Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wiedziała, że powinna wstać i wyjść do Oddziału. Potrzebowali jej. Powinna zająć się pracą, nie potrafiła. Kuliła się za kapitańskim biurkiem z dłonią zaciśniętą na ułamanym soplu. Ostra krawędź rozcięła jej skórę, nie zważała na to. Ból fizyczny nie przebił się przez psychiczny i pustkę, którą czuła od tamtej chwili. Nie wiedziała, ile minęło czasu. Czy to miało jakiekolwiek znaczenie?

– Corrie, jesteś tutaj? – Usłyszała Hisagiego.

Nie odpowiedziała. Nie miała ochoty na towarzystwo, bo jak w tej sytuacji miała być sobą? Tą uśmiechniętą, pełną energii Corrie, która zawsze dostrzegała lepszą stronę życia. To było ponad jej możliwości.

Hisagi jednak nie odszedł. Przykucnął przy skulonej przyjaciółce. On też wydawał się tym wszystkim zmęczony.

– Czemu nie odpowiadasz? – zapytał.

– Bo nie chcę, żebyś mnie widział w tym stanie – wyszeptała. – Powinnam być z Oddziałem, ale nie potrafię być ich dowódcą. Nie ma kapitana, nie ma Renjiego. Nie umiem sobie poradzić.

Zagryzła wargę, walcząc z chęcią rozklejenia się całkowicie. Tak śmiertelnie przerażonej i złamanej Hisagi jeszcze jej nie widział. To zawsze ona wyciągała do nich rękę, uśmiechając się łagodnie, ale to najwyraźniej był jej limit. Wiedział dlaczego. Nie umiał jednak jej pocieszyć, nie dzisiaj, gdy wszystkim brakowało siły.

Wyciągnął z jej dłoni sopel i założył na szyję przyjaciółki. Kawałkiem materiału owinął zranienie.

– Nie rań dłoni – powiedział cicho.

– Wszystko będzie dobrze, prawda? – Spojrzała na niego niemal błagalnie. – Ten koszmar się skończy, gdy tylko otworzę oczy.

– Corrie...

– Okłam mnie, Shuuhei – poprosiła. – Kłam, bo inaczej już nie wstanę. Nie potrafię.

– Potrafisz, Corrie. Zawsze potrafiłaś, bo jesteś silna. Wszyscy to zawsze widzieliśmy. Zwycięstwo jednak nie zwróci życia tym, którzy odeszli. Nie mogę cię tak okłamać.

– Więc jak mam wstać? Po co to wszystko, skoro nikogo nie ochronię?

– Ochronisz. Jesteś za nich odpowiedzialna i ich ochronisz. Jak zawsze.

– Boję się, Shuuhei. Tak cholernie się boję.

– Wiem. Ja też.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale przerwał mu Piekielny Motyl. Nie chciał jej zostawiać w takim stanie, musiał. To nie poczeka.

– Wzywają mnie. Dasz sobie radę?

– A mam inny wybór? Nie mam na kogo tego zrzucić. Muszę zająć się Oddziałem, dopóki kapitan i Renji nie wrócą, bo wrócą, prawda?

– Tak, oni wrócą. Znajdziesz mnie, kiedy będziesz potrzebowała pomocy. Przyjdź.

– Dobrze. Jesteś najlepszym przyjacielem na świecie. Idź, niech nie czekają.

Zanim wstał, potargał jej włosy tak, jakby wszystko było jak dawniej. Nie było. Oboje to wiedzieli i musieli nauczyć się z tym żyć, bo niektóre rzeczy już nie wrócą.

Przy drzwiach zatrzymał go jej głos:

– Shuuhei.

Odwrócił się. Stała z Yukikaze w skaleczonej dłoni. Oczy nadal miała zaczerwienione i wilgotne, ale głos już jej nie drżał.

– Obiecaj, że nie zginiesz.

Przez chwilę przyglądał jej się uważnie. W tej wojnie każdy mógł zginąć w ciągu chwili. Czy mógł ją tak okłamać? Dać pustą nadzieję?

– Obiecuję – powiedział poważnie. – Nie zginę.

Odpowiedział mu blady uśmiech, przyrzekający to samo. Tylko jej oczy były już całkiem zimne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro