Rozdział 9.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Powoli opowieść zmierza ku końcowi. To chyba najdłuższy rozdział ze wszystkich, ale dzielenie go nie miałoby większego sensu. Mam nadzieję, że scena tańca nie wyszła bardzo źle. Cleo, czy ta namiastka sukni Cię satysfakcjonuje?


Dni w Lagunie płynęły wolno i we własnym tempie. Miasteczko żyło, lecz brakowało tej ostrej i nieprzyjemnej kakofonii dźwięków atakujących uszy charakterystycznej dla miast Archipelagu. Niemniej była to zdecydowanie zmiana na lepsze. Jack nie tęsknił za gwarem, biedą i pośpiechem, ale zaczynało mu się nudzić.

Nie miał zbyt wiele do roboty jako jeniec. Miasteczko znał już na tyle dobrze, że poruszał się po nim bez obawy, że się zgubi. Reszty Laguny nie zwiedzał, bo nie było tam nic ciekawego do zobaczenia. Ewentualnie mógł zostać znów posądzony o próbę ucieczki, a tego nie chciał. Robienie kłopotów sobie i innym było niepotrzebne, a jedynie narażało go na gniew kapitan Dark.

Sama Maya ostatnio zajmowała dość sporo jego myśli. I, ku jego żalowi, nie były to same bluzgi na kapitan piratów. Nie był aż takim ignorantem, żeby nie zauważać jej drugiej strony – rodzinnej i ciepłej osoby. Gdyby ktoś mu to powiedział, nie uwierzyłby. Poznał ją przecież jako pyskatą, zadufaną w sobie piratkę, która uważa, że świat leży u jej stóp i tylko czeka aż go ograbi. Cały rejs wynajdywała powody, aby go okpić i zirytować.

W Lagunie jednak zachowywała się całkiem inaczej. Jak kompletnie inna osoba. Osobiście doglądała mieszkańców, wysłuchiwała ich problemów, była miła i uprzejma. Nigdy nie podniosła głosu, nie zdenerwowała się, poważnie traktowała każdą sprawę, z którą ktoś do niej przyszedł. Do tego wydawała się bardziej kobieca, gdy nie ukrywała swej płci pod męskim ubraniem. Niechętnie przyznawał, że jest piękną dziewczyną. W Archipelagu kobieta o jej urodzie i wdzięku – który również przyznawał jej bardzo niechętnie – byłaby adorowana przez wielu mężczyzn, a każdy z nich próbowałby ją przekonać o wyjściu właśnie za niego za mąż.

Tutaj tego nie widział. Nie wiedział, dlaczego. Może to wina jej pozycji na okręcie, bo naprawdę nie sądził, że nikogo z mieszkańców nie kusiła jej sylwetka. Sam się kilkukrotnie złapał na wpatrywaniu się w nią w sposób, który nie przystoi dżentelmenowi. Nie wiedział, co mu do łba strzeliło i chyba nie chciał tego roztrząsać. Tak było bezpieczniej dla jego psychiki.

Powoli kończył się okres żniw. Wielu mieszkańców Laguny spędzało dni na polach, zbierając plony. Była to ciężka praca, wymagała uwagi i sił, lecz nikt szczególnie nie narzekał. Jack widział uśmiechy na twarzach ludzi, wesoło rozmawiali, żartowali, niektórzy nawet śpiewali piosenki, których nie znał. Tak jakby sprawiało im to przyjemność.

Zaskoczył go widok załogi „Inocencii" na jednym z pól. Do tej pory sądził, że ten obowiązek ich omija jako, że ich „praca" skończyła się po powrocie do portu. Wcześniej nie zwrócił uwagi, czy się tu pojawiali, częściej widział ich w okolicach gospody albo rozsianych po całym miasteczku pogrążonych w rozmowach z pozostałymi mieszkańcami. Teraz zaś zajmowali się polem pod wodzą swej kapitan, której ciemny warkocz chwilami skrzył się w słońcu jak ciemne złoto.

Przyglądał się temu przez dłuższą chwilę, stojąc w cieniu jednego z drzew. Wydawało mu się, że jest niewidoczny, lecz bystre oczy Dark szybko dostrzegły jego sylwetkę. Przywołała go ruchem ręki i nim o tym pomyślał, zbliżył się do niej.

– Zamierzasz tak tylko sterczeć? – zapytała. – Przydaj się na coś.

– A ja się zastanawiałem, gdzie wywiało twoich parszywych piratów – zironizował. – Proszę, proszę. Obrabiają pole swojej kapitan.

Maya roześmiała się autentycznie rozbawiona. Dawno zauważyła, że jad, którym pluł Jack, jest tylko na pokaz. W ogóle jej to nie dotykało, a nawet czasami było zabawne. Dopóki nie przesadził.

– Jak zwykle zbyt szybko wyciągasz wnioski – odparła. – To cię kiedyś zgubi, Jack.

– Więc może wyjaśnij mi, jak jest w rzeczywistości.

– Z przyjemnością. Widzisz tamtą kobietę? – wskazała drobną brunetkę pracującą niedaleko. – To jej pole. Jej mąż zginął w czasie bitwy ze Zjednoczoną Marynarką rok temu, więc została sama z dziećmi. Sądzisz, że jest w stanie sama się wszystkim zająć? – uniosła brew.

Jack nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie do końca wypadało wykpić Dark czy piracką brać w obecności wdowy, choć na języku czuł cisnące się słowa o konsekwencjach piractwa i misji Zjednoczonej Marynarki. Jeszcze kilka dni temu nie wahałby się rzucić tym argumentem.

Maya wykorzystała jego wahanie, uśmiechając się nieco złośliwie.

– Skoro już raczyłeś do nas dołączyć, to również możesz pomóc. Trochę ciężkiej pracy ci nie zaszkodzi, a może nawet czegoś cię nauczy.

To go już całkiem zdezorientowało. Co innego, gdy kazała mu szorować pokład – w tym nie było żadnej filozofii – a co innego praca w polu, kiedy nigdy tego nie robił. Owszem, niejednokrotnie widział chłopów przy ich pracy, ale to jeszcze nie robiło z niego znawcy.

– No co? Nie wiesz, jak? – zaśmiała się. – Żadna filozofia. Robisz to, co my. Ruchy, Jack. Musimy to dzisiaj skończyć.

Pchnęła go bliżej pozostałych, którzy nawet nie ukrywali uśmiechów rozbawienia. Najwyraźniej kapitan zatęskniła za znęcaniem się nad swoim jeńcem i wykorzystała nadarzającą się okazję. Im jednak każda para rąk do pracy się przyda – skończą szybciej, a dziś było to szczególnie ważne.

Z każdą chwilą Jack był coraz bardziej wściekły, widząc i słysząc kpiny piratów. Nie szło mu to tak dobrze jak im, ciągle ktoś musiał go poprawiać i nadzorować, żeby nie zmarnował plonów bądź nie zrobił sobie krzywdy. Zacisnął jednak zęby, nie chcąc dać im satysfakcji zwycięstwa. Mogli nad nim górować w takich dziedzinach, ale nie stłamszą go. Nie ma mowy.

Całość prac poszła dość szybko. Na twarzach piratów gościł zadowolony uśmiech, żartowali sobie beztrosko. Maya również się uśmiechała, spoglądać na efekty ich ciężkiej pracy. Pozwoliła się przytulić gospodyni wdzięcznej za pomoc.

– Bogini nam ciebie zesłała, Mayu – powiedziała kobieta. – Nigdy ci się nie odwdzięczę.

– To nasza odpowiedzialność – Dark pokręciła głową. – Poza tym bogini byłaby wściekła, gdybyśmy jutro pracowali w polu zamiast się radować. Panowie, dobra robota. Jack, twoja również. Mimo wszystko.

White tylko prychnął, wyczuwając w jej słowach drwinę. Obrócił się i ruszył w stronę domu Shomy, stwierdzając, że ma dość obecności zakichanych piratów i ich kapitan jak na jeden dzień. Że też dał się w to wciągnąć.

– Paniczu White – usłyszał za sobą Revy'ego. – Jutro świętujemy.

Jack uniósł brew w niemym pytaniu. O ile dobrze się orientował, nie było w najbliższym czasie żadnego święta, które by znał.

– Skończyliśmy żniwa, więc oddajemy hołd morskiej bogini, opiekunce marynarzy – wyjaśnił rudzielec.

– Zabobony – prychnął Jack.

– Nikt ci nie każe przychodzić – rzuciła Maya idąca za nimi. – Możesz zostać w domu Shomy.

– Nie potrzebuję twojego pozwolenia.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, wyminęła ich i odeszła. Revy też odpuścił, widząc, że arystokrata nie ma ochoty słuchać na temat festiwalu. Nawet rudzielcowi udzieliło się zmęczenie, więc tym razem bardziej cenił własne łóżko niż możliwość opowieści.

Następnego dnia miasteczko przybrało świąteczne barwy i ozdoby. Nie trudno było zauważyć, że wszyscy czekali na ten dzień. Na targowisku pojawiły się dziś wyjątkowe potrawy, ozdoby i atrakcje, na portowej plaży przygotowano już ogniska na wieczór, a mieszkańcy odziani byli w bardziej uroczyste szaty.

Jack pomimo swej niechęci do obcych kultów przebrał się w przyniesione przez Revy'ego ubrania i wyszedł do miasteczka ciekawy tego, co miało się wydarzyć. Dla niego morska bogini była zabobonem marynarzy i piratów, do którego wielu mieszkańców Archipelagu odnosiło się dość niechętnie. Nikt jednak nie tępił tego kultu. Przede wszystkim było to bardzo trudne, wielu członków załóg poszczególnych statków, czy to handlowych czy należących do Zjednoczonej Marynarki, wynosiło tę wiarę z własnych domów i gdyby nagle kazano im się jej wyprzeć, mógłby to być dość duży kłopot. Jack słyszał o kilku miejscach w Archipelagu, gdzie morska bogini była oficjalnie czczona, lecz były to pojedyncze przypadki. On sam nie czuł potrzeby poznawania tego bardziej.

Pierwsze, co go zaskoczyło, to odpływająca z portu łódka. Wątpił, żeby dziś mieszkańcy Laguny ruszali na połów ryb później niż zwykle. Poza tym nie dostrzegał sieci. To było dziwne.

– Coś nie tak? – usłyszał.

Tuż obok przystanął Marie i uśmiechnął się łagodnie. Nie był sam. Towarzyszyła mu młoda kobieta o miedzianych włosach spiętych w fantazyjnego koka ozdobionego świeżymi kwiatami i ubranej w piękną, wschodnią suknię. To musiała być żona Pierwszego Oficera, Aura.

– Ta wypływająca łódka – wskazał arystokrata. – Mała szansa, że to rybacy.

– Kirsten i Faon płyną wrzucić do morza część łupów jako ofiarę dla bogini. To taki nasz zwyczaj. Opłyną Lagunę, zostawią ofiarę i wrócą na wieczorne uroczystości – wyjaśnił Marie.

– Zatapiacie to, co ukradliście?

– Owszem. Bogini jest naszą patronką. Gdybyśmy ją zaniedbali, zemściłaby się na nas.

– Dla niego to i tak stek bzdur – usłyszeli.

Podeszła do nich Maya w towarzystwie Willa. Oboje byli odświętnie ubrani w stroje stylizowane na wschodnie. Na widok Jacka chłopiec zbliżył się do siostry, jakby w obawie, że znowu zostanie zaatakowany.

– Zabobon to zabobon i nic tego nie zmieni – prychnął White.

– My nie obrażamy tego, w co wierzysz, jeśli w cokolwiek. Morska bogini ma nas w swojej opiece i twoje narzekania nic tu nie dadzą. Korzystaj z festiwalu i możliwości stąpania po twardym gruncie.

– Pięknie wyglądasz, Mayu – odezwała się Aura, gdy Darkowie mieli odejść.

– Ty również, Auro. Bawcie się dobrze.

Jack patrzył za kapitan ze zmarszczonymi brwiami. Nie miał pojęcia, po co w ogóle wcięła się w rozmowę i chyba go to nie interesowało. Zresztą ta ostatnia uwaga na temat twardego gruntu też była dziwna. Czyżby niedługo mieli wypływać?

Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, obchody festiwalu przeniosły się na plażę. Większość mieszkańców siadało na przyniesionych na tę okazję ławeczkach i krzesełkach, część z nich czuwało nad wieczornymi potrawami, kilku mężczyzn przygotowało ogniska – największe na środku, mniejsze w kilku różnych punktach tak, aby nadal było jasno, gdy słońce zajdzie.

Jack dostrzegł jakieś poruszenie wśród mieszkańców, lecz nie umiał go zinterpretować. Przystanął trochę dalej, obserwując kolejne wydarzenia. Na jednej z ławek dostrzegł Willa Darka, lecz jego siostry nie było nigdzie w pobliżu. Jack rozejrzał się za dziewczyną, ale bezskutecznie. Trochę dziwne.

Czyjaś ręka pociągnęła go za ramię bliżej głównego ogniska. Obok siebie zobaczył rudą głowę Revy'ego.

– Nie ma się co wstydzić – zaśmiał się pirat. – Miejsca jest dość.

– Co jest z tym poruszeniem? – zapytał Jack, siadając obok rudzielca.

Nie było sensu z nim walczyć, bo pirat zawsze stawiał na swoim, nie przejmując się zdaniem innych. No chyba, że chodziło o kogoś pokroju Dark.

– Wszyscy czekają na taniec uwielbienia dla bogini.

– Taniec uwielbienia?

– To najważniejsza część festiwalu. Gdy ofiara z łupów zostaje złożona, a wieczór jest bliski, jedna z dziewczyn wykonuje taniec uwielbienia dla bogini, aby zyskać jej przychylność dla załogi na następny rok. Tak ustanowiła bogini – wyjaśnił Revy.

Spojrzenie Jacka przykuł ruch po drugiej stronie ogniska. Will wstał ze swojego miejsca, rozmowy zaś ucichły. Obok chłopca stało dwóch piratów, których White mętnie kojarzył.

– Przyjaciele, ofiara dla bogini została złożona w morzu – odezwał się młody Dark. – Cały ten rok przyniósł nam wiele wydarzeń. Nie wszystkie były szczęśliwe, lecz bogini wciąż ma nas w swej opiece. Dziś nadszedł czas, aby jej za to podziękować, a także poprosić, aby nadal nam sprzyjała. Czas na ostatnią ofiarę.

– Ostatnią ofiarę? – zapytał półgłosem Jack.

– Dawniej marynarze składali ofiarę w postaci młodej kobiety – wyjaśnił szeptem Revy. – Jednak pewnego razu bogini pojawiła się wśród swych wyznawców i poprosiła niedoszłą ofiarę, aby dla niej zatańczyła, miast oddawać życie. Od tamtego czasu jedna z kobiet w czasie festiwalu tańczy w uwielbieniu dla bogini. Teraz patrz.

W blasku zachodzącego słońca i ognisk pojawiła się postać, w której Jack rozpoznał Dark. Wyglądała jednak całkiem inaczej niż dotychczas. Miała na sobie złotą szatę sięgającą jej jedynie do połowy ud o szerokich rękawach i długim ogonie zrobionym z pasa podtrzymującego całość w talii. W rozpuszczone włosy wplotła polne kwiaty układające się w koronę. Na kostkach dostrzegł złote obręcze bransolet, które grzechotały przy każdym kroku bosych stóp.

Przez chwilę stała nieruchomo wpatrzona w horyzont, jakby na coś czekała. W ciszy słychać było tylko jednostajny szum morza i trzask ognia. Miała to być jedyna muzyka dla jej tańca uwielbienia dla bogini.

W końcu ruszyła. Pierwszy krok był pełen niepewności i strachu. Cofnęła się, po czym znów postawiła krok. Obróciła się w ślad za własną ręką, którą łagodnie wyprostowała. Skłoniła się przed ogniem, drugą rękę uniosła nad siebie. Kolejny obrót, krok z większą pewnością. Ukłon do morza.

Niepewność i strach zniknęły z jej ruchów, gdy wirowała po piasku z coraz większą pasją. Rękawy szaty furkotały za nią niczym złote skrzydła, włosy co chwilę przysłaniały skupioną twarz.

Odwróciła się gwałtownie i odchyliła, pozwalają sobie prawie opaść. Niewiarygodnie szybko przekręciła ciało i opadła na kolana. Podniosła się i skoczyła, wirując. Kolejne kroki, obrót, pokłon.

Jej ruchy były płynne, pełne pasji i pokory. Uwielbienia dla bogini, która darowała jej życie. Rumieńce świadczyły o wysiłku, ale i o radości. Jakby robiła to od zawsze.

Jack nie potrafił oderwać wzroku od tej dziewczyny. Nie raziły go ani odsłonięte za bardzo zgrabne nogi ani gwałtowne kroki. Wręcz przeciwnie, był nią oczarowany. Nigdy w życiu nie widział czegoś równie pięknego jak ten taniec. Nikt dookoła nie naruszał ciszy, w której tańczyła dla swej bogini.

Ostatni krok, ukłon ku morzu, obrót, ukłon ku ogniu. Rozłożyła ręce na boki, uniosła je, łącząc nad głową, opuściła łagodnie, schylając głowę. Włosy ukryły jej twarzy. Już się nie poruszyła.

Will podniósł się z ławki, odebrał od kogoś kwiecistą szatę i podszedł do siostry. Materiał ułożył na jej ramionach, po czym przyklęknął przed nią i złożył pokłon.

Czekali w muzyce szumu morza i trzasku ognia. Nagle niebo rozbłysło sztucznymi ogniami, rozświetlając półmrok. Piraci pierwsi zaczęli krzyczeć ku uwielbieniu bogini, pozostali mieszkańcy dołączyli po chwili. Dopiero wtedy Will wstał, a Maya wyprostowała się i uśmiechnęła.

– Radujmy się! – wykrzyknęła.

Wyciągnięto instrumenty i zaczęto grać. Maya złapała brata za ręce i ruszyli w takt muzyki. Niewiele trzeba było, żeby dołączyły do nich kolejne pary, a także pojedyncze osoby i grupy tańczące wokół ognisk.

Revy zaśmiał się, widząc zbaraniałą minę Jacka, który jeszcze się nie otrząsnął po tańcu uwielbienia.

– Robi wrażenie, nie? – zapytał. – Bogini szczególnie ukochała sobie naszego kapitana. Odkąd tańczy, nic bardzo złego nam się nie przytrafiło.

Jack nie odpowiedział, a chwilę później Revy został przywołany przez jakąś dziewczynę i ruszył z nią do tańca. Wszyscy dziś zamierzali bawić się przez całą noc, świętując i ciesząc się chwilą.

Maya dostrzegła, że Jack siedzi sam i nie zamierza ruszać się z miejsca. Na to nie mogła pozwolić. To wbrew tradycji, którą musiał zaakceptować, skoro tu jest. Podeszła do niego nadal w szatach, w których tańczyła.

– Zamierzasz tu wrosnąć? Plaża nie jest do tego odpowiednia – odezwała się.

– Wyglądasz jak ladacznica – mruknął, spoglądając na jej zgrabne nogi.

– Nie podoba ci się? A wgapiałeś się we mnie niczym pies w kość – zaśmiała się.

Policzki Jacka pokryły się lekkim rumieńcem, który Dark dostrzegła w blasku ognia. Uśmiechnęła się szeroko rozbawiona zachowaniem jeńca. Będzie jej tego brakowało, gdy już odbiorą okup. Wątpiła, żeby zmienił zdanie i chciał zostać w Lagunie.

– Jakby było na co patrzeć – prychnął.

– Próbujesz mi powiedzieć, że jestem brzydka? – uniosła w rozbawieniu brew.

– Raczej pozbawiona moralności.

– Dziewczyna z legendy tańczyła nago – odparła. – Ale tego pewnie byś nie wytrzymał – zaśmiała się.

– Coś sugerujesz? – warknął.

– Po twoich reakcjach wnioskuję, że miałeś mało do czynienia z kobietami – zaśmiała się. – Chyba cię onieśmielają.

– Nie twoja sprawa, Dark – oburzył się.

– Możliwe, a teraz wstawaj i chodź się bawić.

Nie czekała na jego odpowiedź, tylko pociągnęła go za rękę pomiędzy roztańczony tłum. Początkowo musiała go pilnować, żeby nie uciekł, nie chciał bowiem uczestniczyć w zabawie, ale z czasem odrzucił maskę wiecznie niezadowolonego arystokraty i dzielnie dotrzymywał jej kroku.

Znów była inna. Nie wiedział, ile ta dziewczyna ma masek, lecz teraz widział rozbawioną, szczęśliwą, młodą kobietę, której policzki zaróżowiły się ślicznie, a włosy rozsypywały na wszystkie strony przy każdym ruchu. Była piękna. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. Nawet, gdy zostali rozdzieleni w tańcu, szukał jej spojrzeniem, jakby nie chcąc się z nią rozstawać.

Znów trafiła w jego ramiona w tańcu. Śmiała się, zarażając go swoim dobrych humorem. Wirowali wokół ognia aż brakło im tchu. Dopiero wtedy opuścili krąg. Maya pociągnęła go w stronę cichych zabudowań. Może chciała odpocząć od gwaru plaży. Nie wiedział. Jednak jej towarzystwo mu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Pragnął go. To była jakaś nieznana mu magia. Inaczej nie potrafił wyjaśnić tego, co zrobił, gdy sięgnął po nią i zakosztował znów ust kapitan. Nie broniła mu. Jedynie się uśmiechnęła, wiedząc, że do ognisk już nie wrócą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro