zabiorę cię daleko stąd - what if

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

seagirls — all i want to hear you say 

gdyby steve zamiast zawieźć tony'ego do szpitala banalnie go porwał — dla farvelka 

bardzo polecam piosenkę w mediach 


Oddaj mi ten telefon, powiedział, zanim mroczki zatańczyły mu przed oczami. Chwycił się jeszcze słupka — marna podpora, skoro kończył się kulistą, gładką gałką — zanim osunął się na ziemię, a raczej prosto w ramiona Stevena, który podtrzymał go całkiem sprawnie i wprowadził do najbliższej taksówki. 

Taksówkarz obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem, ale nie zadał pytania. 

— Jest pijany — rzucił Steve z rozdrażnieniem. Omdlenie było mu wyjątkowo na rękę, istne zrządzenie losu; wsunął dłoń pod koszulkę Starka i ułożył ją na sercu. Biło równo, może trochę zbyt wolno, ale biło i szybko miało wrócić do normy. Chłodno podał jeszcze swój adres, adres ukochanego mieszkania na Brooklynie, w którym kiedyś mieszkał też Tony, i pogładził czule ciemne włosy. Szybsze bicie serca dawało się we znaki, brunet mógł lada chwila odzyskać przytomność i zacząć się stawiać, a tego taksówkarzowi by nie wytłumaczył, zwłaszcza że ten wcale nie brzmiałby jak pijany, raczej jak zestresowany-osaczony-zapędzony-w-róg niedoszły bohater plakatów typu ZAGINIONY. — Tak szybko, jak się da, jeśli nie chce pan ryzykować przymusowej wizyty w myjni. 

Facet tylko pokręcił głową i przyspieszył. Pewnie woził bardziej osobliwych typów, w końcu to Nowy Jork, tutaj takie rzeczy są na początku dziennym, więc ktoś pijany w środku dnia nie był historią tygodnia, chyba że faktycznie zarzygałby samochód. No, ale tego ryzyka tu nie było. 

Plan był prosty: przewieźć Tony'ego do mieszkania, zaszantażować tak, żeby nie kontaktował się z mężem i powoli, małymi kroczkami wdrażać z powrotem w rzeczywistość ich związku. Oczywiście najpierw wyjechać gdzieś daleko, gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie, a on będzie miał Starka tylko dla siebie. 

Nat prawie sprzedała mu z liścia.

— Upadłeś na głowę, Steve — rzuciła bez ogródek. — To chore. Wiesz, że Strange zadzwoni na policję i wskaże ciebie jako głównego podejrzanego, bo tylko ty mogłeś zastawić na niego taką pułapkę. Zresztą niezbyt sprytną. 

— Chcę, żeby dał mi drugą szansę — odparł z uporem. Przecież chciał tylko szansy, żeby naprawić ich kulejący związek, a Tony nie chciał mu jej dać! Nie prosił o wiele, wcale nie, ale Tony Stark, jego Tony zwyczajnie odciął go od siebie, zablokował gdzie się dało i zdusił jakiekolwiek próby kontaktu, porzucił go, zostawił go samotnego i potrzebującego z wciąż jeszcze świerzbiącymi rękami, by się z nim rozmówić za te bzdury o potrzebie zawieszenia ich związku. Kochał go do szaleństwa i tak, Steve Rogers tego nie widział, ale to szaleństwo właśnie się objawiało.

✍︎

Tony ocknął się dopiero w jakimś samochodzie. Samochodzie, który, o zgrozo, bardzo dobrze znał — granatowy, staromodny samochód był oczkiem w głowie Steve'a — rozpoznał te zapięcia pasów, których nigdy nie umiał używać, tę tapicerkę, nawet zapach odświeżacza, który nigdy się nie zmienił. Ocknął się przypięty na tylnym siedzeniu, trochę zamroczony, ale jego serce tłukło się jak szalone, podchodząc mu niemal do gardła; może to zły sen, może to tylko zły sen. To kolejny koszmar, przecież on nie ma prawa znaleźć się w samochodzie Rogersa, niby jak miałby, na pewno wciąż śpi w jednym łóżku z mężem i lada chwila zapiszczy alarm. 

Uderzenie się o podsufitkę skutecznie rozbiło te prośby w pył. Nie był w łóżku, nie był nawet we własnym domu, był w samochodzie swojego szalonego eks i dopiero co odzyskał świadomość, Chryste, może Steve go naćpał, bo tylko tak dałby radę zabrać go tutaj, może go ogłuszył, a teraz gdzieś go wiezie, nawet nie wiadomo gdzie i po co, może — pewnie — chce mu zrobić krzywdę...! Szarpnął za klamkę, ale oczywiście nie ustąpiła, musiała być zablokowana przez kierowcę. 

Przez kierowcę, od którego Tony wolałby każdego, nawet pijanego, byleby to nie był Steve.

— Gdzie jest mój mąż? — zapytał, zanim Rogers zdążył się odezwać — i co ty wyprawiasz?

— Obudziłeś się. — Blondyn uśmiechnął się do siebie. W lusterku dla kierowcy mignęły jego niebieskie oczy. — Miło cię widzieć, Tony. Stephen pewnie teraz jest na komisariacie albo gdzieś, zgłasza zaginięcie kochanego męża i boi się, że coś ci się stało, może zasłabłeś, może serce ci stanęło na spacerze i ktoś właśnie bada twoje zwłoki, nie wiem. — Podczas mówienia ani razu się nie odwrócił, ze wzrokiem wciąż wbitym w drogę przed sobą. — Nie mogę ci powiedzieć, gdzie jesteśmy, to by popsuło niespodziankę, więc daruj sobie i się zamknij. I nie próbuj żadnych sztuczek, bo przysięgam, że następnym razem będziesz odzyskiwał przytomność na izbie przyjęć. 

Pewny siebie głos ustąpił natychmiast żelaznemu, zimnemu, pełnemu grozy, i Tony mimowolnie spuścił głowę. Zapomniał już, jak to jest żyć ciągle z alertem na najwyższych obrotach, z wypatrywaniem znaków, które w konsekwencji mogą zagrozić jego zdrowiu lub życiu, bo niejeden raz przecież nie zrobił czegoś, co Steve tylko zasugerował, i skończył na ukrywaniu sińców korektorem przed łazienkowym lustrem, a w jednym przypadku nawet na zszywaniu rany, co poszło mu tak źle z powodu drżących rąk, że kilka dni później jechał do szpitala z objawami paskudnej infekcji. Od dawna nie szpeciły go purpurowe-czerwone-szarawe siniaki, bo zastępowały je czułe, kwitnące pod dotykiem kochających dłoni malinki albo ślady pocałunków, nie pamiętał, kiedy ostatnim razem poważnie ucierpiał z rąk Stevena. 

Nie chciał o tym myśleć, ale miał wrażenie, że izba przyjęć to czcze obietnice; jeśli Steve naprawdę znowu pobiłby go do nieprzytomności, pewnie już by jej nie odzyskał. Albo, co było chyba nawet gorsze, odzyskałby ją w jakimś zdezelowanym łóżku, ze ściągniętymi spodniami i jedną ręką przykutą do metalowej ramy, z powietrzem wybitym ze szklanych płuc, zaprószonych odłamkami i oczami piekącymi od łez, bo Steve kilka razy już na nim wymusił stosunek i za każdym razem piekielnie bolało.  

Zerknął za okno. Bezkresne pola, co jakiś czas pojawiło się jakieś zabudowanie, jakieś małe ranczo albo farma, nawet latarni nie było tu za dużo, a o zasięgu mógłby chyba tylko pomarzyć — Steve nigdy nie zabrałby go gdzieś, gdzie miałby chociaż cień szansy na skontaktowanie się ze Stephenem. Jego telefon wystawał z kieszonki na drobiazgi przy fotelu kierowcy, ale nie potrafił się przemóc, żeby chociaż odpiąć pas — to mogłoby się bardzo źle skończyć, a chciał wiedzieć o drodze i celi jak najwięcej, by potem pokierować Stephena i służby. Robiło się późno. Czy to był ten sam dzień, czy wieczór następnego? Nie wiadomo.

— Odzyskałeś przytomność na chwilę, kiedy zabrałem cię do siebie. — Tony wzdrygnął się mimowolnie; apartament na Brooklynie był zaśmiecony bolesnymi wspomnieniami, niemal każdy przedmiot w nim przykro mu się kojarzył. — Napiłeś się i zasnąłeś — tutaj jego głos podszyła nutka szyderczego rozbawienia, a więc jednak go czymś naćpał, sukinsyn — położyłem cię z tyłu i jesteśmy w drodze. 

Stark ugryzł się w język, by nie spytać gdzie, bo na to Steve zareagowałby przemocą, tego był pewien, jedno uderzenie czymś ciężkim pewnie z powrotem by go ogłuszyło. Czymś ciężkim, pomyślał, i niemal zapaliła mu się żaróweczka, bo mógłby tak ogłuszyć go i uciec, a chwilę potem coś połyskującego mignęło mu w kąciku oka i błyskawicznie zesztywniał. 

 Za paskiem Rogersa, bez żadnych zabezpieczeń, spokojnie tkwił nieduży pistolet. Pewnie tylko  zabezpieczony przełącznikiem, bo po co miałby go używać, skoro właściwie wystarczył sam głos i groźba przemocy fizycznej, żeby ustawić Tony'ego do pionu, broń mogła być wyłącznie czynnikiem psychologicznym albo Steve faktycznie zamierzał mu grozić. Albo, nie dajcie gwiazdy, zwyczajnie go po wszystkim zastrzelić i odjechać z powrotem na ten cholerny Brooklyn, zostawiając ciało porzucone na jakimś zadupiu, a Stephena... Stephena czyniąc wdowcem, który zapewne do końca życia nie dowiedziałby się, co stało się z jego mężem, wdowcem zmuszonym do pochowania pustej trumny i męczenia się z bolesną, pełną nadziei iskrą w sercu — że może Tony jednak żyje. 

Nie, to byłoby najgorsze, sam by sobie nie wybaczył. Po prostu będzie grał zastraszonego i posłusznego — grał? — i jednocześnie będzie obserwował cały czas, żeby nie przegapić żadnej okazji do ucieczki. 

— Wysiadamy. — Trzaśnięcie drzwiami później Steve chwycił go za ramię i wyciągnął na zewnątrz, ciepłe powietrze bawiło się jego włosami, przynosiło zapach wczesnych owoców, ale wszystkie te bodźce odcięła lufa przyłożona mu do krzyża. Tony momentalnie zesztywniał, jego serce znów biło jak oszalałe, jeden strzał i po nim. — Rusz się. Do środka — usłyszał naglące.

Prawie potknął się o próg, kiedy wchodził, wciąż skoncentrowany na zimnym metalu przyciśniętym do skóry.

— Będzie nam tu dobrze, obiecuję. Zobaczysz, spodoba ci się, będziemy mieć spokój. Zero zasięgu, zero kłopotów. — Rogers pocałował go krótko w usta i przygryzł dolną wargę niemal do krwi. — Możesz wybrać sobie stronę łóżka, sypialnia jest na piętrze.

Na piętrze oddzielonym stromymi, niemiłosiernie skrzypiącymi schodami. Lampy były słabe, ledwo oświetlały drogę — to chyba cud, że nic mu się nie stało po drodze, te schody były straszne i nie mógł się pozbyć myśli o tym, że jeśli będzie chciał gdzieś w nocy pójść, niechybnie obudzi Steve'a.  

✍︎

— Zrobiło się późno. — Steve wskazał podbródkiem na schody, jasno sygnalizując suche, zaborcze idź. — Może zabiorę cię na wycieczkę objazdową, tak, żeby nikt nas nie znalazł. 

Sypialnia nie wyglądała na straszną, zwykłe, jasnozielone ściany zamykały niewielką przestrzeń w której znalazło się podwójne łóżko o metalowej ramie (Tony'ego zapiekło serce, kiedy pomyślał o tym w jego domu; drewnianą ramę wymienili na metalową), od strony wezgłowia przylegające do ściany, pozostawiając niemal metrowe odstępy między krawędzią materaca a odpowiednio ścianą lub oknem. 

— Po której stronie wolisz spać? 

— Przy oknie. Wolę mieć przewietrzone kiedy śpię.

— W porządku. — Rogers rozejrzał się jeszcze dookoła, jakby się nad czymś zastanawiając, i wsunął rękę do kieszeni dżinsów. — Potrzebujesz pójść pod prysznic, do łazienki, cokolwiek? 

— Nie. Położę się spać.

— W porządku — powtórzył, po czym chwycił mocno Starka za nadgarstek, przycisnął go do metalowych prętów i zamknął obręcz kajdanków jednocześnie na ręce oraz na metalu. — Miłych snów. Idę pod prysznic. 

— Nie musisz mnie przykuwać — powiedział cicho, kiedy Steve wrócił do sypialni w piżamowej koszulce z jakimś spranym logo, okrągłym, z gwiazdą na środku i z czerwono-białymi pasami dookoła. Pewnie jakiś uniwersytet. Pociągnął lekko za kajdanki. Łańcuszek zadzwonił. — Wiesz, że nie potrafię prowadzić twojego samochodu. 

— Zabezpieczenie na wszelki wypadek. — Rogers wzruszył ramionami. — Potem już nie będziesz chciał odejść. 

— Będę się bał odejść — poprawił go niewiele myśląc i wstrzymał oddech; Steve nienawidził odgryzania się, tępił to z całą stanowczością nie szczędząc środków. Z drugiej strony nie może dać mu się stłamsić, bo to będzie koniec i naprawdę nigdy nie wróci do Stepha, i spędzi resztę życia na tej cholernej pseudofarmie, gdzie jego najbardziej fascynującym zajęciem będzie unikanie wybuchów złości swojego porywacza. Tyle dobrego, że nie może go zmusić do małżeństwa, bo i on sam, i Stephen musieliby się zgodzić na rozwód, a na to nie ma mowy. 

Steve pokiwał głową. Cóż , gdyby nie to, że wielokrotnie Tony'ego skrzywdził, i nie to, że porwał go po czym wywiózł na chyba koniec świata, na jakieś zapadnięte zapomniane ranczo, gdyby byli wciąż razem, a Steve nie był przemocowym dupkiem, taki urlop bez telefonu i tylko we własnym towarzystwie byłby wspaniały. Brak zasięgu mój jednak okazać się śmiertelną pułapką, podobnie jak odosobnienie, brak latarni przy drodze czy najbliższy sąsiad dwa kilometry dalej.

— Tak, pewnie tak, nie obchodzi mnie to. Dobranoc, kochanie.

To złowieszcze dobranoc wcale mu się nie podobało. Ani cmoknięcie w kark, ani przygryzienie szyi. 

— Dobranoc — odparł cicho, wspierając się na zgiętej ręce, która nie była przykuta do ramy, tej bliżej okna. Księżyc zaglądał już do środka, srebrzyste światło wślizgiwało się do środka przez nieszczelne zasłony w brzydką kratkę. To będzie długa i trudna noc. Było ciepło, zbyt ciepło jak na jego gust, a dodatkowo był przykryty kołdrą bardzo niewygodnie; cały jego bok, ten bliżej Stevena, był odsłonięty, bo to za ten nadgarstek został przykuty, w efekcie więc było mu dodatkowo niekomfortowo, a wszystko psuło owinięte wokół jego bioder silne ramię, zagarniające go do siebie.

Rano wyrwało go ze snu pianie czyjegoś koguta, jasne, uroki amerykańskiej pseudowsi, albo może to był jakiś zdziczały kogut, o to mniejsza — obudził się samotnie w łóżku, już uwolniony, co wykorzystał do natychmiastowego zgięcia zdrętwiałej ręki i przyciśnięcia jej do piersi. To nie może być zdrowe na dłuższą metę.

— Wstawaj, śpiąca królewno. — Steve skrzyżował ręce na piersi. Do pasa wciąż miał przypiętą kaburę. — Pokażę ci, gdzie mieszkamy.

— Nie mieszkam tu z tobą.

Trzask.

Tony ostrożnie dotknął piekącego policzka. Spodziewał się tego, wiedział, że będzie musiał znosić przemoc, ale cóż, w żaden sposób nie zmniejszało to bólu.

— Coś jeszcze? — Cisza. — Tak myślałem. Doktorek paskudnie cię rozpuścił. Ubieraj się i chodź. Nie zmuszaj mnie do stawiania cię do pionu, stać cię na więcej, możesz być dla mnie lepszy niż to. Chodź — chwycił go za rękę i pociągnął lekko, zmuszając do podniesienia się; zgrabnie chwycił w palce połyskującą obrączkę na palcu Starka. — Nie potrzebujesz tego.

— Potrzebuję — Tony przycisnął dłoń do piersi, jakby palce Rogersa sparzyły skórę jakimś potwornym, żrącym jadem. — Posłuchaj mnie, Steve. Może postradałeś zmysły, a może po prostu jesteś skończonym idiotą, ale kiedy do ciebie dotrze, że nie chcę z tobą być? Nawet się  ciebie nie boję, po prostu strasznie mnie męczysz, wiesz? bo chciałbym móc żyć ze Stephenem spokojnie i bez stresu, bo na to zasłużyłem. Na tym etapie jesteś tylko męczący, nie straszny, i mam cię dość — zakończył stanowczo, z mocno bijącym sercem. — Steve, opuść broń, dobrze? Opuść, porozmawiamy. — Uniósł ostrożnie ręce, jakby samo ich zasłonięcie miało zadziałać jak płachta na byka. 

— Świetnie. Słucham, co masz mi do powiedzenia. — Steve skrzyżował ramiona na piersi, jedna dłoń wciąż bawiła się metalem przy spuście, dość sugestywnie, by Starka zalał zimny pot.  

Tony odetchnął powoli.

— Ktoś w końcu dowie się, że mnie tu zabrałeś. Przyjedzie tu policja, ty zostaniesz aresztowany i zrujnujesz sobie życie. — Nie, żeby na to nie zasługiwał, Chryste, Steven Grant Rogers zasługiwał na co najmniej kilka lat za ten horror, który mu urządził. — Jeśli odwieziesz mnie teraz do domu, nie będę się domagał ani rozprawy sądowej, ani ukarania, nikt nie dowie się co się stało. Może tak być? 

— Masz mnie za idiotę? 

Tony skrzywił się. To wróżyło bardzo, bardzo źle. 

— Nigdzie stąd nie idziesz. Przestań gadać bzdury i chodź, musisz coś zjeść i się napić, bo leki nasenne męczą organizm. Zrobisz nam kawy i zapomnimy o tym, co właśnie powiedziałeś. — Steve zmierzwił mu włosy (okropny gest, infantylizujący, bo blondyn właśnie w taki sposób to robił), po czym sprowadził go na dół. 

W ostrym, świeżym świetle poranka dolny poziom prezentował się jak... no, jak każdy dom na farmie, który nie padł ofiarą cottagecore; solidne drewniane meble, nieco staromodne urządzenia (jak obsługuje się taki ekspres do kawy?), dywan w klasyczne, brązowo-bordowo-zielonkawe wzorki, szerokie okna z białymi szprosami i prześwitujące firanki. Oraz, naturalnie, mnóstwo pustej ziemi dookoła i absolutny brak zasięgu. Chociaż nie, na małym stoliku przy wejściu też swoją drogą bardzo ranchcore, jeśli w ogóle jest coś takiego, stał przestarzały telefon ze słuchawką i okrągłą tarczą do wybierania numeru. 

— Nawet o tym nie myśl — rzucił ostrzegającym tonem Steve. — Nie wolno ci tego używać. 

— Nie jestem dzieckiem. 

— Zrób mi kawę — odparł, jakby odgryzienie się uszło mimo uszu. 

Tony westchnął cicho. Jeśli tu faktycznie najbliższy sąsiad jest dwa, trzy kilometry stąd, jakie są szanse na to, że zostanie odnaleziony, zanim Steve wyrządzi mu trwałą krzywdę? Bardzo, bardzo małe, przyznał sobie w duchu, i zajął się robieniem kawy. Jeśli przez najbliższe kilka dni miałby chociaż zbliżyć się do telefonu, to musi sprawić, żeby Steve uwierzył jego poddanie się i akceptację żałosnego losu. 

To nie było trudne. Przestał się odsuwać, kiedy blondyn domagał się pocałunku, pozwalał się przytulać i obejmować, wykonywał posłusznie wszystkie polecenia, odmawiał tylko pójścia z nim do łóżka. W końcu przestał być przykuwany do metalowej ramy, ranki na nadgarstku powoli się goiły, a wreszcie którejś nocy z rzędu — nie było w domku żadnego kalendarza, a jego telefon schował gdzieś Steve — udało mu się zejść niepostrzeżenie na dół i najciszej jak umiał wybrać numer. 

— Stephy?

Tony? Boże, Tony, gdzie ty jesteś? — głos Stephena był miękki, stęskniony, ale wilgotny od łez i chropawy od nerwów. 

— Steve. Wezwij policję na mój adres, Lantern Road 219. Błagam, wezwij tutaj policję. Muszę iść. Kocham cię — zakończył szybko i z duszą na ramieniu wspiął się schodami z powrotem na górę i, by zatrzeć możliwe złe wrażenie, przytulił się lekko do śpiącego Steve'a. Już niedługo ten koszmar się skończy.

Rogers otworzył oczy. Po co Tony miałby schodzić na dół? Cóż, łazienka była na dole, może musiał z niej skorzystać, a może musiał napić się wody z filtrującego dzbanka. 

Po chwili usiadł na łóżku, wyciągnął z leżącej obok torby szkicownik i przy mdławym świetle słabej lampki zaczął powoli nanosić kontury twarzy dopiero co uśpionego Tony'ego. Jeszcze jedna pamiątka nie zaboli.

✍︎

Ze snu wyrwał ich szum licznych pojazdów i narastające sygnały dźwiękowe. Tony nigdy w życiu chyba tak szybko nie wypadł z łóżka i nie zbiegł po schodach. Nawet wtedy, kiedy niezastąpiona Maria Stark w sobotę rano zaczynała robić puszyste naleśniki z pokrojonymi truskawkami. Truskawki truskawkami, ale tam na dole, tuż za drzwiami, była policja, bo widział odblaski niebieskich i czerwonych świateł, było jego wybawienie, był Stephen, i tylko dlatego chyba udało mu się umknąć przed stłumioną jeszcze sennością wściekłością blondyna. 

— Pan Stark-Strange? 

— To ja, Jezu, czy jest tu mój mąż? Stephen Strange? Muszę go zobaczyć...!

— Jest tuż na zewnątrz. Czy jest ktoś jeszcze w domu? — zapytała rzeczowo. 

— Tak.

— Czy ten ktoś jest uzbrojony?

— Ma pistolet. Więcej nie wiem. 

— Proszę za mną. — Na jego ramionach wylądował ciepły, puchaty kocyk w jakieś nadruki, nieważne, już zaraz miał się zobaczyć z mężem! Jego serce wykonało radosne salto, i tym razem, kiedy położył na nim dłoń, nie było to w celu uspokojenia go.  

Czerwono-niebieskie światła i wycie policyjnych syren przecinały gęstą, przyduszoną gwiazdami noc, kiedy Tony wychodził z domu w towarzystwie policjantki. Nie dotykała go, dała mu tylko koc i skierowała go jednego z samochodów; tuż przy pojeździe stał Stephen, zestresowany, przerażony, ale to wszystko spadło z jego barków i roztrzaskało się o suchy asfaltu — Atlas trzymający nieboskłon pozazdrościłby takiej ulgi — kiedy przytulił do siebie męża i złączył ich czoła.

— Stephy...! — Tony przytulił się mocno, najmocniej jak umiał, schował twarz w jego sweter. — Przyjechałeś po mnie, Chryste, jesteś tutaj, moje kochanie. Moje kochanie. 

— Przyjechałem. Oczywiście, że przyjechałem, nie masz pojęcia, jak bardzo się bałem.

Stephen ujął jego twarz w dłonie. Minęły dwa tygodnie, odkąd się widzieli, dwa długie i bolesne tygodnie, pełne niepokoju, strachu oraz stresu, policzek Tony'ego nosił ślad uderzenia, a na szyi więdły wstydem malinki, on sam był wrakiem emocjonalnym, chciał do domu, chciał do domu, chciał do domu...

Rutynowe badania w ambulansie i już wrócą do siebie, ale ratownicy musieli zgodnie z protokołem postępowania sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku; oprócz niewielkich obrażeń na nadgarstku i lekkiego odwodnienia nie było mu nic, dostał więc butelkę z wodą i powoli sobie popijał, nie spuszczając wzroku z męża. 

— Dwa tygodnie — mruknął. — Ukradł mi kolejne dwa tygodnie. Chciał mnie zabrać na wycieczkę objazdową, pewnie już bym nie wrócił do domu.

— Nie mów tak, shh. Jesteś już bezpieczny. Zaraz wrócimy do domu.

Tony uniósł lekko głowę, żeby spojrzeć w te zatroskane, ale pełne ulgi oczy, i kątem oka uchwycił całkiem inne spojrzenie.

Wściekłe, stalowoszare, spod wilka, ale tym razem nie wymierzone w niego. Steve wbijał nienawistny wzrok prosto w plecy Stephena i och, Tony niemal jęknął z ulgą, kiedy zobaczył jego broń zabezpieczoną przez techników*.  

*you all know steve would have 

malutka alternatywna rzeczywistość, w której po nieudanym porwaniu steven grant rogers trafia do więzienia za znęcanie się i uprowadzenie, a tony stark-strange i stephen strange nareszcie mogą rozwinąć skrzydła:

— tony odnawia kontakt z natashą romanoff, o której myślał, że stała po stronie steve'a, a natasha zaprzyjaźnia się z rhodesem i pepper

— sam i bucky okazują się raczej w porządku, jednak panowie strange zachowują zdrowy dystans

— jarvis aka cynamonowa bułeczka okazuje się być jeszcze bardziej uroczy i stęskniony przymila się do tony'ego na tyle, że panowie strange nareszcie adoptują psa o imieniu darwin, darwin jest rozkoszym pieskiem corgi

— później także małego kotka, którego ochrzcili szlachetnym imieniem dantego alighieri, choć używają tylko imienia (to dlatego, że kotek jest niesamowicie śmieszny, kiedy próbuje wskoczyć na meble, jest boskim komediantem)

 — wszyscy żyją długo i szczęśliwie, tak jak zasługują 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro