Słodko-gorzkie chwile

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Rozmawialiście o naszych tak prywatnych sprawach?!

Eleonorę zaskoczyła tak gwałtowna reakcja matki.

— Mamo! Jesteśmy dorośli i możemy rozmawiać o wszystkim.

— To było nietaktowne.

— Och proszę! Co było w tym tak nietaktownego?

— Rozmawianie o sprawach dla nas obu intymnych.

— Intymnych? O wszystkim opowiadał mi Adam? I tym podzieliłam się z Chri... z pułkownikiem. Zresztą wiesz doskonale, że nie było żadnego romansu — dodała szybko, starając się zatuszować swoje przejęzyczenie. — Nie rozumiem, dlaczego uczepiłaś się tej myśli o romansie ojca, z lady Brachester? Przecież to było pomówienie.

Matka spojrzała na nią tak, jakby chciała powiedzieć; nie jestem tego taka pewna.

— Mamo, proszę, cię przestań. Pan pułkownik to porządny mężczyzna. Dał nam schronienie.

— Nie powinno nas tu być.

— A gdzie miałyśmy iść? Nasz dom jest zniszczony. Gdzie według ciebie miałyśmy się podziać?!

— Jutro napiszę do przyjaciółki. Mieszka w Edynburgu. Może nas przygarnie, dopóki nie staniemy na nogi.

— Chcesz jechać do Szkocji?

— Tak! A co w tym złego?

— Nic — Eleonora wzruszyła ramionami, co bardzo denerwowało jej matkę. Uważała to za bardzo nieeleganckie i niegrzeczne.

— Ja nie mam zamiaru opuszczać Hartfield — ukroiła nożem kawałek jajka sadzonego i nabiła go na widelec. — Nigdzie nie jadę.

— Ależ dziecko! — obruszyła się lady Eaglewood — Co ty masz zamiar robić w tym zdewastowanym przez żywioł miejscu?

— Mamo, pragnę ci przypomnieć, że jestem pielęgniarką, a mieszkańcy tego miasteczka i okolicy potrzebują mojej pomocy.

— I gdzie będziesz mieszkać?

— Jeśli pan pułkownik się zgodzi to tutaj.

— Nie możesz mieszkać z samotnym mężczyzną! Ludzie zaraz będą plotkować!

— Mamo, ludzie teraz mają większe zmartwienia niż gadanie o starej pannie i rozwodniku. Poza tym, jak już ci wspominałam pan pułkownik, to porządny mężczyzna.

— Ale jego reputacja!

— Reputacja?! Mamo, proszę!

— On jest rozwiedziony.

— I co w tym złego? Lepiej byłoby według ciebie, gdyby on i jego żona żyli, zdała od siebie, na dwóch krańcach świata. Tak? Prowadząc podwójne i grzeszne życie? — Te dwa ostatnie słowa umyślnie wypowiedziała.

— Eleonoro! — Matka lekko uniosła głos, ale córka nie bardzo się tym przejęła.

— Powiedz mi, proszę. Czy to, że rozwiódł się z żoną, czyni go złym człowiekiem w twoich oczach?

— Och, zrozum...

— Czyli lepiej by było, żeby ją porzucił?! Dla innej kobiety?! Tak?! — Poprawiła nerwowo okulary na nosie.

— Ciszej! Dziecko! Nie musisz podnosić głosu — upomniała ją.

— Postąpił uczciwie i honorowo, a ty wyrażasz się o nim tak, jakby był jakimś łajdakiem bez serca.

— Już dobrze. Wybacz. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. — Lady Eaglewood podniosła dłonie w obronnym geście. — Moje słowa były nieprzemyślane.

Uraziła córkę tym stwierdzeniem. Zapomniała, że ona została potraktowana właśnie w tak haniebny sposób.

— Wybacz mi. Proszę.

Eleonora spojrzała na nią z wyrzutem, ale skinęła głową na zgodę.

Pani Eaglewood zauważyła, że rozmowa o przeszłości pułkownika Brachestera, bardzo rozemocjonowała jej córkę.

— A swoją drogą, to bardzo za nim obstajesz.

— Był moim opiekunem w dzieciństwie i wiążą się z tym miłe wspomnienia.

— A to ciekawe — Jej matka lekko przymrużyła oczy.

Eleonora znów nerwowo poprawiła okulary. Wzięła do ręki serwetę i wytarła nią kąciki ust.

-— Muszę już iść — podniosła się od stołu, nie dając matce szans na zadanie więcej podchwytliwych pytań.

— Gdzie? — zdumiała się starsza kobieta.

— Do miasteczka. Potrzebna jest tam moja pomoc.

— Po tym, co się nam wczoraj przydarzyło, powinnaś porządnie odpocząć.

— Nie jestem z porcelany. Czuję się dobrze — pochyliła się nad matką i pocałowała ją we włosy. — Odpocznę, jak to wszystko się skończy. Obiecuję. I przepraszam, że się uniosłam. Wybacz.

— Obie jesteśmy poddenerwowane. Nie przejmuj się. — Lady Eaglewood poklepała ją po dłoni. — Proszę, uważaj na siebie.

Wiedziała, że jeśli chodzi o pomoc innym, to nie wygra z córką. W tych sprawach była tak samo uparta, jak jej ojciec.

— Dobrze, mamo.

Pułkownik Brachester pojawił się pięć minut po wyjściu Eleonory. Na jego twarzy lady Eaglewood zauważyła ledwo skrywane rozczarowanie brakiem jednej z kobiet.

— Witam — skłonił lekko głową. — Jak się pani czuje? — patrzył na swoją towarzyszkę zatroskanym wzrokiem.

— Dziękuję. Już lepiej. Chciałam podziękować w imieniu swoim i córki za to, że przyjął nas pan od swój dach.

— To dla mnie ogromna przyjemność gościć tak urocze damy. Czy nic paniom nie brakuje?

— Mamy wszystko to, co najpotrzebniejsze.

— Jeśli mogę zrobić coś wiecej?

— Już pan zrobił dla nas bardzo wiele. Dziękujemy z całego serca.

Cisza, która zapadła przy stole, była zakłócana cichutkim pluskiem kawy nalewanej do filiżanki.

— Czy spóźniłem się na śniadanie?

— Nie. Jest pan punktualnie.

— To, gdzie jest panna Eleonora?

— Pobiegła do miasteczka, udzielać pomocy.

Filiżanką przesłonił lekki uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy.

Eleonora schodziła do miasteczka, ślizgając się na szlamie, który naniosła woda. Nagle od strony na wpół zrujnowanego kościoła dobiegły ją krzyki. Ze środka wyniesiono zwłoki pastora. Eleonora przyspieszyła kroku. Chwilę później wynieśli kolejne zwłoki. Eleonora zatrzymała i nieomal krzyknęła. Zasłoniła dłonią usta. To była Freya. Poznała ją po czerwonej wstążce we włosach. Gdyby została w domu i nie wyszła, to zapewne uratowałaby się razem z nimi.

Nagle dotarła do niej okropna myśl. Wystarczyła jedna nierozważna decyzja i dziewczyna straciła życie. Przez chwilę patrzyła ze smutkiem na ciała pastora i służącej leżące obok siebie. Im już nie pomoże. Jedyne co może zrobić, to pomodlić się za ich dusze. Musi iść dalej. Z pewnością są ludzie, którzy potrzebują jej pomocy.

Ruszyła dalej, do domu, który wynajmowały. Szła drogą, usłaną połamanymi gałęziami, kamieniami, szczątkami sprzętów domowych i martwymi zwierzętami. Z trudem powstrzymywała łzy cisnące się do oczu. Ludzie snuli się wśród tych zniszczeń, lamentując, przeklinając i płacząc. Szukali bliskich lub starali się ratować resztki swojego dobytku.

Jej serce ścisnęło się na widok zniszczonego domu, w którym mieszkały. Jej malutki ogród zniknął pod warstwą błota, kamieni i gałęzi. Po jej pięknych różanych krzewach nie było nawet śladu. To, co przyniosły z rezydencji, którą musiały opuścić, zostało bezpowrotnie zniszczone. Nagle zdała sobie sprawę, że nie mają już kompletnie nic. Żadnych pamiątek, rzeczy, drobiazgów. Spuściła głowę, czując ogromny, żal i smutek.

Weź się w garść i przestań się nad sobą rozczulać, fuknęła sama na siebie. Nie ty jedna wszystko straciłaś. Zawróciła w stronę miasteczka. Teraz musi się jednak zająć tymi, którzy potrzebują jej pomocy.

Chodziła od jednego zniszczonego domu do drugiego, pomagając, jak tylko najlepiej potrafiła. W końcu trafiła do opustoszałego gospodarstwa państwa Hithin. Oboje małżonków szczęśliwie zdążyło ujść z życiem. Mniej szczęścia miały ich zwierzęta.

Weszła do małej obory. Jako jedna z niewielu budynków nie została zniszczona. Wszędzie śmierdziało oślizgłym mułem i padłymi zwierzętami. Te, które nie mogły uciec z zagrody, potopiły się. Widok martwej Klaudyny i jej czarnego jagnięcia sprawił, że nie wytrzymała. Oparła się o ścianę i rozpłakała się na dobre. Żal rozrywał jej serce, kiedy patrzyła na martwe zwierzęta. Jej okropna wyobraźnia podsuwała jej obrazy, przerażonych i bezsilnych stworzeń probujących się uratować.

— Ell? — usłyszała za plecami. Nie zdążyła wytrzeć łez.

Jak on mnie tu znalazł? Nie chciał, żeby zobaczył ją w takim stanie. Bezradną i złamaną.

Chris rozejrzał się wokoło. Szybko zrozumiał, co wywołało w niej żałość i łzy.

— Wyjdźmy stąd. — Wziął ją delikatnie pod ramię i pociągną w stronę wyjścia. Bez protestu mu się poddała. Zatrzymał się obok resztki zagrody, w której jeszcze wczoraj pasły się zwierzęta.

Nie miał pojęcia, jak zareaguje, ale objął ją ramionami i ostrożnie przytulił do siebie. Jeśli uzna to, za zbyt nietaktowne i odepchnie go od siebie, to trudno, ale w tym momencie taką formę pocieszenia uznał za najlepszą. Uśmiechnął się w duchu, kiedy poczuł, jak Eleonora zapada się w jego ramionach. Wiedział, że żadne słowa jej nie pocieszą w takiej chwili, dlatego tylko delikatnie gładził po plecach.

Zaskoczył ją, ale bez słowa protestu pozwoliła mu na to, bo bardzo tego potrzebowała. Gdy się tak w niego wtuliła, w pamięci pojawił się obraz, małej zapłakanej dziewczynki, siedzącej na kamieniu. Miała rozdarte do krwi kolana. Jasnowłosy chłopiec nosił w dłoniach wodę ze strumienia i polewał nią poranione kolana.

Zimna woda przynosiła ulgę i tamowała krwawienie. Rozżalona swoją niezdarnością nie mogła przestać płakać. Pamiętała, jak chłopiec usiadł obok i przytulił ją do siebie.

— Przepraszam — wyszeptała łamiącym się głosem. — Za dużo tego wszystkiego. — Zapłakane oczy wytarła, kantem dłoni.

— Nie masz, za co przepraszać. Twoje łzy są zrozumiałe, zważywszy na okoliczności. — Wyjął z kieszonki kamizelki chusteczkę i delikatnie wytarł mokre od łez policzki.

— Dziękuję. Powinnam wsiąść się w garść, a płaczę jak mała dziewczynka.

Ta okazana jej czułość onieśmielała, ale była ogromnie przyjemna. Poprawiła zakłopotana okulary.

— Wszyscy mamy do tego prawo. Jestem żołnierzem, ale zdarzało mi się płakać z powodu bezsilności. Starał pocieszyć, przyznając się do własnych słabości. Nie przestawał delikatnie gładzić jej pleców. — Każdy z nas odczuwa smutek, a okazywanie go nie powinno nas zawstydzać.

— Czuje się jak, wtedy, kiedy byłam małą dziewczynką, a ty siedziałeś koło mnie. Tylko że teraz, to nie są rozbite kolana — spojrzała mu w oczy.

Wciąż ją obejmował, a ona ufnie opierała się o niego. Pomimo otaczajacej ich tragedii, poczuła się bezpiecznie.

Patrzyła na jego twarz. Widziała, jak marszczy brwi tak, jakby szukał w pamięci wspomnienia, o którym mówiła.

— Nie pamiętasz? — zapytała cicho.

— Hmm... — przechylił lekko głowę, zerkając na nią.

— Biegnąc wzdłuż strumienia, potknęłam się o kamień i upadłam.

Wraz z jej słowami pojawił się w jego pamięci ten właściwy obraz.

— Rzeczywiście. Teraz to sobie przypominam — uśmiechnął się ciepło do niej.

— Chodźmy stąd.

Rzuciła zrozpaczone spojrzenie w stronę obórki.

— Im już nic nie pomożesz.

Pokiwała głową i pozwoliła mu delikatnie prowadzić ścieżką, do miasteczka. Shaitaan posłusznie podreptał za nimi.

Szli w milczeniu, patrząc na zniszczenia, jakie poczyniła woda.

— Czy ktoś za to odpowie? — zapytała cicho.

— Postaram się zrobić wszystko, co tylko w mojej mocy. Zwrócę się do samej królowej, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.

Spojrzała na niego z wdzięcznością, a on miał nadzieję, że zdoła dotrzymać jej słowa.

Wychodząc zza zakrętu, zobaczyli trzech mężczyzn stojących przy kole młyńskim. Podeszli bliżej.

— Co się stało? — zapytał Christopher.

— Konar zablokował koło. Nie jesteśmy w stanie go sami wyciągnąć — odpowiedział młynarz.

— Macie konia? — Christopher natychmiast rozpoznał w nim ojca Harriet.

— Utopił się.

— A chomąto?

— Tak.

— Przynieście je — zarządził, odpinając popręg przy siodle.

Mężczyźni spojrzeli po sobie zdumieni. Tak eleganckiemu koniu zakładać chomąto?

— Nie ma, na co czekać! — popędził ich.

Młynarz ruszył ścieżka w stronę domu, by za chwilę wrócić z tym, o co prosił pułkownik.

Shaitaan bez protestu dał się zaprzęgnąć. Po kilku minutach konar został wyciągnięty spod koła, ale ono nawet nie drgnęło.

— Co jest do diabła — mruknął Christopher, marszcząc brwi.

— Coś w dalszym ciągu musi je blokować. — Eleonora głaskała po chrapach konia.

— Sprawdźmy to.

Ze zdumieniem patrzyła, jak Chris ściąga surdut i kamizelę, które podał jej do potrzymania. Bez chwili wahania wszedł do strumienia. Musiał niemal cały zanurzyć się w mulistej drodze. Kolo młyńskie nie tylko zablokowały korzenie, ale i kamienie naniesione przez wodę.

— Pomóżcie! — krzyknął na mężczyzn.

Wszyscy czterej bardzo ciężko pracowali przy uwalnianiu koła. Musieli się zmieniać, bo lodowata woda szybko wychładzała ich ciała. W końcu drgnęło.

— Uwaga! — krzyknął Christopher, ale sam nie zdążył odskoczyć, bo zahaczył nogą o coś pod wodą. Eleonora krzyknęła, widząc, jak Chris wpada do wody, a wolno rozpędzające się koło, uderza go w bark.

Siedział na stołku w domu młynarza. Czuł zażenowanie swoją niezdarnością. Woda skapywała z jego ubrania na podłogę, tworząc wokół niego małe kałuże. Poruszył się. Cholerny bark, pomyślał, gdy zaciskał usta, by nie jęknąć z bólu. Eleonora podeszła do niego. Chwilę wcześniej przygotowała temblak z grubego płótna, którym miała zamiar usztywnić jego bark.

—- Podam ci morfinę.

— Nie! — gwałtownie zaprotestował. — Nie potrzebuje tego.

— Ulży ci w bólu.

— Wytrzymam — zapewnił ją.

— Chris — spojrzała na niego z uwagą.

— Nie chcę. Widziałem zbyt wielu żołnierzy do niej uzależnionych.

— Chris, spójrz na mnie.

Zrobił to, a ona obejmując dłonią jego ramię, pociągnęła. Nastawiła mu bark szybciej i sprawniej niż niejeden lekarz polowy. Starała się, by przysporzyć mu jak najmniej cierpień. Nie całkiem się jej to udało, bo jęknął przez zaciśnięte zęby. Na moment zrobiło mu się niedobrze. Wciągnął głęboko powietrze przez nos.

Natychmiast okryła rozpaloną bólem skórę, ręcznikiem zmoczonym w lodowatej wodzie. Te kilka sekund paraliżującego i piekącego bólu zostało zastąpione ogromną ulgą.

— Dziękuję — szepnął, patrząc w szare oczy swojej opiekunki. Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

— Jesteś ranny? — zapytała, z niepokojem patrząc na rozdarcia w koszuli ubrudzone krwią.

— To nic. Tylko jakieś niewarte zainteresowania zadrapania.

Popękane kamienie ostrymi krawędziami poraniły mu skórę dłoni, ramion i pleców. Teraz nie czuł ich bólu, ale jutro...

— One krwawią.

— Za chwilę przestaną.

— Nie bądź uparty. Woda w strumieniu jest brudna. Nawet najmniejsza rana może się stać przyczyną zakażenia. — patrzyła na niego z góry. Poprawiła okulary niczym nauczycielka dająca mu reprymendę.

— Ell — ujął jej dłonie. Zdumiało go, jak tak drobne ręce, mogą być tak silne. Słońce wpadające przez okno do wnętrza pokoju oświetlało miękko jej twarz. Znów poczuł ochotę na to, by ja pocałować. — Nic mi nie będzie. — zapewnił.

— Nie czaruj mnie. Jestem pielęgniarką. Moim obowiązkiem jest zajmowanie się rannymi, a co za tym idzie, raczej nic mnie nie zaszokuje. Widziałam wielu mężczyzn... — umilkła nagle, a rumieniec pojawił się na jej policzkach.

Jakimi słowami miałaby zakończyć to zdanie, by nie zabrzmiało dwuznacznie?

— To zrozumiałe. Tak jak powiedziałaś, jesteś pielęgniarką.

— No właśnie. — Szybko zatuszowała swoje zakłopotanie.

Ciężko westchnął, bo widząc jej minę, zrozumiał, że  protestami nic nie wskóra. Nie wstydził się swoich blizn, bo był żołnierzem. Ale było coś, co mogło ją zdegustować, zaszokować albo nawet zniechęcić do niego.

Wzięła nożyczki i rozcięła koszulę tak, by mogła ją z niego zdjąć, bez nadmiernego nadwyrężania lewej strony jego ciała. Zastygła bez ruchu patrząc na jego plecy. Na barku, który nastawiła, widniał wizerunek, kruka z białym piórem w skrzydle.

— Wielkie nieba! — usłyszał za plecami. — Czy to tatuaż? Prawdziwy? — Nieposkromiona ciekawość brzmiała w głosie.

— Tak. Jest prawdziwy. Zaszokowałem cię? — zapytał ostrożnie.

— Och nie!

— Nigdy nie widziałaś tatuażu?

— Nigdy dotąd nie spotkałam nikogo z tatuażem. Czytałam o nich, ale... —  urwała.

Patrzyła zafascynowana na ciemne linie rysunku na skórze, które układały się w spójny obraz.

— Bolało? Och! Co za niemądre pytanie! Na pewno! — odpowiedziała sama sobie.

Christopher uśmiechnął się do siebie. Jego obawy zupełnie się rozwiały.

— To Muninn?

— Tak.

— Dlaczego?

— Pół roku temu, odłamek moździerza zranił mnie w głowę. Straciłem pamięć na dwa całe tygodnie. Nie jestem w stanie opisać ci tego okropnego uczucia pustki w głowie..... Może stąd ten kruk.

Zawsze boję się, że Myśl może nie dolecieć z powrotem do domu,
ale bardziej obawiam się o powrót Pamięci — przypomniała słowa nordyckiej sagi. — To słowa Odyna.

— Obawiałem się tego samego.

Tak doskonale go rozumiała.

— Czy mogę dotknąć? — zapytała nieśmiało.

— Jeśli chcesz.

Przymknął oczy, czując na skórze delikatny dotyk jej palców. Był taki kojący.


Zasypiała nad książką, gdy z drzemki wyrwało ją pukanie do drzwi. Zerwała się z łóżka.

— Chwileczkę!

Podeszła do drzwi, ciaśniej otulając się szlafrokiem. Po drugiej stronie stała Agata.

— Panienko Eleonoro, proszę pomóc.

— Co się stało?

— Pan pułkownik ma gorączkę!

— Gorączkę? — zdumiała się i zaniepokoiła jednocześnie.

— Tak.

— Już idę.

Chwyciła torbę z lekami i szybkim krokiem ruszyła za Agatą.

Edmund z rozświetlał sypialnie świecami. Eleonora podeszła do łóżka, na którym leżał Christopher.

— Wezwę lekarza.

— Nie trzeba. Panna Eleonora bez trudu poradzi sobie.

— Nie jest lekarzem — zaprotestował lokaj.

— Ty też nie, dlatego wyjdź stąd — fuknęła na niego Agata. — Nie przeszkadzaj! — wypchnęła go za drzwi.

Eleonora spojrzała na nią zdumiona.

— Im starszy, tym gorszy — mruknęła zirytowana kucharka.

Pochyliła się nad leżącym mężczyzna i przyłożyła mu dłoń do czoła. Było rozpalone.

— Musimy go rozebrać.

— Rozebrać?

— Tak. Obawiam się, że mógł dostać zakażenia. Dwa dni temu, przez pół dnia siedział w strumieniu przy młynie. Kamienie i kawałki gałęzi poraniły go. Obejrzałam i opatrzyłam jego tors, plecy i ramiona. A jeśli został ranny gdzieś jeszcze?

— Ma panienka rację.

Sprawnie go rozebrały. Agata przykryła ręcznikiem, jego biodra.

— Widziałam już nagich mężczyzn — Eleonora zerknęła na nią rozbawiona.

— I nie rozprasza to panienki?

— Zawsze staram się skupić na leczeniu i opatrywaniu. Tego uczono mnie w szkole.

W ramach pielęgniarskich obowiązków myła mężczyzn, ale nagle zdała sobie sprawę, że każdy, którym się do tej pory zajmowała, był... starcem.

W młynie, kiedy go opatrywała, była zaabsorbowana tatuażem ozdabiajacym jego bark. Wtedy nie zwróciła uwagi na to, jak wygląda jego ciało. Teraz przyciągało jej uwagę jak magnes. I to nie tylko ze względu na blizny, które uważała za bardzo męskie. Było coś jeszcze. To, jak był zbudowany.

Jego muskularne nagie ciało porównałaby do posągów greckich lub rzymskich bogów, które oglądała w muzeach. Ramiona miał długie o twardych mięśniach, a przedramiona porośnięte złocistymi włosami. Przypomniała sobie, to o czym myślała, kiedy jakiś czas temu patrzyła na jego duże dłonie. Szerokie ramiona przyciągały jej spojrzenie wbrew temu, co mówiła Agacie.

Musiała się jednak opanować. W myślach nakazywała sobie dyscyplinę. On potrzebował opieki, a ona powinna mu ją zapewnić.

— Co mogło wywołać u niego gorączkę? — Zastanawiała się na głos.

Na biodrze zauważyła ranę. Nie była zbyt głęboka, ale jej brzegi były niepokojąco rozognione. Christopher prawdopodobnie ją zignorował. Rozpalona skóra mogła świadczyć o gorączce, ale nie aż tak wysokiej.

— Muszę mieć gorącą wodę i opatrunki — zwróciła się do Agaty.

— Zaraz wszystko przyniosę.

Po chwili wróciła. Na niewielkim drewnianym pięknie zdobionym  wózku, przywiozła dużą porcelanową miskę oraz dwa dzbanki z wodą.  Gorącą i zimną. Opatrunki, ręczniki, czystą pościel i koszulę, w którą go później ubiorą.

Eleonora wyjęła z torby pękaty słoik z szarą maścią. Usunie infekcję, złagodzi ból i przyspieszy gojenie. Jeszcze raz przemyła rany, zadrapania i wszystkie obficie zasmarowała maścią. Christopher poruszył się niespokojnie, a ręcznik lekko zsunął się z jego biodra. Poprawiła go szybko, ukrywając przed Agatą, swoje zakłopotanie. Myśl o nim, jak o pacjencie, a nie o tym jak wyglada jego ciało, upomniała się w myślach po raz kolejny. Co mogło wywołać gorączkę? To pytanie nie dawało jej spokoju.

— Jadł coś dzisiaj? — zapytała Agatę.

— Wrócił do domu ze dwie godziny temu. Nie jadł nic. Napił się tylko herbaty i poszedł do biblioteki.

— Wypił tylko herbatę?

— Tak. Zrobiłam jego ulubione rogaliki, ale nawet na nie nie spojrzał. — Eleonora, usłyszała odrobinę skargi w jej głosie.

— Może jadł coś w miasteczku? — zastanawiała się na głos, opłukując ręce z maści. — Christopher? — Pochyliła się nad nim,  wycierając ręce w recznik.

Odgarnęła jasne włosy ze spoconego czoła. Spojrzał na nią na wpół przytomnym wzrokiem.

— Ell — szepnął, próbując się uśmiechająć.

— Co dziś jadłeś?

— Nic.

— A wczoraj?

— Nie pamiętam — jęknął.

Coś jej nagle przyszło do głowy.

— Może napiłeś się przez przypadek wody ze strumienia? Wymiotowałeś?

Twierdząco skinął głową tak, jakby mówienie pozbawiało go sił.

Kiedy weszła do sypialni, poczuła lekki kwaśny zapach. Teraz go skojarzyła.

Przeszła przez pokój i zajrzała do rozbieralni. Mocny zapach wymiocin uderzył ja w nozdrza. Zasłoniła nos i usta dłonią i podeszła do okna otwierając je na całą szerokość.

— Ja to posprzątam — Agata weszła za nią i zabrała porcelanową miskę.

Chłodne powietrze wtargnelo do środka. Zawiązała mocniej pasek szlafroka chroniąc się przed zimnem. Rozejrzała się dookoła siebie. Adam zawsze rozrzucał swoje rzeczy. Kiedy pytała go, czemu tak robi? Odpowiadał ze śmiechem, że nie chce odbierać pracy pokojówkom.

W przebieralni Chrisa oświetlonej światłem świec wpadającym z sąsiedniego pokoju wszystko było idealnie poukładane. Agata wróciła do rozbieralni z opróżnioną i wymytą porcelaną.

— Zaskakujący porządek. — Eleonora nie mogła powstrzymać się od komentarza.

— Pan pułkownik sam tu sprząta.

— A Edmund? Nie pomaga mu w toalecie?

— Nie dawno pokrócili się o to.

— Naprawdę? — Eleonora spojrzała zaskoczona na Agatę.

— Tak. Powiedział, że samodzielności nauczył się w wojsku i nie ma zamiaru z niej rezygnować.

— W przeciwieństwie do Adama. — Eleonora uśmiechnęła się smutno, patrząc w ciemność za oknem.

— Młody pan Brachester, był uroczy i czarujący.

— Był też czasem nieznośny i kapryśny.

— Nie powinna panienka mówić źle o zmarłym.

— Kiedy to prawda. Zresztą gdyby Adam tu był, ze śmiechem, by przytaknął. Bardzo mi go brakuje — westchnęła ze smutkiem.

— Mi też —  Agata pogładziła ją po ramieniu.

— Wróćmy do Christophera. Trzeba mu pomóc. Chyba wiem co mu dolega.

Eleonora podeszła do torby i wyjęła z niej niewielki słoiczek o ciemnym szkle.

— Zaparz łyżeczkę tych ziół w czterech łyżkach gorącej wody — poprosiła. — Odcedzić i przynieś.

Agata wróciła chwilę później z zaparzonym specyfikiem. Musiała obudzić ponownie Christophera.

— Musisz to wypić — podniosła mu głowę.

— To morfina? — zapytał, łapiąc ją za nadgarstek. Odrobinę za mocno.

— Nie. To zioła na twój bolący żołądek i gorączkę.

— Na pewno?

Spojrzał jej w oczy.

— Nigdy bym nie zawiodła twojego zaufania.

Kiedy wypił zioła, ostrożnie pomogła mu się położyć. Zasnął niemal natychmiast.

— Przynieś, proszę jeszcze cieplej wody. — zwróciła się do kucharki. — Umyjemy go i ubierzemy.

Wymieniły zapocone prześcieradło i poszewkę na poduszce.

— Idz i połóż się — uśmiechnęła się do Agaty. — Ja z nim zostanę.

— Panienka powinna odpocząć.

— Czeka cię jutro dużo pracy.

— Panienkę też.

— Większością rannych i chorych już się zajęłam. Resztę musi dopilnować doktor Pinkerston.

— Będzie na śniadaniu.

— Och! Naprawdę?!

W sumie to nie powinno ją zaskoczyć. Przez kilka ostatnich miesięcy doktor, był dość czestym gościem jej matki.

Kiedy posprzątały i Agata wyszła, Eleonora usiadła na brzegu łóżka. Odgarnęła jasne włosy z czoła i otarła je wilgotnym ręcznikiem.


Ze snu wybudził ja chłód poranka. Pled, którym się okryła, zsunął się na podłogę. Skrzywiła się, czując obolale plecy i ścierpnięty kark. Fotel, żeby nie wiem jak, był wygodny, nie zastąpi łóżka, pomyślała. Wstała i przeciągnęła się. Wyprostowała powoli obolałe ciało. Podniosła się i podeszła do łóżka. Christopher spał. Pochyliła się nad nim i przyłożyła dłoń do jego czoła. Gorączka zniknęła dzięki ziołom, które mu podała. Zadowolona podeszła do okna i otworzyła je. Nabrała w płuca chłodnego powietrza, które na dobre ją orzeźwiło. Poranek był rześki i słoneczny. Gdyby nie koszmar, który rozegrał się w dolinie uznałaby, to za bardzo obiecująco rozpoczynajacy się uroczy dzień.

Zrobiła kilka przysiadów  i wymachów rekami. To było to, co pomagało na ścierpnięte ciało. Zawsze ją stosowała po całonocnym czuwaniu przy pacjetach. Poranną gimnastykę starała zaszczepić w mamie, ale nie udało jej się to. Uśmiechnęła się do siebie.

— Dzień dobry.

O mało nie podskoczyła ze strachu.
Szybko się opanowała i spojrzała w stronę łóżka.

— Dzień dobry — uśmiechnęła się łagodnie.

— Nie wiedziałem, że lubisz gimnastykę.

— Słyszałam, że w wojsku praktykuje się ją każdego poranka.

— Owszem.

— Jak się czujesz? — zapytała, siadając na brzegu łóżka.

Patrzyła z troską na pobladłą twarz.

— Dużo lepiej.

— To dobrze.

— Dziękuję i wybacz.

— Podziękowania przyjęte, ale wybacz? Za co? — zdumiała się.

— Spędziłaś przeze mnie noc w niewygodnym fotelu.

— To mój pielęgniarski obowiązek, a poza tym to okazja, by ci się odwdzięczyć.

— Odwdzięczyć się? Nie rozumiem — Teraz on się zdumiał.

— Bez wahania przygarnąłeś mnie i mamę pod swój dach.

— Nie mogłem inaczej postąpić. A gdzie indziej miałybyście pójść?

— Mama, chce jechać do Edynburga. — Eleonora, lekko wykrzywiła usta.

— A ty? Też chcesz jechać? — miała wrażenie, że usłyszała w jego głosie nutkę rozczarowania.

—  Ja?! Absolutnie! Nigdzie nie jadę. Tu jest, tak dużo do zrobienia. Tak wielu ludziom trzeba pomóc.

— No właśnie — złapał brzeg kołdry, jednocześnie reflektując się, że jest w samej koszuli. Zażenowany swym zachowaniem okrył się na powrót. — Wybacz. Zapomniałem się.

— Co robisz?! — Eleonora patrzyła na niego ze zmieszaniem i zaróżowionymi policzkami. — Chyba nie masz zamiaru wstawać?

— Muszę iść do miasteczka, pomagać.

— Wykluczone!

— Nie mogę tak zostawić tych ludzi.

— Pójdziesz, kiedy ja ci na to pozwolę.

Jasne brwi Christophera uniosły się ze zdumienia niemal do połowy czoła.

— Słucham? — przypatrywał się, zaskoczony kobiecie siedzącej na brzegu jego łóżka. W szlafroku i przekrzywionym czepeczku, spod którego wypływały kosmyki ciemnych włosów, wyglądała krucho i niemal nierealnie.

— Musisz teraz pomyśleć o sobie. Masz wybity bark. Jego rekonwalescencja potrwa kilka tygodni. Nie możesz go przeciążać! Nie pozwolę ci nigdzie wyjść. Zostajesz w domu! Poza tym jesteś osłabiony gorączką i podrażnionym żołądkiem... i niech pan przestanie się tak na mnie gapić, panie pułkowniku! — zarządała apodyktycznie.

— Gapię się, bo pierwszy raz mam tak stanowczą i śliczną pielęgniarkę.

Eleonora otworzyła zdumiona usta chcąc coś powiedzieć, ale uśmiechnęła się i opuściła oczy. Na taki argument nie miała odpowiedzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro