Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Przeczytajcie na końcu opis :)


57 Wyprawa za Mury

Obudziłam się z nerwowym bólem brzucha. Zacisk sięgał przez cały mój układ pokarmowy, powodując, że zaraz zwymiotuje wczorajsze babeczki.

A więc dożyłam tego dnia...

Nie chciałam myśleć o śmierci ani o tym, co może się stać. Nie dopuszczałam do siebie żadnych scenariuszy a jedynie skupiałam się na przygotowaniach, gdyż dzisiejszy dzień przytłaczał mnie mentalnie na tyle, że trzymałam się blisko przyjaciół.

Czułam się, jakby wrzucono mnie na głęboką wodę i bałam się, że z paniki zrobię coś głupiego. Pod oczami miałam sine worki a moje ciało, choć nieco zregenerowane, wciąż było słabe. Sasha powiedziała, że wyglądam tysiąc razy lepiej w rozpuszczonych włosach, więc postanowiłam jej zaufać. Pociągnęłam przed lustrem za jeden kręciołek - po rozprostowaniu sięgał mi do klatki piersiowej. Bardzo długo zapinałam paski do uprzęży - chciałam to zrobić jak najdokładniej.

Jako, że generał Smith jasno się wyraził; miałam zająć pozycję w szyku obok zaopatrzenia. Podczas przemieszczania się była to jedna z bezpieczniejszych stref. Co prawda, wyprawa nie przewidywała walk z tytanami, ale wszyscy woleli chuchać na zimne. Uzgodniono, że będę odpowiedzialna również za nadzór nad dodatkowymi końmi. Nawiasem mówiąc, i tak nie czułam się przez to spokojniej...

Jean po męsku znosił skutki przeholowania z alkoholem, szczerzył się do dowódców na prawo i lewo, dumny jak paw. Wszyscy wiedzieliśmy, że Jean nie mógł się doczekać tej wyprawy. Kac dręczył większość zwiadowców. Z dostarczonych mi najświeższych plotek dowiedziałam się, że Christa nocowała u Marco, co mnie uradowało bo od początku im kibicowałam.

Przypomniały mi się wczorajsze wydarzenia. Petra i Kapitan.

Zaraz, o czym ja myślę? Mózgu, zostaw ich w spokoju!

Na szczęście, każdego rekruta zaganiano do roboty i miałam czym zająć głowę. Czyszczenie koni, napojenie ich przed drogą i dokładne sprawdzenie ich stanu zdrowia. Układanie skrzyni, liczenie butli z gazem, spis zapasu żywności. Nie miałam czasu nawet na porządny posiłek.

Po południu wszystko było gotowe; ustalona trasa, szeregi, zaplanowane przerwy i nocleg. Wyprawa miała trwać łącznie dwa dni i skupiać się głównie na wprowadzeniu nowicjuszy, czyli wdrożenie nas w zasady zachowania i przetrwania za Murem. Każdy musiał mieć nałożony sprzęt do manewrów i być zaopatrzony w flary wystrzeliwujące. Mówiono, że to bezpieczne tereny raczej wolne od tytanów, ale jeżeli tylko będziemy na siłach - możemy zbliżyć się nieco na wschodnie pola, z których najczęściej przychodzą.

Bazą noclegową będzie Las Gigantycznych drzew.

Kiedy chmury przysłoniły niebo i zaczął wiać wiatr, ustawiliśmy się w wyznaczonych miejscach. Jakie było moje zdziwienie, gdy ujrzałam obok Armina. Blondyn spojrzał na mnie niepewnie, a gdy nasz wzrok się skrzyżował, odwrócił głowę. Po prawej miałam żołnierza, którego kojarzyłam z widzenia - należał do oddziału dowódców. Przy wsiadaniu na konia uśmiechnął się do mnie i wyciągnął rękę.

- Jestem Gunther Schulz - uścisnęliśmy sobie dłonie. Biła od niego charyzma.

Na czterech rekrutów przypadał jeden doświadczony zwiadowca, którego zadaniem było jak najlepsze pokierowanie grupą. Za mną znajdowały się jeszcze dwie nieznane mi osoby, jednak nie było czasu na zaznajamianie się, bo Erwin Smith wyszedł na środek by wygłosić przemowę. Ubolewaliśmy nad tym, że nie bierze udziału w wyprawie; miał ważne rzeczy do załatwienia, mimo to pojawił się, aby dodać nam otuchy. Spoglądaliśmy na niego z podziwem. Dostrzegłam po zebranych błysk w oczach.

- Dziś czeka was 57 wyprawa za mury. Prawdziwymi zwiadowcami będziecie dopiero, gdy w całości z niej wrócicie. To już nie jest sprawdzian. To przetrwanie. I choć udajecie się za mury, aby poznać nowe tereny, pamiętajcie: ktoś z was może już nie wrócić... Spotkają was różne sytuacje i nie na każdą macie wpływ. Nie każda podjęta przez was decyzja będzie słuszna. Wystarczy chwila zawahania aby wasza grupa znalazła się w niebezpieczeństwie. Dlatego macie słuchać rozkazów opiekunów. Nie wychylać się. Pod żadnym pozorem nie zbaczać ze szlaku. Nie zatrzymywać się.

- I nie narobić w portki, gdy spotkamy tytana - usłyszałam ze swojej prawy strony. Kilka głosów zareagowało śmiechem.

Westchnęłam i rozglądnęłam się. Niekontrolowanie zaczęłam wypatrywać pewnego, czarnowłosego niziołka.

- Będzie dobrze - moich uszu dobiegł cichy głos Armina . Wyprostowałam się zdziwiona, że postanowił się do mnie odezwać. Nie patrzył mi w oczy. Tak naprawdę wcale tego do mnie nie powiedział.

Wyszeptał do siebie.

Zasalutowaliśmy z podniesionym czołem uderzając pięścią w serce. Otworzono bramy i wreszcie ruszyliśmy naprzód.

Wiatr dmuchał nam w twarze, już po kilku kilometrach czułam szczękościsk i zaczynał dopadać mnie katar. Lucy dzielnie galopowała za pozostałymi zwierzętami. Mimo założonego kaptura, który lekko się zsuwał, lodowate podmuchy wpadały mi za kołnierz.

Dotarliśmy na szerokie, płaskie pola na których drzewa już dawno utraciły liście. To pomagało nam szybciej zobaczyć ewentualne zbliżające się stwory.

Ktoś dał znak, abyśmy zwolnili. W tym tempie łatwiej było rozeznać się w kierunkach i popodziwiać krajobrazy.

- Las gigantycznych drzew jest na północ. Na wschód mamy tereny z których najczęściej przychodzą tytani, a na zachód jedzie się do naszej drugiej bazy, choć rzadko z niej korzystamy - odezwał się Gunther patrząc na nas. Miał zaczerwieniony nos. - O tej porze roku tytani są dużo bardziej widoczni, co skraca czas działania. W tym miejscu jeszcze jesteśmy w miarę bezpieczni, ale bliżej lasu natykamy się na tytanów. Trzeba być czujnym.

- Jak...gigantyczne są te drzewa? - zapytał Armin.

- Osiągają nawet i 70 metrów. Są najlepszym schronieniem i polem do trójwymiarowych manewrów. Na wiosnę rozpoczęliśmy budowę daszków, aby postawić mały domek, w którym będzie można komfortowo przenocować. Ale wiesz, przez wysokość, ciężkie warunki i brak rąk do pomocy to się przeciąga... Jeden brat spadł z 20 metrów i skręcił biodro. Pewnie go widzieliście, bo tyka o kulach. Nie może się pozbierać do dziś...

Wydawało mi się, że przyjemność sprawia mu opowiadanie o życiu w korpusie. Cieszyłam się, że właśnie ten mężczyzna został nam przydzielony. Miał głowę na karku a dzięki rozmowom i żartom nasz stres się ulotnił i przez chwilę jechaliśmy całkowicie wyluzowani. Moją głowę zaprzątnęły myśli, jak wiele ludzkość straciła pól i łąk pod uprawy, jak wiele miejsc na domy, ogrody, na szkoły. W Shinganshinie nasze domki były stawiane jedno obok drugiego a uliczki byly bardzo wąskie. Gdyby rozbudować kolejne miasto, postawić kolejne mury...

Rozmyślania przerwał głośny krzyk. Otworzyłam szerzej oczy, rozglądając się naokoło.

Flara. Czarna. Odmieniec.

- Bez paniki, najpewniej nas ominie. Jesteśmy już blisko - wysapał Gunther.

Chwilę potem pojawiła się druga, jeszcze bliżej nas. Wpatrzona w punkt, nie mogłam dokładnie dowidzieć sylwetki tytana, jednak za pagórkami faktycznie coś się zbliżało... Oddziały boczne zaczęły działania. Żołnierze pościągali zielonkawe peleryny.

- Będą walczyć? - spytał jakiś chłopak za mną.

- Na otwartej przestrzeni nie da się sprawnie operować manewrami . Musimy jak najszybciej wjechać do lasu - wyczułam w jego głosie nutkę niepokoju, jednak nic nie odpowiedziałam.

Gigantyczne drzewa były jeszcze zbyt daleko.

Dudnienie mojego serca zgrywało się z galopem kopyt. Sylwetka tytana podążała prosto na nas. Skręcaliśmy w lewo jednak odmieniec poruszał się w zawrotnym tempie, dodatkowo idealnie upatrzył sobie nas za cel.

Eld Jinn krzyknął coś do Gunthera, jednak przez powiew wiatru nic nie usłyszałam.

- Co mamy robić?! - spytał Armin. Spojrzałam na jego twarz. Był przerażony.

- Spokojnie, jedziemy zgodnie z planem.

- Przecież oni nie zdążą! - wykrzykiwał blondyn pokazując dłonią na prawą stronę. Bałam się podążyć za nim wzrokiem, lecz gdy to zrobiłam, zauważyłam jak w stronę tytana zmierza Kapitan Levi i kilka osób z jego grupy, w tym Petra.

Bez mrugnięcia śledziłam ruchy Kapitana, który wskoczył zgrabnie na konia, zamachnął ostrzami aby utrzymać równowagę i odbił się mocno w stronę olbrzyma. Zaraz potem do kolejnego skoku przyszykował się Oluo Bozad.

Tytan poruszał się dziwacznym krokiem a jego ruchy były mocno agresywne.

Jeżyły mi się włoski na karku.

Bozard wbił ostrza w ramię tytana, przez co na kilka sekund go unieruchomił i odwrócił jego uwagę. Kapitan wymierzył ostatni cios w kark i krew chlusnęła w powietrze.

Odetchnęliśmy z ulgą widząc, jak tytanie ciało opada i zostaje w tyle.

- Mieliśmy nie spotkać żadnych tytanów! - wzburzył się Armin.

- Chłopcze, nie słuchałeś generała? Nigdy nie wiesz, co się zdarzy na wyprawie.

Armin nie był usatysfakcjonowany jego odpowiedzią bo fuknął obrażony.

- Armin, zaraz dotrzemy do lasu. Sytuacja jest opanowana, wszystko w porządku - odezwałam się do niego.

- Mówisz, że opanowana? Spójrz tam!

Od wschodu biegła grupa kolejnych olbrzymów.

- O kurwa - przeklął nasz towarzysz. Prawa strona przegrupowała się i wystrzeliła flarę.

Oddział specjalny powrócił na swoje miejsce. Domyśliłam się, że pewnie Kapitan musi wyczyścić swoje ostrza...

Nadciągało przynajmniej dziesięciu tytanów.

Wóz i dodatkowe konie ponownie przeciągnięto na lewą stronę, aby jak najbardziej ich uchronić.

Ja również znalazłam się w bezpieczniejszej strefie, gdzie natknęłam się także na Erena. Patrzył pustym spojrzeniem przed siebie. Armin i reszta na czele z Guntherem powrócili na wcześniejsze pozycje.

Olbrzymy wbiegły na prawą stronę. Kilku żołnierzy oderwało się od ziemi by z nimi walczyć.

Jeden tytan został powalony. Potem drugi. Zwiadowców jest jednak zbyt mało.

Gdy dostane rozkaz, dołączę do bitwy. Ale czy byłam gotowa?

Do walki wkroczyl oddział specjalny Ackermana. Ponownie poszybowali w powietrze a ja podziwiałam ich perfekcyjne ruchy. Wiedzieli, jak się zachować. Doskonale sobie radzili w tak trudnym terenie.

Kapitan bez mrugnięcia zajął się tytanami. Byłam dobrej myśli, wiedziałam że z nim bezpiecznie wjedziemy do lasu.

Gdyby nie ten jeden ułamek sekundy, który odebrał Kapitanowi zdolność równowagi.

Tytan uderzył o cielsko drugiego drugiego tytana wydając przy tym głuchy odgłos, a mężczyzna nie zdążył się niczego chwycić.

To się stało nagle. Po prostu został złapany do łapsk i ścisnięty.

Nie dotarły do mnie krzyki Petry ani moje własne.

Tytan otworzył paszczę gotowy na kolację a Kapitan patrzył mu w oczy.

Nie mogłam uwierzyć że to się dzieje naprawdę. Przecież to najlepszy żołnierz!

W ostatniej sekundzie ktoś odciął mu dłoń, ratując przed pożarciem.

Obejrzałam się wokół ale wszyscy byli pochłonięci walką z pozostałymi tytanami lub porozumiewaniem się i wydawaniem rozkazów.

Nie widzieli tego? Czy tylko ja myślałam, że najlepszy żołnierz pogodził się ze śmiercią i czekał na swój koniec? Czy tylko ja widziałam ta rezygnację i pogodzenie ze swoim losem?

Nawet nie pamiętam jakim sposobem dotarliśmy do lasu.

Nie wiem jak znalazłam się na wielkiej gałęzi, 50 metrów nad ziemią. Obok mnie pałętali się zwiadowcy rozkładając zaopatrzenie. Podbiegła do mnie Sasha, lecz mi zajęło chwilę nim ją rozpoznałam.

- Rose, wyglądasz jak trup! Żyj, kobieto! - uścisnęła mnie mocno.

- Zimno - tylko tyle udało mi się wypowiedzieć. Przemarzłam do kości.

- Telepiesz się jak porąbana. Już po wszystkim.

- Kto zginął? - spytałam ją.

Popatrzyła na mnie z ukosa.

- Ty wiesz z kim rozmawiasz? Sasha jestem, halo, kontaktujemy! Jesteśmy zwiadowczyniami i nie damy się tak łatwo tym gnidom!

Brązowowłosa pomogła mi ściągnąć z siebie cały sprzęt i rozłożyłyśmy swój ekwipunek obok chłopaków z paczki.

Nie potrafiłam stwierdzić, ile czasu minęło, gdy zrobiło się całkiem ciemno.

Wciąż miałam przed oczami wielkie nagie cielska tytanów otwierających paszczę i goniących naszych zwiadowców. Byliśmy przy nich mali jak mrówki.

Jaką jestem siostrą, pozwalając zeżreć im niewinne dzieci? Siostrą, która stchórzyła i zostawiła ich samych?

Nawet plan zwiadowców zawiódł i rozbił nasza formację. Jaka więc szansę mieli Tomi i Leah?

Zaciskałam pięści stojąc nad przepaścią.

Jak zawsze w takich momentach po prostu musiałam coś zrobić. Chciałam być przydatna, więc pomagałam innym nowicjuszom odparowywać jedzenie, lecz miałam tak przemarznięte palce, że nie podołałam.

- No moi drodzy! Dobrze się spisaliście! - usłyszałam za ramieniem Gunthera.

- To była wyjątkowo trudna przeprawa jak na pierwszy raz.

- Czeka nas jeszcze noc i powrót - ktoś odmruknął.

- W nocy tytani są mniej sprawni, bez obaw. Natomiast co do powrotu...trzeba będzie wprowadzić małe zmiany.

Gunther oddalił się aby porozmawiać ze swoim oddziałem a my rozłożyliśmy koce i zasiedliśmy przy ognisku. Sasha ustawiła na palenisku ziemniaki i wkrótce zabraliśmy się do jedzenia.

Dołączył do nas Jean.

- Dziewczyny, mam wiadomość - usiadł obok podekscytowany. -Pułkownik Zoe ma zabrać Erena na jakieś badania nad ranem i chce, żeby się przemienił!

- Oby jak najdalej od nas - skomentowała Christa, nie zainteresowana tą nowiną.

- No wiesz, na wielkiej przestrzeni są idealne warunki do eksperymentów. Ponoć jak dobrze pójdzie, będzie można podejść zobaczyć!

- Tak, już to widzę, jak grupa niedoświadczonych rekrutów paletą się między nogami tytana. Zresztą niech on idzie do diabła - wyraziła swoje zdanie Ymir. Po części się z nią zgadzałam.

- E tam, dla mnie bomba zobaczyć Erena w formie tytana! - podjarał się Jean i nabił na patyk kromkę chleba.

- Wystarczająco mieliśmy dziś wrażeń. Wolę pójść spać, jest tak zimno, że jak wejdę w śpiwór to z niego nie wyjdę! - odparła Christa a my jej zawtórowałyśmy.

- Czego się po babach można spodziewać... - westchnął Jean.

Levi - Point of View

Skończyłem polerować ostrza i odłożyłem je do skrzyni. Byłem zziębnięty, więc podszedłem do ogniska; czułem się tak kretyńsko, że najchętniej skoczyłbym w ten ogień.

Nie byłem sobą.

Obserwowałem nowicjuszy spod przymrużonych powiek i zastanawiałem, jak się czują po tym co przeżyli. Było nas raptem dwudziestu pięciu. Brak Erwina sprawiał, że czułem się dodatkowo odpowiedzialny za tę bandę.

Czasem wydaje mi się, że jestem przyzwyczajony do śmierci, ale potem, w takich sytuacjach widzę, że jednak nie...

Dobra, nieważne, co ja w ogóle pierdolę. Jestem pełen sprzeczności. Chce umrzeć, ale boje się śmierci. Chce sprawiać wrażenie że mam świat w dupie, ale jednocześnie gdzieś w środku tak mi zależy... Właściwie na czym?

Opatuliłem się szczelniej polarem. Jesień. Najbardziej depresyjna pora roku. Napiłbym się, ale chyba znowu zrobiłbym z siebie pośmiewisko jak przy tej młodej. No właśnie, ta młoda. Całe szczęście że Erwin sam zaproponował by jechała w bezpiecznej strefie razem z tym blondasem Arlertem. To za wcześnie na samodzielną walkę.

Minąłem ją śpiącą w śpiworze. Ledwo ją rozpoznałem, była zawinięta kocem pod sam nos i wystawała tylko burza loków. Połowa nowicjuszy chrapała. Mój zespół też szykował się do spania. Oby tylko Petra nie ułożyła się obok mnie... Choć chyba nie ma tyle odwagi, by to zrobić.

Czym jest odwaga i czym różni się od głupoty?

Dziś niebezpiecznie zbliżyłem się do śmierci. Może niektórzy pomyśleli, że sam wpakowałem się mu w łapska?

Cóż.

Sen sam po mnie przyszedł.

Witajcie

Wiem, że ten rozdział może niekoniecznie się podobać. Chwilami nawet sama się przy nim nudziłam. Pisałam go bardzo długo, bo zalezało mi na opisaniu kilku ważnych kwestiach. Jakich?

Otóż 57 wyprawa jak kojarzycie, jest historyczna. Wbrew pozorom dzieje się tu wiele, zarówno Rose i Kapitan są ogarnięci różnymi, sprzecznymi emocjami.

Rose chce poczuć się jak prawdziwy zwiadowca, choć w duchu trzęsie gaciami i wciąż rozpamiętuje swoje zachowanie, kiedy zostawiła rodzeństwo na pastwę tytanów.

Kapitan jest całkowicie zagubiony, mamy tu do czynienia zarówno z samotnością jak i dręczącym sumieniem. Petra, Erwin, Rose, Leslie? Z każdą osobą coś go łączy. I każdego próbuje na siłę wyprzeć ze swoich myśli.

Ta wyprawa nie będzie łatwa. Po raz pierwszy od bardzo dawna Levi stracił w walce kontrolę i gdyby nie jego zespół, byłby to jego koniec.

Nie muszę już dłużej ukrywać faktu, że chce umrzeć i swoją śmierć planuje od bardzo dawna.W tym opowiadaniu jeszcze nieraz jego przemyślenia będą dziwne i niezrozumiałe.

Jak zawsze czekam na Wasze komentarze, pytania, teorie <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro