Dzień 32 - Angel

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- Vic? Vic?! Victor? Victuś? Victoria? Doktorze Verse? OBUDŹ SIĘ!!!

Zamrugałem kilkukrotnie próbując się zorientować co się dzieje. Leżałem na swoim łóżku, było ciemno... tu w sumie to zawsze jest ciemno. Sięgnąłem do stojącej na szafce krótkofalówki, z której rozbrzmiewało nawoływanie Jacka.

- Jack... co się stało, która jest?

- Trzecia, a co?

Powstrzymałem się od rzucenia komentarza na temat tego co normalni ludzie powinni robić o tej godzinie. Mijało by się to z celem. Żaden z nas nie był normalny.

- Dlaczego nie śpisz?

- Nie mam pojęcia, nosi mnie. A, i chciałbym złożyć skargę na ochroniarzy pilnujących Doktora.

- Co się stało? Albo inaczej, co zrobiłeś?

- Ja? Ja nic nie zrobiłem. No, prawie. Kretyni dali mi się wykiwać i poszli na przerwę. Za to mam dobrą wiadomość, Doktor mówi, że jego lekarstwo wersja 2.0 jest juz gotowe.

- Świetnie, to teraz oddal się od jego przechowalni i ściągnij tam spowrotem strażników. Rano załatwię pozwolenie na eksperyment. Teraz jest już za późno.

- Po pierwsze, za wcześnie jak już. Po drugie nie będzie potrzebne. Doktorek właśnie szykuje zastrzyk. Ygh, nigdy nie lubiłem szczepień. Na razie Vic.

Odłożyłem urządzenie na szafkę i ponownie zatopiłem się w, może nie najwygodniejszej, ale zawsze, pościeli.

- Czekaj, co?!

Mój nierozbudzony w pełni umysł dopiero po chwili zrozumiał sens słów Bright'a. Poderwałem się z miejsca, otrząsając z zmęczenia. W błyskawicznym tempie ubrałem się w wczorajsze rzeczy i wybieglem z przechowalni. Zaledwie kilka minut później stałem już w windzie, przeklinają w myślach prędkość z jaką się poruszała. W sekundzie w której winda się otworzyła, ja już byłem na zewnątrz. Podbiegłem do otwartych drzwi i zamarłem. Jack, siedzący na stole operacyjnym bawił się stetoskopem, machając przy tym wesoło nogami, i podśpiewuje jakąś piosenkę. Doktor w tym czasie pakował swoje narzędzia do czarnej torby. Choć jego "twarz" nie wyrażała żadnych emocji, wydawało mi się że jest zadowolony.

- O, cześć Vic. Myślałem że śpisz.

- Jack, mogę wiedzieć, co ty odwalasz?

- Wziąłem udział w fascynującym eksperymencie. W imię nauki! Ale niestety nie pykło.

- To znaczy?

- Dawka.- Doktor skończywszy sprzątać swoje rzeczy odwrócił się przodem do nas.- Poprzednio była zbyt duża, dlatego tamten obiekt wpadł w szał. Tym razem zmniejszyłem ją, a dodatkowo dodałem substancje stworzoną na bazie twojej krwi. Niestety jak powiedział doktor Bright, eksperyment się nie powiódł. Przekroczyłem dolną granicę dawki. Okazała się zbyt słaba, aby wyleczyć twojego przyjaciela.  Jestem pewien, że lek zadziała, jeżeli uda mi się odpowiednio wyliczyć dawkę. Ale to mogę zrobić jedynie metodą prób i błędów.

- Szkoda, myślałem że będę twoim PIERWSZYM zadowolonym klientem.

Doktor powoli zwrócił twarz w stronę Bright'a, jednak nie skomentował jego zachowania. Dopiero po chwili postanowił się odezwać.

- Przypominam panu, doktorze, że od początku byłem sceptycznie nastawiony do tego eksperymentu. Główne działanie leku skupia się na umyśle i świadomości, a pańska znajduje się w tym obiekcie. Lek nie mógłby na niego wpłynąć.

- Czyli co, wszystko poszło się jeb-

- Jack!

- Sorki, panie święty.

- Niestety obawiam się że to co doktor Bright chciał nam przekazać, w swój wulgarny, kolokwialny sposób, nie mija się z prawdą. Istnieje jednak drobną szansa, że efekt poboczny zadziała, ale znając Pana reputację, nie będziemy mieli okazji tego sprawdzić. Przy następnym teście powinniśmy wykorzystać kogoś z klasy D, aby otrzymać optymalne wyniki.

- Jaki efekt uboczny miał pan na myśli Doktorze?

- Spowolniony rozpad tkanek, którego efektem może być Spowolniony proces starzenia się. Byłbym wdzięczny, gdyby za jakiś czas pozwolił mi pan zbadać swoją krew.

- Ja będę mieć okazję, to może. A właśnie, załatwiłem lokum na przyjęcie pożegnalne. W Strefie lekkiego nadzoru, niedaleko ulepszarki jest schron, nikt z niego nigdy nie korzysta. Grube, dźwiękoszczelne drzwi i ściany, zdala od groźnych obiektów i co najlepsze, wejścia nie widać na monitoringu, więc możemy tam spokojnie siedzieć, bez obawy, że ktoś nam przeszkodzi. Wszystkie trzy dziewczyny już wiedzą, Berg tak samo, a kogo ty zaprosiłeś?

- Alexa i Mozarta.

- Hahaha, nie pije z nim, kto wie, co mu przyjdzie do głowy.

- Ty w ogóle nie pijesz, chyba że mam to zgłosić. I z was dwóch to ty masz głupsze pomysły.

Mimo, że Jack nadal siedział uśmiechnięty, wydawał się bardziej spięty. Od kiedy on się przejmuje takimi rzeczami?

- A tak z innej beczki, gdzie zabrałeś Varone?

- Mówiłem przecież, to tajemnica! Ale nie martw się, zapewniam, że spodoba ci się przynajmniej tak jak mi, a zapewne bardziej.

- Jack. Co ty-

- To ja będę już uciekać! Dobranoc!

Nim się obejrzałem rudzielca już nie było. Zamieniłem kilka słów z Doktorem, zaczekałem na strażników, żeby dać im reprymende, po czym wróciłem spać.

***

Wstałem około ósmej, założyłem czyste ubrania i szykowałem się do wyjścia.

"Dzień dobry."

"Cześć Dzierzawco, jak minęła noc?"

"Przyprawiłem jakiegoś strażniką który zasnął na warcie o strach przed watą cukrową i podłapałem kilka ciekawych plotek."

"Ciekawych?"- Specjalnie pominąłem te część o wacie cukrowej. Na jego posadzie nie powinno się zasypiać na warcie. Sam jest sobie winien.

"Po pierwsze już wszyscy wiedzą o przenosinach, więc w administracji jest straszny korek. Radzę iść objazdem. Co więcej strażnicy są od rana jacyś poddenerwowani, jakąś gruba ryba ma dzisiaj przyjechać."

Opuściłem mroczną strefę ciężkiego nadzoru, wchodząc do ponurej strefy administracyjnej. Dzierżawca miał rację, ludzie kłębili się w korytarzach niczym mrówki.

"Miałeś jakieś wątpliwości co do moich informacji?"

Jedni z mijanych ludzi posyłali mi ostrożne spojrzenie, zachowując "bezpieczną" odległość. Inni kiwali głowami na powitanie, lub posyłali mniej lub bardziej przyjazne uśmiechy.

"Chyba zaczęli się przyzwyczajać."

"W Fundacji liczy się zdolność adaptacji do nowego otoczenia. Zwłaszcza jeżeli to otoczenie ma znajomości, lub może zabić."

"Mógłbyś o Nim nie wspominać? Proszę?"

"Jak chcesz. O, jesteśmy."

Pomieszczenie świeciło pustkami. Przy jedynym zajętym stole siedziały Agatha z Varoną. Mimowolnie mój uśmiech się poszerzył. Stołówka serwowała dzisiaj jedynie chleb i masę okładu.

"Ach. Ty to masz dobrze. Możesz jeść co chcesz, kiedy chcesz... ty MOŻESZ jeść!"

Nie przerywając napełniania talerza odpowiedziałem mu.

"Znowu chcesz narzekać na swój los? A właściwie, to ty jadłeś coś kiedyś?"

"Nie... ale w wspomnieniach które przejąłem czuję czasem smak świeżego chleba, dojrzewających w słońcu pomidorów, mięsa prosto z rusztu... Wy ludzie nawet nie zdajecie sobie sprawy ile radości może sprawić tak podstawowa czynność jak zapewnianie organizmowi składników odżywczych. Nie znacie wartości tych drobnych chwil... do puki nie jest za późno."

Przysiadłem się do dziewczyn, zaczynając układać sobie kanapkę.

- D-d-doktorze V-verse? J-jest tam P-pan?- Poddenerwowany męski głos dobiegł z krótkofalówki. Sięgnąłem do niej lekko zirytowany.

"Nie dadzą nawet śniadania zjeść!"

- Słucham?

- Jest Pan! Z tej strony Francis Mayers.

- Pan dyrektor?- Wszyscy przy stoliku, dotąd zajęci własnymi śniadaniami zaczęli się uważniej przysłuchiwać.

- Czy... jest pan teraz zajęty?

- Miałem zamiar zjeść śniadanie, ale zaraz mogę do Pana przyjść.

- N-nie, proszę sobie nie przeszkadzać. Potem może nie mieć pan czasu na śniadanie. Niech przyjdzie pan do mnie później.

- Ale o co chodzi?

- J-ja nie wiem co mogę Panu powiedzieć. Proszę zrozumieć, to rozkaz prosto od O5.- Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.- Mam tylko nadzieję że będzie Pan tutaj przed nią.

Mężczyzna rozłączył się zostawiając mnie z na wpół otwartymi ustami. Jaką "nią"? Szybko zabrałem się za kończenie śniadania. Cokolwiek to było, Dyrektor był poważnie zdenerwowany.

- Wolniej, bo jeszcze nam się tu zadławisz i tyle będzie z twojej misji. Skoro to ma coś wspólnego z O5 to... cóż, pewnie chcą cię gdzieś wysłać.

- Też tak myślę... Varono, możesz zostać na razie z Agathą? Jak już się czegoś dowiem to skontaktuje się z wami przez krótkofalówkę.

- Dobrze.

- To nie będzie problem?

- Ależ skad, uwielbiam te małą diablice.

Cóż... mógłbym Varone określić wieloma epitetami, ale diablica? Czy ja o czymś nie wiem?

Skończyłem śniadanie i czym prędzej pobiegłem przez strefę administracyjną wprost do gabinetu dyrektora. Przez chaos jaki tu dziś panował nikt nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Pomieszczenie niewiele zmieniło się od mojej ostatniej wizyty tutaj, przed poznaniem Mozarta. Białe ściany, ciemna, drewniana podłoga i kremowe, skórzane fotele. Jedyną różnice stanowiła postać za biurkiem, wpatrująca się w pełną butelkę whisky. To był dyrektor. Tyle że wyglądał na o wiele starszego niż wcześniej. Twarz zlana potem i drżące ręce...

- Dzień dobry, panie dyrektorze.

Mężczyzna dopiero teraz na mnie spojrzał, wyglądał na szczerze przerażonego.

- Ah! To pan panie Verse! Jak dobrze. Proszę usiąść.

Skorzystałem z propozycji dyrektora, uważnie przyglądając się butelce.

- Pije pan?

- Nie, to pozostałość po moim poprzedniku, ale słyszałem że alkohol pomaga zapomnieć o problemach.

- Według mnie jest raczej na odwrót, to on je często tworzy.

- W tym wypadku szczególnie. Nie wiem wszystkiego, ale nie dostałem tego stanowiska, nawet jeżeli tylko tymczasowo, żeby tylko grzać komuś stołek. Ma pan poparcie O5-2. Nie jest pan jedyny. Kobieta która zaraz tu przyjdzie to... niebezpieczna osoba. Ma pełne poparcie O5-8 i O5-11. O pozostałych nie wiem, ale boję się że oprócz tej dwójki ktoś jeszcze ją wspiera.

- Co... co miał pan na myśli mówiąc że to niebezpieczna osoba?

- Przez ostatnie dwa lata nie opuszczała ośrodka do którego jest przydzielona, a jej ostatnia wizyta była właśnie w tym ośrodku.

- Ale co-

- Mój poprzednik pracował tu przez dwa lata po tragicznej śmierci byłego dyrektora. Zanim pan zapyta, tak. To ona go zabiła. Nie należy do osób zdolnych do... kontaktów z ludźmi. Dlatego pracuje w ośrodku, z minimalnym personelem. Odcięto ją od świata. Prawie już o niej zapomniano, aż rano doszła do nas wiadomość, że... ma Pana gdzieś zabrać.

"Myślisz, że ona naprawdę jest taka zła?"

"Jeżeli on mówi o tej osobie o której myślę... radzę ci uważać na to co mówisz. Nie komentuje wyglądu, zachowania, nie przyglądaj jej się!"

...co? To brzmiało prawie jak... strach?

Ktoś szybkim ruchem otworzył drzwi gabinetu. W wejściu stanęła wysoka kobieta w czarnym mundurze. Miała krótkie, obcięte po żołniersku brązowe włosy i parę surowych, zielonych oczu.

- Pani Porucznik Sanchez Sir!- Dyrektor poderwał się z miejsca, jednocześnie zginając się w pół, przez co jego głowa zatrzymała się jedynie kilka centymetrów nad blatem biurka.

Kobieta obrzuciła mnie tylko pełnym odrazy spojrzeniem, po czym zwróciła się do Mayersa.

- Gdzie. On. Jest?

- P-pozwoli P-pani, że p-przedstawię dokto-

- Gdzie ten SCP?!

- Ale t-to doktor Verse, to znaczy...

Postanowiłem wyratować dyrektora, wciąż pochylonego nad biurkiem.

- Nazywam się Victor Verse, SCP-3714

Kobieta przez chwilę uważnie mi się przyglądała, po czym ponownie się skrzywiła.

- Że też oni każą mi wpuścić takie zwierzę do ośrodka... Za kwadrans na lotnisku. Jak się spóźnisz, lecisz POD samolotem.

Brunetka wymaszerowała z gabinetu, trzaskając drzwiami.

- Kto to był? Tak dokładnie?

- Angelika Sanchez. Dla podwładnych Angel. Na Boga, kto dał tej kobiecie pozwolenie na broń?!

- Ciężko byłoby być porucznikiem MTF, bez pozwolenia na broń.

- Por... ach, tak, jest pan nowy. To... to trudno wytłumaczyć. Najlepiej jeżeli pan się sam przekona. A teraz radzę panu iść. Ona naprawdę jest gotowa ciągnąć Pana za Samolotem.

- Dobrze, do widzenia dyrektorze.

Opuściłem pomieszczenie i spokojnym krokiem ruszyłem do wyjścia, ustawiając na krótkofalówce kanał z którego zazwyczaj korzysta Agatha.

"Wiesz o co mu chodziło?"

"Yep."

"A powiesz mi?"

"Nope."

"A dlaczego?"

"Bo będzie zabawnie jak się dowiesz samemu."

Agatha odpowiedziała natychmiast.

- No i jak poszło?

- Muszę gdzieś jechać, nie wiem na jak długo, mam nadzieję że Varona nie będzie ci przeszkadzać?

- Och, nie przejmuj się nią, będzie super! Zobaczysz! Znaczy nie, ale uwierz mi że będzie!

... co się dzieje z tym światem!

Na lądowisku na miejscu zwykle zajmowanym przez helikopter stał pojazd przypominający samolot z pionowo ustawionymi silnikami na końcach skrzydeł.

- Eh.- Na prowadzących na lądowisko schodach stała pani Porucznik oraz inna kobieta w stroju pilota.- Miałam nadzieję, że się spóźnisz i nie będę musiała cię wpuszczać do środka. Ale słowo się rzekło. Ale ostrzegam, jak zrobisz coś obleśnego to nauczę cię latać!

To będzie długi dzień...

********************************

Hejka! Dawno mnie tu nie było, co u was, Tęskniliście? Victora czeka ciężkie zadanie.

Mam też do was pytanie. Spokojnie. Nie będzie to kolejne z serii "Czy ktoś to w ogóle czyta?" mające podnieść moją samoocenę. Planuję w niedalekiej przyszłości zająć się projektem w uniwersum RWBY, i chciałem wiedzieć, czy kogoś z was by to zainteresowało?

Na razie się żegnam, i do zobaczenia w kolejnym, lekko pogmatwanym rozdziale.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro