☆☆☆

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


  Przez pierwsze tygodnie ciężko mu było na cokolwiek spojrzeć. Nie dlatego, że nie chciał. Nie, po prostu wszystko, co znane, zdawało się szalenie bolesne, niemożliwe do przezwyciężenia. Był samobójcą wciąż pragnącym żyć, lecz głęboko wierzącym, że to już nie ma sensu. Chciał swojej codzienności, chciał swojskich spojrzeń i otoczenia. Tęsknił za tym, choć przecież wciąż to posiadał. Jednak o niczym tak nie marzył, jak o cofnięciu czasu o parę ostatnich tygodni. By być znów Oikawą Tōru, królem boiska, wybitnym graczem i niezwykle uzdolnionym uczniem, a przede wszystkim zwykłym licealistą mającym prawdziwą pasję.

Wiele razy słyszał skowyt tłumiony dłońmi zasłaniającymi zasnutą łzami twarz. Tyle razy kładł dłoń na ramionach starszych kolegów, mówiąc ,,hej, wciąż tutaj jesteś". Chciał dać im wiarę i wolę walki, której jemu samemu nigdy nie brakowało. W końcu to on był siłą napędową drużyny. To on nadawał meczom tempa, zadziwiając tym samym drużynę przeciwną i widzów. Bo bez względu, jaki mecz miał wynik, Oikawa błyszczał, a jego oczy płonęły miłością do tego, co robił, niby najjaśniejsze gwiazdy.

Stracił cały swój blask w ciągu paru krótkich chwil. Miał wrażenie, że to wszystko trwało milisekundy, nie godziny, nie dni. Przegrana z Karasuno. Jego ostania przegrana. Zakończenie roku szkolnego. Dla niego ostatnie zakończenie roku szkolnego. Jak to? Czy koniec mógł przyjść tak szybko? Czy jemu, komuś, kto całe życie walczył, by wzbić się najwyżej, ponad wszystkich, ponad to, co możliwe, życie mogło odebrać cały sens w tak krótkim czasie?

Miał siedemnaście lat, a kolejne urodziny czaiły się tuż za rogiem. Czy nagle przestał być dzieckiem? Zawsze mu powtarzano, że cechuje się ogromną dojrzałością i w rzeczywistości jest bardzo rozsądnym chłopakiem, choć czasami zbyt unosi się własną dumą oraz chęcią bycia lepszym. Mimo że uwielbiał wygłupiać się jak najbardziej infantylne na świecie dziecko, żartować i śmiać się aż do łez, miał się za wystarczająco dorosłego. A teraz? Nie umiał powiedzieć, w końcu nagle wszystko miało stać się takie nowe, kompletnie obce i nieznane.

Przerażenie kradło mu sen z powiek, paraliżowało kończyny. Już za moment miała nastać pora wyjazdu ze znanego regionu, z rodzinnego domu, w którym kryło się tyle wspomnień, wszystko pachniało i wyglądało w ten zazwyczaj niezauważalny dla domowników, a teraz wręcz kłująco charakterystyczny, sposób. Za parę miesięcy jego mała planeta miała obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni, by zmienić się w praktycznie każdym calu.

Był małą, zgaszoną gwiazdą trwającą w kosmosie, ogromnej, ciemnej nicości, między dwoma planetami, tym, co było, a tym, co będzie. Wciąż wokół siebie posiadał tych samych ludzi, spał w tym samym łóżku, na suficie miał te same fluorescencyjne gwiazdki. I to bolało go chyba najbardziej. Ta pozorna zwyczajność, choć przecież tak naprawdę wszystko się już skończyło. To tylko zamglone wspomnienia już wyśnionego snu.

Przez pierwsze parę dni jego aktywność ograniczała się do sporadycznego wstawania z łóżka i apatycznego gapienia się w sufit na te przeklęte gwiazdki, które nakleili tam z Iwaizumim tyle lat wcześniej. Nie odbierał telefonu, nie spoglądał w twarze swoich najbliższych, zbyt bojąc się dojrzeć znajome spojrzenia okryte troską. A później musiał na nowo zacząć robić coś, bo, jak powiedziała jego matka, nie złapie nowego początku, jeśli wciąż będzie kurczowo trzymał w dłoniach zakończenie. Przyszła pora by spojrzeć przeszłości prosto w czasami prawie całkiem czarne, momentami niemalże śnieżnobiałe, ale zazwyczaj zwyczajnie szare ślepia i zrobić pierwszy, najtrudniejszy krok ku czemuś obcemu.

Wyszedł wtedy z przyjaciółmi na miasto. Pierwszy raz od paru tygodni przemierzali znajome uliczki w czwórkę, tak jak za czasów, gdy jeszcze tego nie doceniali. Ktoś coś wspomniał o pograniu w tę ukochaną siatkówkę, ale na samą myśl, Oikawie obiad podszedł do gardła, a on sam pokręcił przecząco głową, pierwszy raz w życiu mówiąc ,,nie dzisiaj". A oni zrozumieli, przecież przechodzili to samo. Odchodzili od wspólnej planety w swoje strony, wciąż próbując trzymać się razem.

W następnych miesiącach działał tak, jak od niego oczekiwano, choć czuł się struty, a każdy dzień był nieustanną walką z chandrą. Na początku porzucił całkowite śledzenie nowinek dotyczących ukochanego sportu, który przecież do tej pory był praktycznie całym jego malutkim światem, co jakiś tylko czas słysząc drobne urywki od Iwy. Hajime był od niego całkiem inny, a mimo wszystko rozumieli siebie i swoje postępowanie bardzo dobrze. Dlatego Oikawa wierzył, że chociaż ich małe planety się skończyły, a te nowe miały być dalsze o wiele tysięcy kilometrów, przetrwają wszystko.

Później wróciła mu zaciętość, trzymając się pod rękę z motywacją, więc, chociaż nadal czuł porażającą złość, że nie dokończył wszystkiego tak perfekcyjnie, jak sobie wymarzył, wrócił do gry i, jak to miał w zwyczaju, najpierw przepracował się, nie mogąc znieść własnych słabości, czyli wyniku tygodni opuszczania regularnych ćwiczeni, a później był zmuszony odpuścić na jakiś czas, bowiem nagle się okazało, że niegdyś kontuzjowana noga, wciąż może dawać mu się we znaki. Po krótkiej przerwie jeszcze raz wrócił, tym razem zachowując się rozsądniej, starając się nie zapominać o odpoczynku i umiarze.

Nastała kolejna jesień, a Oikawa po raz pierwszy od dawna czuł, że jest dobrze. Mieszkał w o wiele większym mieście, studiował medycynę z ogromnym zacięciem, bo jeszcze w gimnazjum wymarzyła mu się kariera kardiologa. Na co dzień widywał się z Iwaizumim, który został jego współlokatorem. Co jak co, ale mniejszy koszt i obecność drugiego człowieka, z którym można dzielić poranną kawę i wieczorne ,,dobranoc, śmieciu, nie siedź do rana" uśmiechało się im. Chociaż, fakt, zawodzący nad zaliczeniami Tōru był prawdziwym Belzebubem dla bębenków czarnowłosego, a wplątywanie tematu zabójczo nudnej ekonomi do codziennych rozmów doprowadzało Oikawę do czarnej rozpaczy.

Nie umiał powiedzieć, co do końca oznaczał grymas na twarzy Iwy, gdy powiedział:

— W ten piątek Karasuno ma mecz. Idziemy.

Czy to była swego rodzaju duma pomieszana ze zdziwieniem, czy tylko mu się zdawało? W każdym razie jego współlokator nie oponował. Całość oglądali z dziwnym dla siebie spokojem, ale Hajime zdawał sobie doskonale sprawę, że brązowe oczy Tōru przez większość czasu były wlepione w rozgrywającego drugorocznego i był prawie pewien, że na twarzy szatyna przez chwilę błądził praktycznie niewidoczny uśmiech, gdy Tobio zdobył punkt dla swojej drużyny przez serwis z wyskoku.

— Ciekawe od kogo się gówniarz tego nauczył — mruknął cicho pod nosem, ale zaklaskał prawie entuzjastycznie.

Chyba trochę dojrzał od zakończenia liceum, bo nie okazywał już młodszemu tak wielkiej pogardy na każdym kroku. Co innego z Ushijimą, który ku rozpaczy dwójki studentów też znajdował się na widowni. Na ich szczęście dostrzegł ich tuż po ostatnim zdobytym przez Karasuno punkcie, co było naprawdę miłym zrządzeniem losu, bowiem zdążyli się ulotnić, nim były as Shiratorizawy utworzył usta, by wytknąć Oikawie jego kilkumiesięczne załamanie. Uciekli z trybun z wysoko uniesionymi podbródkami, trzymając się kurczowo za ręce, Iwaizumi piorunując dawnego przeciwnika wzrokiem, Tōru używając wielu mało wdzięcznych epitetów w jego kierunku.

Jednak już niedługo Wakatoshi stracił możliwość wypominania byłemu przeciwnikowi błędów, bo Oikawa wrócił na boisko z typowym dla siebie hukiem. Znów wspinał się po drabinie kariery, praktycznie nie przystając na szczeblach. Życie pędziło do przodu, ale to zupełnie jak on, wciąż młody chłopak wyrywający do sukcesów.

Oikawa Tōru zapłonął na nowo niby najjaśniejsza gwiazda i błyszczał już do samego końca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro