Rozdział 2 - Kocha, nie kocha...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



13 kwietnia 1703

Baton Rouge, Luizjana, USA


Mała Serenity biegła w stronę ogrodu goniąc uciekającego przed nią, jakby gonił go sam diabeł, chłopca.

‒ Do czorta z tą sukienką! ‒ krzyknęła unosząc ze złością purpurowy materiał pod którym miała jeszcze kilka halek, co niesamowicie utrudniało jej bieg. Jednak w tym momencie nie było takiej rzeczy, która mogłaby jej przeszkodzi w dalszej gonitwie. ‒ Jak cię dorwę... ‒ Przez chwilę zastanowiła się nad czymś, a później kontynuowała przymilnym głosikiem: ‒ Poczekaj Jim, chcę tylko porozmawiać.

‒ Nie mogę, panienko. ‒ Usłyszała i sapnęła gniewnie. ‒ Obawiam się, że panienki ojciec byłby zły.

‒ Mój ojciec o niczym się nie dowie ‒ palnęła i dobiegła do płotu, przez który przeskoczył uciekinier. ‒ Poczekaj na mnie! ‒ wrzasnęła.

‒ Niech panienka nie wchodzi na ten płot. To niebezpieczne. ‒ Usłyszała zaniepokojony głos ciemnoskórego chłopca, który zawrócił i pospiesznie szedł w jej stronę, aby ją powstrzymać.

Niestety dziewięcioletnia Serenity była szybsza i zanim dotarł do półtorametrowego ogrodzenia, dziewczynka przekładała już jedną nogę przez pomalowane na biało, dobrze oheblowane deski z których zbudowany był płot. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jedna z halek, która niefortunnie zahaczyła o źle wbity gwóźdź.

‒ Nienawidzę tej sukienki ‒ wymamrotała dziewczynka zanim upadła na ziemię.

Na szczęście akurat w tamtym miejscu rosła trawa, więc upadek nie skończył się tragicznie. Pomimo wszystko całkiem konkretnie się potłukła. Po kilkunastu minutach usłyszała krzyki biegnących w jej stronę Dory i Gerarda. Tuż za nimi pojawiło się jeszcze kilkoro ludzi ze służby.

‒ Co panienkę boli? ‒ krzyknęła czarnoskóra Dora, na której twarzy widziała przerażenie.

‒ Zlecieliście się tu wszyscy, jakbym co najmniej była umierająca ‒ stwierdziła pocierając otarte ramię na które upadła.

‒ Już posłano po doktora ‒ wysapał Gerard.

‒ Gdyby Jim osiodłał mi ogiera, tak jak grzecznie poprosiłam, przynamniej na początku, to nie musiałabym go gonić i wszystko byłoby dobrze ‒ wypowiedziała ze złością.

‒ Pan Edmund zabiłby mnie gdyby to zrobił ‒ tłumaczył się chłopak.

‒ Co tu się stało?! ‒ zagrzmiał gromki, męski głos i już po chwili ujrzeli postawnego mężczyznę, który zasapany znalazł się w mig przy dziewczynce.

‒ To wszystko przez... ‒ Serenity kalkulowała szybko. Nie chciała, aby ukarano Jima, a prawdopodobnie tak by się stało, jednakże w niefortunnym wypadku upatrzyła sposób na rozwiązanie jeszcze innego problemu z jakim się borykała. ‒ To twoja wina, papo! ‒ oświadczyła oskarżycielskim tonem, budząc zdziwienie mężczyzny.

‒ Co ty mówisz Serenity? ‒ wypowiedział zdezorientowany.

‒ Gdybyś zezwolił mi nosić spodnie, takie jak nosi Jim, to nie doszłoby do tego okropnego w skutkach wypadku. Jestem uwięziona w tej potwornej stercie szmat i nie mogę się normalnie poruszać. To ty dałeś zakaz i to twoja wina. Jesteś egoistą, ponieważ sam nosisz spodnie, przez co możesz sobie swobodnie skakać przez płoty, bez narażenia na tragiczne konsekwencje. ‒ oświadczyła butnie. ‒ Wydaje mi się, że przez to... w zasadzie z całą pewnością jestem przekonana, że w wyniku tego strasznego incydentu połamałam sobie ręce i obawiam się nawet, że mogłam też skręcić kark, bo coś mnie tam lekko mrowi ‒ powiedziała wstając z ziemi i otrzepała materiał sukienki.

Mężczyzna popatrzył na jedynaczkę w milczeniu, a już po chwili ryknął gromkim śmiechem.

Dziewięcioletnia Serenity była jedyną córką Edmunda Hathorna, gubernatora stanu Luizjana, francuskiego kolonizatora, który kilka lat temu przybył z Francji, aby zasiedlić dzikie tereny Ameryki. W roku 1691 roku poznał Carlottę Moore, którą poślubił rok później. Równe dwanaście miesięcy po ślubie na świat przyszła mała Serenity, która stała się oczkiem w głowie rodziców.

Sprawa narodzin dziewczynki owiana była tajemnicą. Spoglądając na małą nie sposób było zaprzeczyć, że kolor jej skóry jest śniady, a ponieważ na czas porodu państwo Hathorne wyjechali do Francji zastanawiano się czy przypadkiem Serenity nie jest dzieckiem którejś niewolnicy z plantacji na jakiej osiedli gubernator z małżonką. Całkiem możliwe było też to, że ojcem dziecka był któryś z czarnoskórych pracowników posiadłości.

Z racji stanowiska jakie obejmował ojciec dziecka i wysokiej pozycji nikt nigdy nie poruszał sprawy pochodzenia dziecka. Równie dobrze założenie mogło być błędne, gdyż śniada skóra dziewczynki bez wątpienia mogła być jedynie przypadkiem, gdyż nie była zbyt ciemna. Niewątpliwy wpływ na całokształt miały ciemne oczy dziecka i czarne niczym smoła, długie za pas, gęste i kręcone włosy dziewczynki, co na pewno miało wpływ na całość tego jak ją postrzegano. W każdym razie nikt nie zadawał pytań, nikt nie poruszał tematu, a wszelakie domysły zatrzymywano dla siebie. Ludzie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że zapatrzony w dziewczynkę niczym w obrazek ojciec, byłby w stanie nawet zniszczyć każdego, kto choćby sprawił dziewczynce przykrość.

Niewątpliwe było również to, że dziewczynka doskonale dawała sobie radę sama. Miała zaledwie dziewięć lat, jednak potrafiła samodzielnie o siebie zadbać i dopiąć swego, nawet wtedy, gdy sprawa wydawała się niemożliwa do osiągnięcia. Śliczna jak marzenie, ambitna i uparta, zawsze niestrudzenie dążyła do celu i nigdy nie stało się tak, że go nie osiągnęła. Zawsze stawiała na swoim i dość często było to podyktowane jedynie sprytem i inteligencją małej Serenity.

‒ Co się stało? ‒ wykrzyknęła wybiegająca z domu Carlotta, ujrzawszy małżonka niosącego na rękach ich jedyne dziecko.

‒ Nic takiego. ‒ Usłyszała. ‒ Nasza córka zaledwie skręciła sobie kark i połamała ręce. A teraz czym prędzej poślij po krawca i zamów materiały. Nasze dziecko potrzebuje nowej garderoby.

Gdy wieczorem wraz z żoną przyglądali się uradowanej dziewczynce, która z dumą maszerowała po salonie w swych nowych spodniach, kobieta popatrzyła na Edmunda, wpatrzonego z nabożeństwem w dziecko i westchnęła tuląc się do mężczyzny.

‒ Czy ty umiałabyś czegokolwiek, kiedykolwiek jej zabronić? ‒ zapytała i ujrzała jak na twarzy męża pojawia się uśmiech.

‒ Nigdy. Dam jej wszystko czego tylko zapragnie ‒ wyszeptał, nie zdając sobie sprawy z tego, że być może był w błędzie.



26 lipiec 1710

Nowy Orlean, Luizjana, USA

Odkąd sięgała pamięcią uwielbiała parady. Pełne przepychu platformy na których w pięknych kolorowych dekoracjach jechały wystrojone, ślicznie młode dziewczyny zawsze w jakiś sposób ją ekscytowały. Dlatego wiadomość o tym, że ona sama weźmie w tym udział, przyjęła z szaloną euforią. Miała zaledwie szesnaście lat, co w tym wieku było niecodzienne. Biorące w takich wydarzeniach dziewczęta były o wiele starsze. Więc, co było do przewidzenia, zazdrosne panny upatrzyły sobie wytłumaczenie tej okoliczności w tym, że jako córka gubernatora, Serenity ma oczywiste względy i jedynie to jest powodem możliwości wzięcia udziału w tym wydarzeniu.

Prawda była jednak taka, że Serenity Hathorne była ślicznym i rezolutnym dzieckiem, które potrafiło poradzić sobie w życiu, jednak z czasem jeszcze wypiękniała, co wydawało się wręcz niemożliwe. Była najbardziej atrakcyjną dziewczyną w okolicy. Pomimo, że miała w tym momencie jedynie szesnaście lat, jej kształty były bardzo kobiece. Sylwetka miała kształt precyzyjnej klepsydry. Dziewczyna była dość niska, mierzyła zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu. Miała zgrabne biodra i idealnie wąską talię oraz pełne piersi, co budziło zazdrość wszystkich okolicznych panien. A ponieważ z upływem czasu zamieniła spodnie na sukienki, gdy pokazała się w mieście nie było nikogo kto nie patrzyłby na nią z zachwytem, bądź w niektórych przypadkach z zawiścią, jednak oba te uczucia podyktowane były tym, jak wyglądała. W obecnej chwil ciemna karnacja dziewczyny była jedynie atutem, sprawiała że Serenity wydawała się być jeszcze bardziej egzotyczna. Dziewczyna miała piękny uśmiech, który rozpromieniał jej twarz. Jednym spojrzeniem potrafiła zmiękczyć nawet najbardziej pochmurnego człowieka.

Zawsze pełna była pozytywnej energii. Błyskotliwa i nieprzeciętnie inteligentna, bez problemu potrafiła zdobyć to czego zapragnęła. Miała w sobie też rzadko spotykaną cechę. Nigdy się nie poddawała. Nic nie było w stanie zmienić raz powziętej przez nią decyzji. Obojętnie czy sprawiało to ból, czy przykrość, czy zabierało czas. Serenity dążyła uparcie do celu i za każdym razem dopinała swego. Gdy postanowiła ujechać dzikiego rumaka, nikt nie wierzył, że jej się uda nawet do niego podejść. Jednak niezłomnie próbowała, każdego dnia, wytrwale. Było to bardzo bolesne doświadczenie. Niezliczoną ilość razy upadła, wiele razy zwierze boleśnie ją poturbowało. Jednak po kilku miesiącach z dumą galopowała na rumaku. Do tego czasu wiele razy ukrywała stłuczenia i siniaki, gdyż gdyby dowiedział się o tym ojciec, to byłby w stanie przywiązać ją do krzesła i zabarykadować pokój. Tak więc nigdy nie poznał prawdy.

Serenity była dzieckiem gubernatora, jej życie było w zasadzie beztroskie, jednak dziewczyna nie zachowywała się nigdy jak rozkapryszona dziedziczka. Zawsze bolało ją to, że ludzie którzy pracowali na plantacji, byli niewolnikami i dokładała wszystkich sił, aby uczynić ich życie znośniejszym. Plantacja gubernatora była jedynym miejscem gdzie czarnoskórych traktowano na równi z białymi. Była to w głównej mierze zasługa Serenity. Traktowała tych ludzi jak swych przyjaciół i nie umiała pogodzić się z niesprawiedliwością z jaką miała do czynienia na co dzień, na innych plantacjach. I nie mogła przeboleć tego, że akurat w tym temacie niczego nie mogła zrobić. Gubernator był dumny ze swej córki chociaż miał świadomość, że w niektórych sprawach posuwa się o wiele za daleko.

Tak stało się również w dzień parady, były to jej szesnaste urodziny. Z dumą przyglądał się swej córce, która jechała na jednej z platform, przez główną arterię Nowego Orleanu i...

‒ Wygląda jakby się nudziła ‒ stwierdził i szeroko się uśmiechnął.

Podejrzewał, że tak właśnie będzie. Serenity nigdy nie należała do dziewcząt, które lubią się stroić i malować. I w tym momencie wystawiona na widok publiczny czuła się jak zwierze w klatce, na które przyszli popatrzeć mieszkańcy miasteczka. Uśmiechała się sztucznie i od czasu do czasu przesłaniała dłonią usta. Gdy Edmund zorientował się, że córka ziewa, ryknął gromkim śmiechem, budząc zdezorientowanie stojących obok niego ludzi. Od razu przywołał się do porządku.

Patrzył na córkę z podziwem, takim samym jaki widniał też w oczach gapiów. Siedząca na wyściełanym czerwonym aksamitem fotelu dziewczyna, prezentowała się niesamowicie. Ubrana była w żółtą suknię, której kolor podkreślał jeszcze bardziej jej ciemną karencję. Edmund uważał, że suknia jest zbyt wyzywająca, ale euforia jaką ujrzał na twarzy córki, gdy ubrała się w sukienkę, sprawiła, że skapitulował. Gorset doskonale podkreślał cienką niczym u osy talię Serenity, a dość duży dekolt uwydatniał jej pełne piersi. Dół sukni miał krój kwiatowego pąku. Nie było dziewczyny, która choćby w podobnie prezentowała się tak dobrze. Długie, czarne włosy spływały pofalowanymi pasmami, końcówkami dotykając pasa. Po bokach zaplecione miała luźne warkoczyki, które związane z tyłu przytrzymywały niesforne loki, dokładnie eksponując twarz szesnastolatki. Piękne, ciemnobrązowe oczy przysłonięte były gęstą firanką rzęs. Pełne, karminowe usta rozchylały się w uśmiechu, gdy tylko jej wzrok natrafiał na przyjazne spojrzenie.

Serenity zawsze z zachwytem podziwiała piękne parady, jednak zawiodła się biorąc w niej udział osobiście. Okazało się, że tylko z boku wygląda to wyjątkowo przyjemnie. Czuła się niekomfortowo widząc wlepione w nią spojrzenia wielu oczu. Westchnęła głęboko i sięgnąwszy po leżący obok kwiat zaczęła wyrywać z niego płatki.

‒ Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha ‒ mamrotała pod nosem.

Przypomniała sobie niedawne zajście i wyznającego jej miłość syna burmistrza i chcąc nie chcąc roześmiała się. Mimo, że miała ochotę zrobić to z hukiem, jednak powstrzymała się i odprawiła go z kwitkiem dość uprzejmie. Tego typu incydenty już jej się zdarzały. Często zaczepiali ją okoliczni chłopcy, bywało nawet tak, że wyrywał się z wyznaniami jakiś starszy osobnik. Jednak odpowiedź i reakcja Serenity była zawsze jednakowa. Pomimo, że w wiekiem dziewczyna stała się bardziej otwarta, lubiła rozmawiać, a nawet flirtować z mężczyznami, jednak nigdy żadnemu nie dała choćby namiastki nadziei na coś więcej niż przyjaźń.

Była najlepszą partią w całej Luizjanie. Córka gubernatora, jedyna dziedziczka ogromnej posiadłości i przynoszącej duże dochody plantacji. W dodatku niebywale piękna i nieprzeciętnie inteligentna. Edmund Hathorne z przerażeniem myślał o tym, że już wkrótce o rękę dziewczyny będzie starać się wielu mężczyzn.

‒ Kocha, nie kocha, kocha... ‒ wyszeptała trzymając w dłoni ostatni płatek białej róży. Westchnęła przymykając oczy. Jaki on będzie? ‒ pomyślała rozmarzona.

Wiedziała, że kiedyś to nastąpi i że spotka wymarzonego mężczyznę, na którego widok ugną się pod nią kolana, a serce zabije mocniej. Czasem marzyła, a w tych marzeniach wyłaniał się obraz mężczyzny, który było odzwierciedleniem jej pragnień. Zawyrokowała, że powinien być od niej niewiele wyższy. Nie lubiła zbyt wysokich mężczyzn. Musiał mieć krótko i nienagannie przystrzyżone włosy, najlepiej koloru blond i mądre, błyszczące oczy, koniecznie zielone. Chciała, aby miał melodyjny, sympatyczny głos. Musi się często uśmiechać i lubić długie, pasjonujące dyskusje na każdy temat ‒ pomyślała wzdychając.

‒ I spacery ‒ wymamrotała pod nosem i otworzyła oczy słysząc jakiś hałas i okrzyki.

Od razu zorientowała się, że coś się stało. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że powinna zostać na swym miejscu, jednak ciekawość była silniejsza. Podeszła do balustrady, którą otoczona była platforma i wyjrzała zza poręczy. W pierwszej chwili ujrzała grupkę gapiów, którzy wpatrywali się w coś z zainteresowaniem. Na niektórych twarzach widziała naganę jednak niektórzy byli rozbawieni.

‒ Co tam jest? ‒ wymruczała wychylając się niebezpiecznie i w momencie gdy ujrzała powód zamieszania wszystko aż się w niej zagotowało.

Kątem oka zarejestrowała, że w tamtą stronę idzie ojciec. Jednak był dość daleko, a ona była zbyt wściekła, aby nie zareagować. Podwinęła suknię i przełożyła nogi przez barierkę. Zwinnie zeskoczyła z podjazdu i rozpychając się ruszyła w stronę zbiegowiska, aby po chwili stać już przy na wpół leżącej czarnoskórej niewolnicy, na której szyi znajdował się łańcuch, który trzymał w swej dłoni jakiś nieznany jej mężczyzna. Najwyraźniej przeświadczony o tym, że to co robi jest zabawne. Serenity bez wahania przyklęknęła przy niewolnicy i ujrzała jak ta osłania się dłońmi z obawą.

‒ Zranił cię? ‒ zapytała dziewczynę, która niepewnie spojrzała na Serenity.

‒ Nie, panienko ‒ wyszeptała cicho.

‒ Nie ma co sobie zawracać nią głowy, ślicznotko. ‒ Usłyszała i przeniosła wściekły wzrok na młodego chłopaka, który najwyraźniej w świecie nie był świadomy tego, że właśnie odbezpieczył granat.

‒ Serenity! ‒ Dotarł do niej głos ojca, który był już niedaleko. Jednak na nieszczęście zbyt pewnego jegomościa, zbyt daleko, aby udało mu się powstrzymać rozwścieczoną córkę. ‒ Serenity, nic nie rób. ‒ Usłyszała jeszcze zanim podeszła do chłopaka i zwinąwszy dłoń w pięść wzięła szeroki zamach, zadając oprawcy bolesny cios.

W pierwszej chwili chłopak był tak zaskoczony, że nie zareagował. Drobniutka, śliczna, wyglądająca na delikatną dziewczynę, przyłożyła mu publicznie tak mocno, że aż go zamroczyło. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Nie za bardzo wiedział jak ma się zachować.

‒ Kim ty jesteś? ‒ wydusił wreszcie, przerywając kłopotliwą ciszę.

‒ Serenity, coś ty zrobiła? ‒ Edmund Hathorne właśnie pojawił się przy córce, która nie spuściwszy w tonu dosłownie zabijała poturbowanego przez siebie chłopaka wzrokiem.

‒ Papo, chcę ją ‒ wypowiedziała stanowczo odwracając się gwałtownie do Edmunda, który spoglądał na nią z groźną miną.

‒ Zdajesz sobie sprawę z tego co zrobiłaś? ‒ wysyczał.

‒ Chcę ją! ‒ Nie odpowiadając na pytanie wskazała dłonią na czarnoskórą dziewczynę, która podniosła się z ziemi i rozglądała wokoło zlęknionym wzrokiem. ‒ Wykup ją od tego drania, proszę ‒ dodała Serenity i schwyciła ojca za dłoń. ‒ Błagam cię, zapłać tyle, ile zażąda i wykup ją dla mnie ‒ prosiła i widziała jak z oczu ojca znika gniew.

‒ Nie płacz. Zajmę się tym. ‒ Usłyszała i dopiero w tamtej chwili zorientowała się, że ma w oczach łzy, które otarła zanim spłynęły po policzkach.

‒ Proszę, papo ‒ szepnęła błagalnie. ‒ Proszę, są moje urodziny. Odpracuję to, tylko ją wykup od tego bydlaka.

W tym momencie rozległo się znaczące chrząknięcie i obejrzawszy się za siebie ujrzała spoglądającego w jej stronę z zawadiackim uśmiechem chłopaka, który pocierał obolały policzek. Ponownie poczuła złość i odwróciwszy się na pięcie ruszyła w stronę nieznajomego, jednak tym razem ojciec przytrzymał ją za łokieć.

‒ Muszę przyznać, że masz całkiem niezły lewy sierpowy ‒ powiedział nieznajomy i uniósł znacząco brew.

‒ Kim pan jest? ‒ Usłyszała chłodny głos ojca. Chłopak przeniósłszy wzrok na mężczyznę, spoważniał.

‒ Basil Dupont, starszy aspirant marynarki wojennej. ‒ To mówiąc zasalutował. Serenity domyśliła się, że musiał zorientować się, iż ma do czynienia z gubernatorem.

‒ Basil Dupont! Podły drań! ‒ krzyknęła, a następnie ponownie spojrzała na ojca i zrobiła błagalną minę. ‒ Proszę, papo, to moje urodziny ‒ wyszeptała. ‒ Wykup ją dla mnie.

‒ Przykro mi to mówić, ale nie jest na sprzedaż. ‒ Usłyszała stanowczy głos chłopaka i podniosło jej się ciśnienie.

‒ Ty wstrętny...

‒ Może przemyślałby pan to jeszcze. ‒ Edmund zorientował się, że powstrzymać córkę może jedynie zatkanie jej dłonią ust, co też uczynił.

‒ Niestety to nieodwołalna decyzja ‒ stwierdził chłopak i spojrzał na wściekłą brunetkę, która za wszelką cenę próbowała wyrwać się ojcu. Uśmiechnął się i skinął głową do stojącego obok niego chłopaka, na którego do tej pory nie zwróciła uwagi. ‒ Rozkuj ją. ‒ wydał polecenie i podszedł do rzucającej gromy Serenity. ‒ Wybacz mi mój niegodny postępek ‒ oświadczył szarmancko i ujrzał w oczach dziewczyny zdezorientowanie. ‒ Pragnę zmazać choćby w niewielkim stopniu mój podły czyn. Przyjmij ją ode mnie w podarunku.

Serenity przyglądała się chłopakowi szukając w tym podstępu, jednak szybko zorientowała się, że stojący naprzeciw niej nieznajomy mówi poważnie. Spojrzała na niego mrużąc groźnie oczy.

‒ Ojciec ją dla mnie wykupi. Proszę podać cenę ‒ powiedziała chłodnym głosem.

‒ Są dwa wyjścia, mała wojowniczko. ‒ Usłyszała i zacisnęła dłonie w pięści, starając się jednak nie zrobić z nich użytku po raz drugi. ‒ Przyjmiesz ją ode mnie w podarunku urodzinowym, albo zabieram ją ze sobą.

‒ Jaki jest w tym haczyk? ‒ zapytała chłodnym głosem.

‒ Chciałbym aby jakiś był, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam szans na jakikolwiek ‒ wypowiedział dość znacząco, a ona spojrzała na niego podejrzliwie.

‒ To znaczy, że...

‒ To znaczy jedynie tyle, że zrobiłem pierwsze złe wrażenie i jestem świadomy, iż w tym momencie prędzej wbiłabyś mi nóż w plecy niż pozwoliła się zabrać na spacer. Jednak być może dane mi będzie kiedyś spotkać cię ponownie i wypaść w twych oczach o wiele inaczej. ‒ Usłyszała i zmarszczyła czoło. ‒ W tej chwili zaręczam ci, że nigdy więcej nie postąpię w sposób, w jaki zachowałem się dziś.

‒ Mylisz się ‒ powiedziała po chwili zastanowienia, a on zrobił zaskoczoną minę. ‒ Nie jestem osobą, która wbija nóż w plecy ‒ oświadczyła, a później na jej twarzy ponownie pojawiła się złość. ‒ Wbiłabym ci go w serce i patrzyłabym przy tym w oczy. ‒ Prawie wykrzyczała i odwróciwszy się na pięcie podeszła do zlęknionej niewolnicy, którą objęła troskliwie ramieniem i odeszła, samym swym lodowatym wzrokiem sprawiając, że zgromadzeni wokół ludzie usuwali jej się z drogi.

‒ Jeszcze kiedyś się zobaczymy, Serenity. ‒ Usłyszała i sapnęła ze złością.

‒ Módl się o to, aby tak się nie stało! ‒ odkrzyknęła. ‒ A teraz... żegnaj...

_________________________________________________________________


Sex, blood & rock'n'roll... czyli  tym razem niepokorna Serenity.


A już w następnym rozdziale... Warkot motoru za oknem... tak, Nola już wkrótce odkryje kto tak hałasuje.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro