Rozdział XVI cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alois przez chwilę blokował przejście, gdy opuścił gabinet urzędnika. Werdykt, jaki usłyszał, oszołomił go na tyle, że dopiero pchnięty przez kolejnego interesanta oprzytomniał. Przeprosił pośpiesznie osoby stojące w kolejce do biura rozliczeń podatkowych, po czym usunął się z drogi i ciężkim krokiem wyszedł z budynku urzędu.

Alois nie mógł się pozbyć kwaśnego posmaku w ustach, który był równie natarczywy co oburzenie i rozczarowanie. Wątpił, że pracownicy bloku rozliczeń podatkowych stali się w ciągu niespełna miesiąca na tyle rzetelni, aby znać sprawy poszczególnych obywateli na pamięć. Tym bardziej graniczyło z cudem to, żeby przytaczali odpowiednie akty prawne od ręki jak iluzjonista króliki z kapelusza.

Natomiast urzędnik, który obsługiwał Aloisa osobiście, dokładnie znał jego problem. Nie pozwolił młodzieńcowi nawet dojść do słowa, podając wszystkie argumenty negujące sens wszelkiego sprzeciwu młodzieńca. Wyrok o spłatę odsetek był ostateczny i (co szczególnie podkreślił) uprawomocniony przez komendanta.

Może jednak Alois niepotrzebnie zasugerował Sophii, aby przypomniała o nim mężowi...

W czasie jego nieobecności zmieniono mechanizm ściągania podatków od obywatela. Tyle miesięcy, ile go nie było w Republice, tyle naliczał mu się dług z kosmicznym procentem. Oczywiście, jako zaginiony nie mógł uiszczać żadnych opłat, ale jako cudownie zmartwychwstały już tak. Komendant najwyraźniej miał to na uwadze podobnie jak okoliczności śmierci pani Kershaw.

Znowu ktoś szturchnął Aloisa. Ten zatrzymał się, zaciskając ręce w pięści. Zmarszczył brwi, kiedy usłyszał dziwny pomruk. Ledwie jednak skupił na nim uwagę, zniknął. Pokręcił głową, uznając to za omamy.

Mężczyzna nie mógł pozwolić sobie na słabość ani owej pokazać.

Alois wyprostował się, poprawił kapelusz i żwawym krokiem poszedł do warsztatu, gdzie to pracował pan Dormhall. Postanowił, że potem czym prędzej złoży apelację w sprawie tych odsetek. To nie podlegało żadnej dyskusji!

Alois prędko zdał sobie sprawę, że akurat sformułowanie odpowiedniego podania było najmniejszym problemem. Rzecz w tym, komu miał zlecić przyjrzenie się decyzji najwyżej usytuowanego w hierarchii urzędnika w mieście. W końcu nikt o zdrowych zmysłach nie mieszał się w konflikt z bezkarnym Butlerem i jego wychuchaną milicją, nawet jeśli racja stała po jego stronie. Alois jednak musiał coś zrobić. Dla zasady albo chociaż na złość!

Alois szedł kilka przecznic niczym rozpędzona lokomotywa. Nie zważał na ludzi tak jak oni na niego. Zmęczenie zeszło jednak na dalsze tory.

Alois mógł się założyć na pulsujące w tamtej chwili blizny, że znowu ktoś go śledził. Przeklął kołnierz płaszcza, który przesłaniał część widoku, gdy udawał, że wiąże sznurówki. Alois wykluczył jednak, żeby pięćdziesiąt metrów za nim znajdował się przystanek tramwajowy. Nieznajomy zatem nie mógł zatrzymać się z tego powodu.

Alois uklęknął na drugim kolanie, poprawiając wiązanie następnego buta. Tym razem, aby uniknąć draki z płaszczem, spojrzał spod ręki za siebie. Czuł, jak krew napłynęła mu do głowy od niewygodnej pozycji i zaciśniętych zębów. Ból ręki działał jednak trzeźwiąco, a wręcz wyostrzał zmysły.

Kamienica ciągnęła się na całą odległość pomiędzy kolejnymi skrzyżowaniami. Mężczyzna o prymitywnej, nieciekawej twarzy pukał natarczywie do drzwi do najdalszej klatki schodowej od Aloisa. Nawet wołał po nazwisku, jakby rzeczywiście kogoś szukał.

Tyle że nieznajomy nie znał za dobrze specyfiki każdej dzielnicy Kariorum, ani tym bardziej zwyczajów panującym w nim. Bowiem gdyby swoją przykrywkę chciał uczynić wiarygodną, powinien dobijać się do klatki obok. Na brzegach kamienic natomiast zazwyczaj prowadzono działalności – przeważnie kulinarną i handlową – toteż starano się chronić mieszkańców przed wiążącym się z tym zgiełkiem.

Całe szczęście Alois wiedział, że inną alternatywą tajnego agenta było wejście do klatki schodowej i ukrycie się. Znał też powód, dla którego wolał tego nie robić.

Młodzieniec poczuł niepokój, gdy musiał wreszcie się wyprostować i spuścić paskudne indywiduum z oczu.

Alois musiał coś wymyślić. To nie był pojedynek na pistolety, tylko próba zgubienia kogoś w tłumie. Chciał zmiennego zmylić nad Rzeką – człowiek tym bardziej nie powinien stanowić problemu.

Alois poprawił neseser w dłoni. Nie mógł w końcu wykluczyć, że nie zdzieliłby nim tajniaka?

Zgrzytanie mechanizmu zmiany soczewek w sygnalizacji świetlnej skłoniło młodzieńca do ruszenia naprzód. Alois przełknął ślinę, próbując pozbyć suchości w ustach.

Jak długo był śledzony? Od wyjścia z urzędu? Czy może już wcześniej? A jak tak, to ktoś czatował na niego? A może nieznajomy pracował z kimś w zmowie?

Alois zastanowił się, jak długo myślał o szpiegu jako zagrożeniu. Musiał przyznać, że dotąd nie brał tego do końca na poważnie. Nie był jednak już sam w domu. Incydent pod biblioteką zaś idealnie zgrał się z obecnością tego osobnika w pobliżu nie tylko Aloisa, ale także i Margaret.

Młodzieniec nieco zboczył z trasy. Specjalnie spuścił głowę, aby "przypadkowo" wpaść na jakąś kobietę. Wykorzystał chwilę zamieszania do rzucenia okiem za siebie.

Indywiduum przeszło za nim przez skrzyżowanie, niemal zostając rozjechanym. Szkoda, że tak się nie stało.

Alois ruszył dalej. Stracił kilka metrów zapasu, których nie mógł nadrobić. Musiał utrzymywać pozory, że rzeczywiście pozostawał nieświadomy procederu Szarych Koszul. Tylko w ten sposób miał jeszcze jakiś wpływ na zmylenie prześladowcy.

Alois przeklinał swój ponadprzeciętny wzrost, po którym łatwo było go wypatrzeć w tłumie. W tym samym czasie dziękował też losowi za wyrobione na dworze Beliara instynkty czyniące go teraz nie tak bezbronnym jak dawniej. Nie mógł się też zdecydować, czy to radość sprawiła, że wziął głębszy wdech na widok czerwonego szyldu warsztatu mechanika, czy żal, iż w ten sposób zupełnie minimalizował dystans dzielący go i nieznajomego.

Młodzieniec minął kilka aut, myśląc wyłącznie o tym, żeby jak najbardziej oddalić się od szpiega.

Na szczęście, Luigiego Dormhalla nie było trudno znaleźć. Szczególnie, że kłócił się z klientem. Nikt jednak nie śmiał wyściubiać nosa z garażu, nadstawiać ucha albo choćby patrzeć w stronę mężczyzny w ciemnobrązowym garniturze. Nikt się też nie skusił, aby skrytykować marny gust noszącego prokuratora w surducie w białą kratę.

Sprowadzony do Kariorum prosto ze stolicy w ramach przeciwwagi dla detektywa Shurivy goszczonego w ratuszu nie miał może takiego rozgłosu co on. Za to dysponował władzą, która trzymała ludzi na dystans. A przynajmniej większość z nich...

– Już mówiłem, że czekam na części! – warknął Luigi, machając przed oczami natręta jakimiś papierami.

– Jestem wyższym urzędnikiem państwowym... – przypomniał mu mężczyzna. Zmarszczki z czoła zdawały przechodzić także na błyszczącą łysinę.

Złowróżbny ton prokuratora jednak nie działał na mechanika z południa.

– Gratuluję! I to pewnie nie jako pierwszy! Nie mam części. – Uniósł ramiona w akcie bezradności. – Nie rozumie pan? Proszę przejść do kolegi. Odpowie panu to samo – zapewnił mechanik, schodząc nieco z tonu. Urzędnik wydawał się być jednak w wyjątkowo bojowym nastroju.

Alois spojrzał za siebie. Tym razem za ogrodzeniem nie zauważył szpiega. Nie łudził się jednak, żeby ten przestał go śledzić.

Alois musiał mieć tego dnia niespotykanego pecha, bo właśnie stawał się świadkiem awantury i to na dodatek swojego najemcy z działaczem Szarych Koszul.

Prokurator pragnął za to wojny. Nachylił się nad Luigim, korzystając z jego przeciętnego wzrostu, i syknął mu do ucha. Alois zaalarmowany tym wyminął kilka puszek na swojej drodze, zbliżając do nich.

– Jeśli do jutra moje auto nie będzie lśnić, odbiorę panu licencję na wykonywanie zawodu – zagroził łysy mężczyzna.

Alois niemal nie parsknął ironicznie. Ewidentnie urzędnik chciał zaszantażować Dormhalla, posługując się jego niewiedzą. Może nawet próbował popisać się bezkarnością zanim Butler miał wrócić do Kariorum z wezwania w ministerstwie. Jednak mechanika nie trzeba było jednak w tym uświadamiać.

Luigi popadł w nienaturalny bezruch. Jego spojrzenie stało się surowe, nawet jeśli jego głos zmiękł od fałszywej uprzejmości. Tęczówki mieniły się złotem w świetle nabierającego odwagi wczesną wiosną słońca.

– Jutro, to mają przyjść części. Jeśli zechce jednak pan wpaść w odwiedziny, nie ma sprawy – poinformował uprzejmie Luigi, przekrzywiając powoli głowę na bok. Akurat tak, aby Alois nie mógł zobaczyć jego wyrazu twarzy. Pomimo że młodzieniec nie ociągał się zbytnio, zbliżając do nich, jedynie słyszał dalszy ciąg wypowiedzi: – A teraz wracaj na drzewo, z którego zszedłeś małpiszonie, bo klienci czekają.

Alois akurat stanął przed maską holownika, gdy mechanik odsuwał od siebie prokuratora. Luigi krzywił się przy tym, jakby dotykał czegoś obślizgłego, a nie przyszłego kata. Młodzieniec jednak rozszerzył oczy, gdy urzędnik bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu z placu, a potem całego zakładu. W normalnej sytuacji prokurator powinien niedługo wrócić z grupką milicjantów.

Śledzony bez powodu, oczekujący rozstrzygnięcia zeznania podatkowego za działalność gospodarczą, zobowiązany do płacenia wyssanych z palca sum i zobowiązany do zabawiania dwóch panien z dobrego domu pod swoim dachem... Alois nie potrzebował do tej wyliczanki jeszcze zadawania się z awanturnikami, nawet jeśli miało kosztować go to auto.

Młodzieniec już miał pójść w ślady prokuratora, gdy Luigi go wreszcie dostrzegł. Pomachał mu ręką, podchodząc. Pomimo rozłożonych po całej wiacie części nie potrącił nawet najmniejszej śrubki.

– Tak szybko... – powiedział w ramach powitania, wycierając ręce w fartuch.

Kiedy Alois powtórzył za nim ostatnie słowo, Luigi przygryzł wargę. Jego oczy tym razem były piwne, nie budząc żadnych podejrzeń czy też skojarzeń.

– To znaczy... Szybko ściągają te podatki, nie? – wybrnął mechanik, bynajmniej nie burząc swojego wizerunku dziwaka. – Bo po to tu przyszedłeś, panie Kershaw, prawda?

Alois zdjął kapelusz, bojąc, że zahaczy o jakiś obsmarowany smarem łańcuch zwisający z wysoka. Metaliczny zapach rdzy i olejów gryzł go w nos, kiedy zagłębiali się w garażu. Czy mogło mu przy ostatniej wizycie umknąć, jak tu strasznie śmierdziało?

– Przyszedłem w innej sprawie – uprzedził go Alois, wtykając prawą rękę do kieszeni.

Mechanik zerknął mu za plecy. Młodzieńca przeszedł dreszcz, domyślając się, co zauważył Luigi, ale i tak spojrzał w tym samym kierunku. Nie zdobył się nawet na skinięcie głową, gdy zza kolumny wyjrzał jednak Flich, a nie jakiś bandzior. Luigiemu było już daleko do udawania statuły, więc pomachał zamaszyście gazeciarzowi, wychylając przed holownikiem. Chłopak skrzywił się na to, odchodząc.

Mechanik prędko pognał z wyjaśnieniem, choć Alois o nie nie prosił:

– Codziennie próbuje mnie zaskoczyć. Wie pan, muszę go wyganiać, aby coś mu się nie stało. No i oczywiście, aby nie stracić pracy. Ewidentnie kręcą go trybiki – Luigi uniósł kąciki ust, zaczesując włosy.

Młodzieniec nie odpowiedział na to, sięgając wzrokiem dalej niż mechanik. Szpieg czmychał drugą stroną ulicy przygarbiony, ale nie jak przystało na kogoś zmęczonego. Gwałtowne ruchy upodabniały go do wściekłego myśliwego, któremu umknęła zdobycz.

Alois nie mógł odgonić uczucia ulgi. Najwyraźniej pokaz entuzjazmu Luigiego prześladowca wziął za swoją demaskację, a przynajmniej spłoszył się taką możliwością. Co miało z tego wyniknąć, Alois jeszcze nie wiedział i nie zamierzał niczego zakładać.

Większość garażu pozostawała niezmiennie zagracona. Od ostatniej wizyty blat roboczy zdążył wyłonić się spod warstwy gratów. Leżał na nim duży zeszyt z obtłuszczoną okładką. Marmurkowy wzór na tle czerwieni nie pozwalał jednak zweryfikować, które czarne plamy powstały w drukarni, a które już w warsztacie.

W każdym bądź razie to tam skierował się Luigi, gdy już odprowadził pierworodnego Abernathy'ich wzrokiem. Otworzył zeszyt i złapał ołówek w dłoń, przeglądając zawartość kilku stron wstecz.

Gdy Alois zbliżył się do wnętrza garażu, zauważył, iż były to tabele zaczynające nazwiskami (zapewne) klientów. Światło samotnej żarówki wiszącej pomiędzy łańcuchami nie pozwalało jednak odczytać dokładnie, jak miał na imię prokurator, którego mechanik wykreślił z tabeli. Luigi dostawił drugą linię ciągnącą się w poprzek strony, jakby starał się tym samym wymazać postać natarczywego urzędnika ze świata żywych.

– A więc, co pana tutaj przywiało? – spytał mechanik, nie odwracając wzroku znad rejestru.

Luigi jednak nie zamierzał już nikogo wykreślać. Odnalazł bowiem koniec tabeli, przygotowując do zapełnienia kolejnego wiersza imieniem jakiegoś nieszczęśnika zdradzonego przez maszynę.

– Auto – odparł krótko mężczyzna, na co mechanik palnął się w twarz. Alois uściślił: – Jest uziemiony.

– Zrobiłem mu przegląd i sam z siebie powinien jeździć – westchnął Luigi, zerkając podejrzliwie na Aloisa. – Coś z silnikiem?

Młodzieniec zdjął kapelusz, a potem pokręcił głową.

– Przebito opony – powiedział najbardziej neutralnym tonem, jaki miał w swoim repertuarze. – Podejrzewam, że przy okazji uszkodziła się linka hamulcowa.

Mechanik rozszerzył oczy, najwyraźniej robiąc pożytek ze swojego intelektu nie tylko do dobierania wyszukanych metafor. Niemniej szybko spuścił wzrok, zapisując informacje w poszczególnych kolumnach tabeli.

– To poważna sprawa... – szepnął.

Alois machnął na to ręką, choć wyszło mu to nieco sztywno. Potem jednak głos go nie zdradził, gdy wskazał mechanikowi miejsce postoju auta i uzgodnił model kół. Jakimś cudem były na składzie wszystkie potrzebne części, a przynajmniej Luigi nie narzekał, że owych może nie być. Zresztą...

Mechanik zapewnił, że lada moment ogarnie kogoś, by ściągnął samochód Aloisa holownikiem. Potem zaś obiecał, że już za parę dni będzie gotowy do jazdy pod absolutnie każdym względem.

Młodzieniec nie widział w tym zapewnieniu nic podejrzanego, toteż przystał na tą propozycję. Każda oferta była wobec tego dobra, o ile przywracała jego samochodowi sprawność. Spisał zatem z Luigim pośpieszną umowę, która nie zawierała w sobie ani haczyków, ani zdzierskich stawek.

Pomimo wczesnej pory w warsztacie panował gwar. Zbyt wielu ludziom brakowało w danym momencie jakiegoś mitycznego klucza z okrągłą główką, aby było cicho.

Luigi wyjaśnił, że sam nie mógł pojechać holownikiem, bo po prostu tego nie umiał. Musiał poczekać aż truteń (jak nazwał kierowcę tego pojazdu) wreszcie przyjdzie. Do tego czasu pozostawało mu jedynie zająć się zaśniedziałym garbusem, który już zajmował miejsce w garażu.

Wydawało się, że mechanik już skończył z Aloisem. Nawet otworzył maskę auta, zaglądając w wielką dziurę przy silniku, której nie powinno tam być.

Młodzieniec uznał, że w takim razie powinien zadbać, aby szpieg nie niecierpliwił się dłużej. Zrobił ku temu pierwszy krok, ale nie usłyszał pożegnania.

– Nie chcę być wścibski, panie Kershaw, ale czy nie ma pan przypadkiem tu wrogów? – spytał mechanik.

Alois zassał z oburzenia powietrze. Zadawaniem takiego pytania mechanik sam sobie przeczył. To był szczyt wścibstwa, a tępy ból ręki pozbawiał go resztek cierpliwości.

– Ja nikogo nie uznaję za wroga, dopóki mnie nie zaatakuje – burknął młodzieniec. Nie sprecyzował jednak, że Butlera to chętnie by pożegnał na jego pogrzebie. Jeszcze sam by przyklepał grób dla pewności, że stamtąd nie wyjdzie.

Luigi westchnął, wyjmując głowę z auta. Przetarł twarz dłońmi, rozcierając sadzę, która została mu na rękach. Pomimo czarnych smug na czole, kościach policzkowych i brodzie nie wyglądał zabawnie. Aloisowi przeszło przez myśl skojarzenie z zaczernianymi przez zmiennych kończynami albo przybraniem barw wojennych niczym w książkach przygodowych z akcją w jakiejś odległej krainie.

Luigi jednak nie ostrzył pazurów, kłów ani nie szukał w skrzynce z narzędziami za kamiennym toporkiem, kiedy mówił:

– Słyszał pan o efekcie motyla? – zaczepił. Brak reakcji swojego rozmówcy uznał za zaprzeczenie, więc ciągnął dalej – To taka teoria fizyczna. Małe rzeczy w odległej części galaktyki mogą rzutować wielkimi kataklizmami w drugiej – dokończył na wydechu, gdy z trudem dosięgnął jakiegoś narzędzia, które wypatrzył ostatecznie za skrzynką.

Alois nie rozumiał, czemu nadal stał przy mechaniku. Mało też interesowały go jakieś "teorie fizyczne". To, że jednak miał gorszy dzień, nie oznaczało jednak, żeby od razu być nieuprzejmym dla człowieka, który wyświadczał mu przysługę.

– Możliwe... Może mieć pan problemy – ostrzegł dyskretnie Alois, mistrzowsko zmieniając temat. – Za znieważenie urzędnika.

Luigi parsknął, po czym spojrzał znacząco przez ramię. Czego się to miało tyczyć, młodzieniec nie wiedział.

– Z nim to będę mieć zabawę – mruknął mechanik, zerkając znowu do garbusa. Obrócił śrubokręt w palcach, zwracając do Aloisa. – Co zaś do kłopotów...

– Problemów – poprawił młodzieniec, otrzepując kapelusz z paprochów.

– Mniejsza o to. Mówiłem już, że się do nich przyzwyczaiłem – zażartował Luigi. – Ale bez obaw... Ten jegomość ich sprawiać nie będzie – poprzysiągł, kładąc rękę na sercu.

Alois wzruszył ramionami. Nałożył kapelusz, spoglądając za bramę. Nie widział tam natręta.

– Tak jak do tułaczki? – przypomniał młodzieniec. Poczuł lekki niepokój, gdy spojrzenie Luigiego stało się chłodne. Swoje jednak Alois musiał powiedzieć, bo nie chodziło tu tylko o jego wygodę. – Powiem tak... Ostatnio bardzo modna zrobiła się odpowiedzialność zbiorowa. Proszę mieć to na uwadze.

Luigi przełknął ślinę, patrząc z niepodobną do niego mądrością. Nie, żeby był głupi. Inteligencję jednak można było wynieść z książek. Południowiec zaś miał w swoim spojrzeniu coś, od czego zaschło Aloisowi w ustach. Jakby wkroczył do groty sfinksa, a ten powiedział mu swoją zagadkę i ją przeżył.

– Dobrze – kiwnął powoli głową mechanik bez urazy w głosie. Zdawało się Aloisowi, jakby jednak rzucał urok. Był tym uderzeniem skrzydeł motyla, które pchnie go ku przepaści. – A pan niech zapamięta swoje słowa. Nierzadko bywa tak, że odpowiadamy sobie na własne pytania akurat wtedy, gdy dane problemy nas nie dotyczą. Albo szukamy odpowiedzi, kiedy już nas dopadną.

Alois jedynie kiwnął głową, próbując ruszyć z miejsca. Ukłucie w prawej ręce pomogło mu w tym. Nawet nie pożegnał się, odchodząc pośpiesznie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro