłopakpowiedział wtedy, że odda nam całe te pieniądze jeślitylko nie każemy mu wrócić do rodziców. 

- Kręgle? - przerwał moje rozmyślania radosny okrzykKlaudii. - Jak to się stało, że z butelki wody zrobiły siękręgle? 

- Nie każdy jest Dominikiem, jeśli chodzi o talentplastyczny. - Mateusz pokazał jej język. 

- Co racja, to racja - odpowiedziała z uśmiechem. 

Na początku rzadko się uśmiechała. Lubiła odstawaćstrojem i zainteresowaniami. Chyba bała się, że jeślisię przywiąże, może zostać zraniona. Ktoś może sięnią zupełnie nie interesować, jak rodzice. Łatwiej jejbyło samej postawić mur i niż zostać na lodzie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro