Krok do miłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mam na państwa czekać? — zapytał Artur. Podał dłoń Eleonorze i pomógł wysiąść z powozu.

— Nie. Jedź na stację kolejową. Tam zakup bilety na pociąg i wyślij telegram do Hartfield. Niech Edmund wyjedzie po nas. Wróć tu za trzydzieści minut.

Christopher wyjął portfel, odliczył pieniądze na bilet i podał je Arturowi.

— Ruszaj! — ponaglił go. — Chodź — zwrócił się do Eleonory. — Nie powinniśmy tu za długo stać. Przyciągamy niezdrowe zainteresowanie.

— Łom? Na co ci łom? — zapytała, gdy po wejściu na piętro zatrzymali się pod numerem dziewiątym.

Klatka schodowa i korytarz były zadbane, czyste, a ściany pobielone.

— No tak. To głupie pytanie — szybko się jednak zreflektowała, widząc, jak Christopher wsuwa żelazny łom w wąską szczelinę między brzegiem drzwi a futryną.

Uśmiechnął się do niej wyrozumiale i z czułością, opierając się z całej siły na łomie.

— Żadne pytanie nie jest głupie — mruknął, mocniej naciskając.

Rozległ się szczęk metalu ocierającego się o drzewo i zamek, który ustąpił z głośnym trzaskiem. Drzwi doskoczyły.

Oboje zastygli bez ruchu, patrząc na siebie, ale nikt z sąsiadów nie zareagował na hałasy.

Ze środka buchnął zapach stęchlizny, starego butwiejącego drzewa, kurzu i ostrej roślinnej woni, której Eleonora nie potrafiła rozpoznać. Weszła do środka i stanęła obok Christophera.

Przez zakurzone okna wpadały ostatnie promienie słońca oświetlające niewielką ilość mebli. Szafa, biurko, łóżko.

— Ktoś tu był przed nami — Christopher wskazał ślady stóp na podłodze. — I to całkiem niedawno — wymruczał, czując mrowienie na karku. Dlaczego miał wrażenie, że są obserwowani?

Eleonora podeszła do szafy i otworzyła ją na oścież. Wisiało w niej kilka sukien Carli, które natychmiast rozpoznała i ubrania Adama.

Może jednak Adam oszukiwał Eleonorę, pomyślał, a Carla była jego kochanką. Poczuł wstyd za brata. Eleonora, nie zasłużyła sobie na takie traktowanie. On nigdy nie postąpi wobec niej, w tak okrutny sposób.
Kiedy zostanie jego żoną, będzie jej wierny do końca życia, przysiągł to sobie solennie w myślach.

Usłyszeli szybkie kroki na schodach i groźne pokrzykiwania. Do diabła! Instynkt go ostrzegał, a on go zignorował.

— Ukryj się w szafie!

— Co?

— Zrób co mówię! I pod żadnym pozorem z niej nie wychodź!

— Chris!

— Wszystko będzie dobrze, tylko bądź cicho.

Nie zachowali należytej ostrożności i hałasami zwabili jakichś opryszków.

Do mieszkania weszło dwóch mężczyzn. Obydwaj byli silni i najwyraźniej zdecydowani na wszystko. Od razu ruszyli na niego. Jeden z nich zamachnął się na Christophera drewnianą pałką. Trafił, jednak w próżnię, bo zaatakowany zdołał uniknąć ciosu. Odskoczył i przywarł do ściany.

Myślał gorączkowo, jak wydostać się z mieszkania, żeby odciągnąć napastników od Eleonory.

W napięciu czekał na kolejny atak. Przeciwnicy mierzyli się wzrokiem, starając przewidzieć kolejny ruch tego drugiego.

Drugi napastnik zaatakował Christophera nogą, ale ten się odsunął, a mężczyzna trafił w ścianę. Christopher kopnął przeciwnika w udo. Głośny skowyt rozległ się w niemal pustym mieszkaniu.

— Dość! — Czerwony żarzący się punkt cygara, zadrżał w mroku korytarza. — Brachester! Do diabła! Co ty tu robisz?! — Wraz z pytaniem, z ciemności wynurzył się barczysty mężczyzna, a za nim dwóch kolejnych.

— Starfield?! — Christopher, był niemniej zdumiony jego obecnością w tym miejscu. — Mógłbym zapytać o to samo.

Mężczyźni uścisnęli się jak dawno niewidziani przyjaciele.

— Słyszałem, że któryś z Brachesterów nie żyje. Byłem pewien, że zginąłeś podczas ataku na koszary.

— To Adam. Został zamordowany niemal rok temu.

— Przykro mi. — Uścisnął jeszcze raz Christophera, ale tym razem, okazując wyrazy współczucia. — Dlaczego go zamordowano?

— Nie mam pojęcia. — westchnął Christopher. — Dostałem ten adres od detektywa...

— Mortona? — przerwał mu Starfield.

— Owszem.

— Kanalia, ale dobry w wyszukiwaniu zaginionych ludzi.

— Adam wynajmował to mieszkanie. Myślałem, że znajdę tu kilka wskazówek co do tożsamości jego mordercy, ale nie znalazłem tu nic, co mogłoby mi pomóc w znalezieniu odpowiedzi. A co ty tu robisz?

— To moja dzielnica. Informator doniósł mi o włamaniu do budynku, który jest pod moją kuratelą, dlatego wysłałem tych oto panów, by to sprawdzili.

— Mogli najpierw zapytać, a nie odrazu napadać na mnie.

— Wybacz. Moi pomocnicy są lekko nadgorliwi...

— Czy mogę już wyjść? — Kobiecy głos wydobył się z szafy.

Wyraz zaskoczenia pojawił na twarzach obecnych w tym miejscu mężczyzn.

Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem.

Idioto! Jak mogłeś o niej zapomnieć?!

— Wybacz kochana! — Doskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.

— Brachester! Kogo ty tam ukryłeś?

Starfield oparł duże dłonie na biodrach i zmarszczył brwi, nie kryjąc rozbawienia. Cygaro przewędrowało z lewego kącika ust do prawego.

— To Eleonora Eaglewood. Ell, poznaj proszę kapitana Rogera Starfielda.

— Już nie jestem kapitanem, ale bardzo mi miło jest panią poznać — pochylił się z szacunkiem nad podaną mu nieśmiało dłonią.

— Nie jesteś? Jak to?

— Odpowiem ci po tym, jak wyjawisz mi powod, tego czemu zamknąłeś tak uroczą damę w szafie?

— Nie miałem pojęcia z kim będziemy mieli doczynienia.

— I słusznie — przytknął Starfield, nie przestając się uśmiechać do Eleonory, a jasne jak klejnoty zielone oczy patrzyły na nią z ogromnym zaciekawieniem.

Kapitan był wysokim mężczyzną, o klatce piersiowej i ramionach, które sprawiały wrażenie, jakby zostały wyciosane z olbrzymich bel drewna. Górował nad Eleonorą i patrzył na nią z wysoka, nie przestając łagodnie się uśmiechać. Twarz miał przystojną okoloną jasnymi, dobrze przystrzyżonymi włosami.

Eleonora uwolniła rękę z jego olbrzymiej dłoni, opuszczając oczy, wyraźnie speszona przedłużającym się uściskiem.

— Czemu nie jestem kapitanem? Po ataku na twój garnizon, wysłano mnie i mój oddział, by spacyfikował pobliską wioskę. Tak dla przykładu, by nikt więcej nie ważył się napadać na angielskich żołnierzy. Postanowiłem wraz z tymi oto tu panami, nie strzelać do bezbronnych ludzi i zdezerterowaliśmy.

— Wiesz, że za dezercję grozi wam stryczek?

— Jeśli nas złapią.

— Jesteście w Londynie.

— Najciemniej jest pod lampą.

— Nie lekceważ tego.

— Mamy fałszywe dokumenty i staramy się zbytnio nie wychylać.

— To czym się pan teraz zajmuje?

— Ale panna jest ciekawska. — Zielone oczy błysnęły zadziornie. — Tym i owym... — odparł oględnie... — ale mogę oprowadzić po swoich londyńskich włościach.

— Starfield, pani Eaglewood jest moją narzeczoną — mruknął Christopher.

— O! To gratuluję! — Nie przejmując się Christopherem, ujął Eleonorę pod ramię i delikatnie pociągnął w stronę drzwi. — Opowiem pani zabawną historię.

— Starfield przestań!

— Swego czasu pewna leciwa generałowa miała ogromną chrapkę na tego oto tu dżentelmena. — Ruchem głowy wskazał na Christophera.

Ten przewrócił oczyma i ruszył za wychodzącymi.

— Słyszałam o tym. Pan też uczestniczył w wyścigu nago dookoła wieży zegarowej?

— Powiedziałeś jej o tym? — Były kapitan, roześmiał się głośno.

— Adam to zrobił.

— Cały Adam.

— Pułkownik, pastor, kapitan i cywil. Musiało to być interesujące widowisko.

— Byłem kapitanem — skorygował Christopher.

— A czy to ważne? — roześmiał się Starfield. — Jak ta generałowa na niego patrzyła.

— Wyobrażam to sobie. — Eleonora doskonale wiedziała o czym mówi mężczyzna, którego trzymała pod ramię.

— Pastor? Archibald jest w Londynie? — zwrócił się do Christophera.

— Tak, ale na dniach przejmuje parafię w moim majątku.

-— Chyba zapowiem się z wizytą — uśmiechnął się czarująco do Eleonory.

— Zapraszamy na nasz ślub.

— Z przyjemnością się pojawię.

— Gdzie mamy wysłać zaproszenie?

— Archibald wie, gdzie mnie znaleźć.

Przyprowadzisz Shijtaana do Hartfield.

Artur lekko skrzywił usta z niezadowoleniem.

— Wciąż nie pogodziłeś się z ojcem?

— Narazie niema na to szans.

— Rozumiem. — Christopher obejrzał się za młodym chłopakiem taszczącym kosz ze szczeniakami. — Ostrożnie! — krzyknął za nim.

Chwilę później ruszyli wraz z ostatnim przeciaglym gwizdem, wydobywajacym się z goracego brzucha lokomotywy.

Kołyszący pociąg sprawił, że Eleonora zapadła w drzemkę. Trzymała głowę wspartą o jego ramię, przez co kapelusik przekrzywił się odsłaniając część skroni i ciemnych włosów.

Spojrzał na nią z czułością, obiecując sobie w duchu, że postara się z całych sił, by zawsze była szczęśliwa i nigdy nie miała powodu do narzekań na niego.

Wrócił myślami do wizyty w mieszkaniu Adama.

Nikt nie wynajął tego miejsca, to oznaczało, że mieszkanie zostało opłacone. Przez kogo? Adam nie żyje. Carla Rizzi-Orlandi zaginęła. Lady Brachester? Po co, miałaby to robić?
Z sentymentu? Miał mnóstwo pytań i nikogo, komu mógłby je zadać.

Starfield, który przejął się śmiercią Adama, obiecał, że sprawdzi, kto zapłacił za wynajem i wyśle mu wszystkie informacje do Hartfield. A jeśli będzie trzeba, to on sam oderwie się od obowiązków w majątku i pojedzie do Londynu.

Coraz częściej przychodziło mu do głowy, że może nigdy się nie dowie, dlaczego i kto zabił mu brata. Może tak ma być, albo któregoś dnia odpowiedź pojawi się wraz ze sprawcą.

Czy mógł to być Trevor? Tego nie może wykluczyć. Zazdrosny narzeczony, który nagle dowiaduje się, że został zdradzony, postanawia się zemścić.

Czy potępiał Eleonorę? Nie. Adam był przystojnym mężczyzną, który nawet kiedy nie flirtował, to przyciągał uwagę kobiet. Miał niezwykłą intuicję i potrafił zrozumieć meandry kobiecej logiki. Wypowiadał na głos wszystko,  o czym kobiety myślały, budząc ich podziw i zdumienie.

A czy on będzie potrafił ją zrozumieć, gdy będzie miała jeden z tych złych humorów. Przypomniał sobie ich poranna rozmowę o doktorze... jak on się nazywał? Jaspers? Jasperson? Nieistotne. Jeśli on potrafi pomóc kobietom, to może zasięgnął by u niego rady podczas następnej wizyty w Londynie. A może powinien znaleźć swój własny sposób na uszcześliwenie Eleonory.

Okazuj czułość kobiecie, którą kochasz przy każdej nadarzającej się okazji. One to uwielbiają, przypomniał sobie słowa Adama.

Czy to jest taka okazja?

— Kocham cię — szepnął. Obrócił głowę i pocałował ją we włosy.

— Ja ciebie też — odparła sennym głosem. Poruszyła się i westchnęła. — Daleko jest jeszcze do Hartfield?

— Jeszcze godzina drogi przed nami.

Wyprostowała się i wyjęła z torebki chusteczkę. Zdjęła okulary i delikatnie otarła twarz. Patrzenie, jak wykonuje te zwyczajne czynności, sprawiało mu przyjemność.

— Przysnęłam?

— Na chwilkę.

Eleonora zajrzała do kosza ze szczeniakami. Spały przytulone do siebie, co wywołało uśmiech na jej twarzy. Spojrzała w okno. Olbrzymi księżyc wędrował razem z nimi.

— Ell? — delikatnie ujął jej dłoń, a ona splotła swoje palce z jego. — Wszystko porządku?

— Tak — oderwała wzrok od żółtej kuli księżyca i spojrzała na Chrisa. — Jestem tylko troszkę zmęczona.

— Niedługo będziemy w domu.

— Wiem — uśmiechnęła się w odpowiedzi i mocniej ścisnęła jego dłoń. Christopher w dalszym ciągu czuł, że coś jest nie tak. Czy to ta melancholią, na którą zapadają kobiety?

— Ell? Proszę, powiedz mi, co się dzieje?

— To nic takiego, tylko... — urwała i westchnęła.

— Tylko? — poczuł niepokój.

— Cały czas mam wrażenie, że coś nam umyka, coś przeoczyliśmy.

— Też mam takie wrażenie, ale może Starfield, czegoś się dowie.

— Masz intrygjących przyjaciół.

— Intrygujących? — Przechylił głowę i spojrzał na Eleonorę z ukosa.

— Panie pułkowniku, proszę natychmiast przestać być zazdrosnym! — Szturnęła go lekko w ramię.

— Nie jestem.

— A to spojrzenie? — roześmiała się cicho ale zaraz spoważniała. — To przykre, że potraktowano go w taki sposób.

— Rozkaz to rozkaz i jeśli go nie wykonasz, to... — nie dokończył. — Lecz gdybym był postawiony w takiej sytuacji, zrobił bym to samo.

— Nie wykonał byś rozkazu?

— Tak — odparł że stanowczością w głosie. — Kiedy zadajesz ból człowiekowi, zostaje ci po tym blizna. Na duszy i umyśle. Wierz mi, coś o tym wiem.

Wierzyła mu.


Christopher odłożył widelec na talerz, położył rękę na barku i lekko krzywiąc usta, rzucił wymowne spojrzenie Eleonorze.

Zmarszczyła brwi, przymrużyła oczy i nagle pojęła. Jej usta drgnęły w krzywym uśmieszku. Czyżby to było zaproszenie do sypialni? Spojrzała na niego równie wymownie lekko przygryzając wargę.

— Czy coś panu dolega? — zapytała lady Eaglewood, towarzysząca im przy kolacji.

— Mam uraz barku, którego nabawiłem się w wojsku. Ostatnio go przeforsowałem i mnie pobolewa.

— Och, to straszne! Powinien Pan zwrócić się do doktora Pinkerstona. On z pewnością, coś na to poradzi.

— Doktor Pinkerston, jest bardzo zajęty swoimi pacjentami. Pozwoli pan pułkowniku, że pomogę, najlepiej, jak tylko potrafię — wtrąciła Eleonora.

— Będę bardzo zobowiązany — skinął głową w podziękowaniu.

Zachowywał kamienną twarz, ale zdradziły go oczy. Były pełne radości i pożądania.

Po kolacji stanęli przy drzwiach prowadzących do jej sypialni. W świetle lampy gazowej, widać było ich długie drżące cienie. Po kolacji poczuła znużenie.

— Czy oglądanie twojego barku możemy odłożyć na jutro?

— Oczywiście, kochanie. Dzień był pełen wrażeń, tak jak wieczór. Oboje jesteśmy zmęczeni — uśmiechnął się łagodnie.

— Dobranoc.

— Daj mi jeszcze kilka sekund — poprosił.

Poczuła słodki smak pocałunku na ustach. Przyjemnie rozluźnił jej napięte mięśnie. Westchnęła, kiedy jego wargi zsunęły się na policzek i niżej, na szyję. Jego zarost, delikatnie drażnił skórę. Uniosła dłoń, by dotknąć jego twarzy i przyciągnąć go do siebie. Musnął palcami jej włosy i mimo, że zrobił to delikatnie, to jej ciałem wstrząsnął dreszcz, który rozlał się po ciele i uderzył do głowy niczym mocne wino.

— Mam małe marzenie — cicho zamruczała.

— Słucham. Spełnię każde.

— Chciałabym zasnąć obok ciebie.

— W mojej sypialni czy twojej?

— Za pół godziny u mnie.

— Będę punktualnie.

Zanim otworzyła drzwi od sypialni, którą zajmowała, z nieukrywaną przyjemnością patrzyła na jego szerokie plecy. Jak przyjemne będzie się wtulić w jego ramiona, pomyślała z rozmarzeniem.


Obudziło ją słońce wpadające przez niedociągnięte zasłony. Wieczorem Christopher pojawił się punktualnie. Wślizgnął się do łóżka, z cichym śmiechem, objął ją ramionami i mocno pocałował. Wtulili się w siebie i niemal natychmiast zasnęli.

Obróciła się na drugi bok. Miejsce obok było puste. Poczuła delikatny zawód. Dlaczego? Miała nadzieję, że będą się kochać o poranku. Szybko jednak przegoniła rozczarowanie, bo przecież przed nimi, jest wiele wspólnie spędzonych nocy i poranków.

Z tą myślą wstała, ogarnęła się w umywalni, założyła jedną z nowych sukien i zeszła do jadalni. Tam zastała Christophera pijącego kawę i czytającego poranną korespondencję.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry — powitał ją czułym uśmiechem. — Dobrze spałaś?

— Wyśmienicie.

Podeszła do niego i pocałowała go we włosy.

— Nic nie jesz? — spojrzała na pusty talerz.

— Czekam ze śniadaniem na ciebie.

— A gdybym spała do późnego popołudnia.

Przesunęła delikatnie palcem po lwiej zmarszczce pomiędzy brwiami. To wywołało kolejny pełny zadowolenia uśmiech.

— Czekałbym na ciebie — zapewnił.

Roześmiała się i z czułością przeczesała palcami jego jasne włosy.

— Eleonora?!

Niemal odskoczyła przestraszona od Christophera. Nie słyszeli, jak do salonu, weszła lady Eaglewood.

— Cóż, to za nieobyczajne zachowanie?!

Policzki Eleonory, pokryły się rumieńcem w kolorze czerwonych maków.

Christopher, podniósł się z miejsca i ukłonił lady Eaglewood.

— Dzień dobry — powitał kobietę. — Pozwoli pani, że stanę w obronie narzeczonej.

— Narzeczonej? — Lady Eaglewood zatrzymała się przy stole. Spoglądała zdumiona na córkę, która splotła dłonie i wpatrywała się w czubki butów.

Mogliśmy powiedzieć jej o tym wczoraj, pomyślała Eleonora.

— Tak. Poprosiłem pannę Eleonorę o rękę, a ona przyjęła moje oświadczyny.

— Och! Kiedy?!

-— W Londynie.

— Dziecko... — spojrzała, na Eleonorę, marszcząc brwi. — Czy ty jesteś... — umilkła, jakby bała się wypowiedzieć to słowo.

— Nie mamo, nie jestem w ciąży!

— Nie musiałaś mówić tego słowa na głos! — Lady Eaglewood głęboko westchnęła, kładąc dłoń na piersi.

— Mamo! Jesteśmy dorośli.

— Kultura wymaga...

— Mamo. — Eleonora podeszła do niej i ujęła ją za ręce. — Dajmy sobie spokój z konwenansami.

— Zgadzam się z panną Eleonorą — poparł ją Christopher, czym bardzo jej zaimponował. Stanął po mojej stronie, pomyślała, uśmiechając się z wdzięcznością do niego.

— Ale jak to?

— Obiecałem pannie Eleonorze, małżeństwo już dawno temu.

— Małżeństwo?

— Tak, ale dopiero teraz dobry los pozwolił mi dotrzymać jej słowa — spojrzał z czułością na Eleonorę.

— Widzisz? Mówiłam ci, że wszystko się ułoży. — Eleonora, lekko uścisnęła dłonie matki.

— Widzę, widzę. — Ulga pojawiła się w jej uśmiechu.

— Przyjmie mnie pani do rodziny? — zapytał nieśmiało.

— Oczywiście!

Delikatnie uwolniła dłonie z rąk córki i wyciągnęła je do Christophera.

— Dziękuję. — Ujął wyciągnięte dłonie i pochylił nad nimi głowę. — Usiądźmy do śniadania — poprosił.

— Powiadomił Pan lady Brachester?

— To nie będzie potrzebne — odsunął krzesło i pomógł usiąść przy stole lady Eaglewood, a następnie Eleonorze.

— Nie rozumiem.

— Lady Brachester nie jest moją matką.

Zaskoczenie na twarzy lady Eaglewood, było niemal namacalne.

— Nie wiedziałaś o tym?

— Nie miałam pojęcia — spojrzała córce prosto w oczy. — Mimo wszystko lady Brachester, była żoną pańskiego ojca. — Przeniosła spojrzenie na Christophera.

— Lady Brachester, przez całe życie nie okazała najmniejszego zainteresowania moją osobą. Panna Eleonora, również nie była dobrze traktowana przez tę kobietę, dlatego kategorycznie nie życzymy sobie jej obecności na naszym ślubie — odparł twardo Christopher.

— Rozumiem. — Wyraz ulgi pojawił się na twarzy lady Eaglewood. — Potrzebujemy pastora.

— Lada chwila powinien się pojawić.

Eleonora spojrzała na niego pytająco.

— Zanim wsiedliśmy do pociągu, wysłałem mu wiadomość, o naszym powrocie do Hartfield.


Hariett podeszła do drzwi, zanim gość ponowił pukanie kołatką. Oślepiło ją poranne słońce, które powoli wznosiło się nad drzewami i ocieniło sylwetkę wysokiego mężczyzny stojącego przed drzwiami. Przesłoniła dłonią oczy, by lepiej przyjrzeć się gościowi.

Przez kilka długich chwil, obserwowali siebie nawzajem z zaciekawieniem. Ciepły jesienny wiatr podwiał jego płaszcz i zamienił się w niewielki wir, porywając kilka pomarańczowych liści ze schodów.

— Dzień dobry. — Mężczyzna zdjął kapelusz, a jego jasne starannie uczesane włosy, zalśniły w słońcu.

— Dzień dobry — odpowiedziała na powitanie i uprzejmie dygnęła.

— Jestem przyjacielem pułkownika Brachestera.

— Pan pułkownik uprzedził o pańskiej wizycie. Proszę wejść — uprzejmie przepuściła go w progu i zamknęła drzwi.

Śliczna, pomyślał, podając jej płaszcz i kapelusz. Cierpliwie czekał, aż odłoży jego rzeczy do szafy dla gości. Szybko zlustrował jej ładną figurę, ciemne upięte włosy, częściowo ukryte pod białym czepeczkiem. Miała ładną, owalną twarz i ciemne oczy.

— Proszę za mną.

Zaprowadziła gościa do jadalni.

— Archibald! Nie miałem pojęcia, że tak szybko się pojawisz! — Christopher, podniósł się od stołu i ruszył w stronę przyjaciela.

— Wyruszyłem, zaraz po otrzymaniu wiadomości od ciebie.

— Panno Eleonoro. — Archibald powitał młodsza panią Eaglewood.

— Lady Eaglewood, pozwoli pani, że przedstawię pani mojego serdecznego przyjaciela Archibalda O'Briena, który jest pastorem.

— Miło mi pana poznać. — Lady Eaglewood uśmiechnęła się promiennie.

Archibald zerknął w stronę stojącej nieopodal Hariett, jakby chciał sprawdzić, jakie wywołało to na niej wrażenie.

Jesteś próżny, skarcił siebie w myślach, jednak zdumiał się na widok tego, co zobaczył.

Śliczna twarz Hariett, nagle pociemniała, jakby padł na nią jakiś cień, chociaż żadnego cienia nie było.


Po śniadaniu Christopher i Archibald wyruszyli do Hartfield.

— Piękna okolica.

— Za tym wzniesieniem, już tak malowniczo nie wygada.

— Zniszczenia były tak ogromne?

Christopher tylko skinął głową.
Archibald chciał coś powiedzieć, ale nie potrafil znaleźć odpowiednich słów, dlatego postanowił zmienić temat.

— Czy mogę zapytać cię o pewną osóbkę?

Miał tego nie robić. Nie teraz, ale nie wytrzymał.

— Hariett?

— Skąd wiedziałeś?

— Widziałem, jak patrzysz na nią, przy śniadaniu.

— Bo to śliczna dziewczyna.

— Owszem, śliczna i skrzywdzona.

Archibald spojrzał z zaciekawieniem na Christophera.

— Opowiesz mi o tym?

— Wydała się w romans z pastorem i zaszła z nim w ciążę.

— Jesteś pewien, że to jest jego dziecko?

— Było. On nie żyje.

— No tak — odparł zdawkowo Archibald.

— Wierzę Hariett.

— Bo ma ładną buzię?

— Jest ładna. To prawda, ale nie dlatego. Pastor miał inne grzeszki.
Okradał parafę Hartfield. Spora ilość gotówki, którą otrzymywał od parafian i mojej rodziny, nie została zaksięgowana.

— Możesz to udowodnić?

— Mam na to dowód, ale nie zdążyłem go oskarżyć, bo utonął wraz z kolejną kochanką.

— Kanalia.

— Zgadzam się z tobą, dlatego nie skrzywdź Hariett — poprosił i pokrótce opowiedział mu historię o tym, jak w tragicznych okolicznościach ją poznał.

Gdy wyjechali zza wzgórza, Archibald zrozumiał, co jego przyjaciel miał myśli.

Miasteczko wciąż nie podniosło się po zniszczeniach, ale główna droga została oczyszczona z kamieni i powalonych drzew przyniesionych przez wodę. Mniej zniszczone domy wyglądały niemal tak, jak przed powodzią. Kilkoro mieszkańców oderwało się od swoich prac i powitało pułkownika. Zsiadł z konia, a Archibald poszedł w jego ślady.

Christopher przedstawił swojego przyjaciela jako nowego pastora. Wypytywał o postępy pracach nad odbudową domów i oczyszczaniu miasteczka. Kiwał zadowolony głową, słysząc, jak owe prace szybko postępują. Nie chciał, by któraś z rodzin została bez domu, bo zima zbliżała się wielkimi krokami.

Chwilę później ruszyli w stronę kościoła. Jego wnętrze zostało uprzątnięte w pierwszej kolejności, ściany pomalowano na biało, a wnętrze świątyni pachniało świeżym drzewem.

— Jest skromnie, tak jak mówiłem.

— Nie potrzebuję za wiele.

— Chodź, pokażę ci dom.

Tu też było posprzątane. Główne pomieszczenie służące za jadalnię pobielone, tak jak sypialnia, w której stała jedynie rama od łóżka.

— Na razie zatrzymasz się u mnie. Jak urządzimy to miejsce, będziesz mógł tu zamieszkać.

— Nie chcę sprawiać problemów. Zamieszkam tu już dzisiaj.

— Zwariowałeś?!

— Nie — odparł Archibald, lekko się uśmiechając. — Pożycz mi tylko materac.

Christopher przez długą chwilę przyglądał się przyjacielowi, ale widząc, że ten nie ma zamiaru zrezygnować ze swojego pomysłu, postanowił się z nim nie spierać.

— Wrócę do domu i przyślę Edmunda z wszelkimi potrzebnymi rzeczami.

Witaj kochanie — uśmiechnął się do Eleonory, która właśnie wychodziła z biblioteki.

Pochylił się nad nią i pocałował w skroń. Opuściła oczy, uśmiechając się radośnie.

— A gdzie jest pastor O'Brien?

— Został w parafii. Zrezygnował z naszej gościny.

— Ale tam nic nie ma. Jedynie puste ściany.

— Dlatego chciałem cię poprosić o pomoc w skompletowaniu kilku rzeczy.

— Bardzo chętnie! — zareagowała z entuzjazmem.

Niemal ogołocili jedną z sypialń i wraz z Edmundem i Hariett zapakowali wszystko na wóz. W kuchni, Agata wyszykowała kubki, talerze, sztućce i całą górę jedzenia.

— Hariett, pojedziesz z nami na plebanię i pomożesz rozlokować te wszystkie rzeczy.

Ładna twarz dziewczyny zachmurzyła się, czego Christopher nie mógł przeoczyć.

— Pastor O'Brien, to mój przyjaciel i dobry człowiek — zapewnił.

— Rozumiem — niemal szepnęła, opuszczając zawstydzona wzrok.

— Ale jeśli będzie się zachowywał wobec ciebie w sposób, który uznasz za niestosowny, masz natychmiast mi o tym powiedzieć, a ja się z nim rozprawię. Tak?

— Tak.

— Obiecaj, że mi o tym powiesz, a jeśli będzie to dla ciebie krępujące, to opowiedz o tym pannie Eleonorze. Dobrze?

— Obiecuję — wciąż wpatrywała się w swoje splecione dłonie.

Christopher uśmiechnął się i spojrzał na Eleonorę.

— Pojadę razem z nimi.

— Beze mnie? — Eleonora spojrzała na niego w udawanej groźbie. — Muszę pana pilnować, panie pułkowniku, żeby się pan nie przedźwigał, bo na marne pójdzie moje dbanie o pana bark.

Westchnął, patrząc, jak go mija, wyciąga rękę do Edwarda, a ten pomaga jej wejść na powóz. Pokręcił głową i uśmiechnął się do siebie. Ostatnio dużo się uśmiecham, pomyślał.

Uwagę Archibalda, zwrócił ruch na drodze biegnącej tuż za murem otaczającym kościół, plebanię i cmentarz. Oderwał go od zamiatania z liści, schodów, prowadzących do wnętrza jego nowego domu.

Osłonił ręką oczy przed słońcem, by przyjrzeć się orszakowi złożonemu z dwóch wozów. Na jednym siedziały trzy kobiety i Christopher. Drugi wóz był wyładowany po brzegi meblami.

Oparł miotłę o ścianę, zszedł po schodach i podszedł do furtki. Powoli odwinął rękaw koszuli, chcąc ukryć blizny po oparzeniu na lewym przedramieniu. Nie przepadał za ciekawskimi spojrzeniami, które zawsze prowadziły do zadawania niekomfortowych pytań. Poza tym nie chciał wprawić w zakłopotanie kobiet jadących w powozie.

Podszedł do furtki, a na widok jednej z kobiet uśmiechnął się. Gdy powóz zatrzymał się Archibald wyciągnął rękę w stronę Hariett, oferując pomoc w zejściu z powozu.

Dziewczyna zmierzyła go przeciągłym, badawczym spojrzeniem. Miał wrażenie, że jest poddawany skrupulatnym oględzinom.

Pracując przed domem, pozbył się surdutu. Został w kamizelce i koszuli. Poluzował krawat, który teraz nonszalandzko zwisał mu z szyji. Włosy jeszcze rano staranie ułożone, teraz były mierzwione przez ciepły jesienny wiatr. W lekkich skrętach opadały mu na kark. Niebieskie oczy patrzyły na nią życzliwie i ciepło.

— Dziękuję.

Zgrabnie ominęła jego dłoń, ześlizgnęła się z siedzenia i ruszyła w stronę domu parafialnego.

Uśmiechnął się, patrząc za Hariett.

— Auć — mruknął Christopher przechodzący obok.

Przedpołudnie spędzono na meblowaniu nowego domu Archibalda.

Hariett myła okna i podłogi. Eleonora zajęła się rozlokowywaniem wszelkich sprzętów w jadalni.

— Pół domu przywiozłeś? — Archibald, pomagał ustawić stół w salonie, spoglądając na stojącego po drugiej stronie Christophera.

— Większość tych rzeczy stoi w pałacu nieużywana.

— Twoja matka się wścieknie.

— Nie obchodzi mnie to — mruknął.

Archibald zrobił lekko zdziwioną minę, ale nie pytał o więcej. Któregoś dnia Christopher mu się zwierzy.

Kiedy wszystko zostało ustawione i znalazło się na swoich miejscach, Agata podała obiad, w na nowo urządzonej jadalni.

-— Zapraszam do stołu. — Archibald wstał od stołu, widząc, jak Hariett i Agata wychodzą do kuchni.

Kobiety zatrzymały się, niepewnie, spoglądając na siedzących przy stole.

— W tym domu wszyscy są równi — uśmiechnął się życzliwie do kobiet.

— Usiądźcie proszę — zachęcił je Christopher.


Popołudniowe światło sprawiało, że cienie z wolna się wydłużały.

— Jesteś pewien, że pierwszą noc chcesz spędzić tutaj?

— Niczego mi nie brakuje.

— Będziesz sam — Christopher, pomógł Eleonorze wsiąść do powozu.

— Nie po raz pierwszy — odparł. — Przepraszam cię, ale muszę zamienić z kimś słowo.

Christopher zmarszczył brwi, ale po sekundzie domyślił się, o kim mowa.

— Panno Hariett! Proszę, poczekać!

— Słucham — zatrzymała się i spojrzała na niego bez cienia sympatii. Nie specjalnie się tym przejął.

— Dziękuję za pomoc w porządkach.

— To należy do moich obowiązków. — Bardzo się starała, by usłyszał w jej głosie zimny ton.

— Wiem, a mimo to dziękuję.

Był od niej wyższy niemal o całą głowę, dlatego lekko się nad nią pochylał w rozmowie.

— Czy coś jeszcze?

— Tak. Pani i synek, jesteście zawsze mile widziani w kościele.

Wyciągnął w jej stronę dłoń, ofiarując pomoc przy wsiadaniu do powozu.

— Dziękuję — opuściła wzrok, czując, jak rumieniec zalewa jej twarz.

Tym razem przyjęła jego pomoc. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro