Rozdział I cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Samochód zniknął właśnie za zakrętem wyblakłej kamienicy. Koła terkotały o deptak, a podwozie potrzaskiwało niemiłosiernie. Przechodnie oglądali się za klasycznym, czarnym fordem, które swoje najlepsze dni miał już dawno za sobą.

Pojazd szarpnął gwałtownie, zatrzymując pod jednym z najnowszych przybytków miasta. Surowy kilkupiętrowy budynek przewyższał wszystkie pozostałe zgromadzone wokół zabytkowego dziedzińca. W zestawieniu z otoczeniem urząd był wręcz prymitywny. Jednak nie z tylko tego powodu kierowca auta odnosił się do niego z niechęcią.

Mężczyzna prędko wyszedł, trzaskając drzwiami. Z kieszeni długiego, czarnego płaszcza wyjął tylko jeszcze kluczyki i zabezpieczył samochód. Musiał co prawda na nowo go otworzyć, aby wyjąć neseser, ale potem w kilku krokach znalazł się we wnętrzu urzędu Kariorum.

Zajęło mu trochę, zanim wspiął się po schodach do gabinetów urzędników od spraw danych osobowych i praw cywilnych. Pomimo iż siedziba oddziału znajdowała się na drugim piętrze, gdy już mężczyzna dotarł na miejsce, dyszał okropnie, rozmasowując sobie lewą pierś. Za to bez zwłoki zawiesił wełniany płaszcz na wieszaku w holu oraz kapelusz. Nie rozstał się jednak z rękawiczkami z czarnej skóry.

Mężczyzna nie sprawdzał zawartości teczki jak inni oczekujący na korytarzu. Wiedział, że po jego stronie wszystkie formalności zostały już dawno wypełnione. Bębnił palcami o skórzaną klapę, odliczając upływający czas.

Nie mógł się nadziwić nieporadności urzędników. Może i zostali wybrani pośród niekompetentnych parweniuszy, gdyż ludzi z pomyślunkiem wysłano na front, ale jak mogli się tak guzdrać! Przecież mieli procedury! Oczywiste jak przepis kulinarny!

Usłyszawszy swoje nazwisko, mężczyzna podniósł się z krzesła, obciągając ciemnozieloną kamizelkę. Odprowadzony zazdrosnymi spojrzeniami innych interesantów wszedł do pomieszczenia ukrytego za drzwiami z mleczną szybą. Nie został ciepło powitany i na to też nie liczył.

Urzędnik przywykł już do widoku nadzwyczaj wysokiego mężczyzny, toteż spokojnie wrócił za biurko. Ledwie zajął swoje miejsce, kiedy na aksamitnie zielonej podkładce wylądował pliczek dokumentów, świeżo wyjęty z aktówki gościa.

Siwiejący biurokrata bez słowa wziął się za przeglądanie treści kartek, które tylko w jego oczach miały jakąś większą wartość. Marszcząc nos zza okrągłych okularów, nie mógł dostrzec, jak klient poprawiał mankiet koszuli, zasłaniając szmaragdowy atłas lśniący na jego nadgarstku. Ustawiwszy aktówkę koło krzesła, dżentelmen położył łokcie na oparcia krzesła. Cierpliwie oczekiwał werdyktu, choć chętniej zająłby się innymi rzeczami.

Urzędnik, zdejmując okulary i rozmasowując nasadę nosa, zamruczał coś pod nosem. Spojrzał się na mężczyznę dopiero, gdy już zamknął tekturową teczkę.

– Czy może mi pan przypomnieć, panie Kershaw, co pana tu sprowadza? – zapytał powoli, sięgając już po szklankę wypełnioną do połowy wodą.

Alois miał wrażenie, że temu gryzipiórkowi zadrżały wargi w tłumionym rozbawieniu. Mu bynajmniej nie było do śmiechu.

– Powinien to pan wiedzieć – stwierdził sucho, zakładając ręce na piersi. – Wymiana informacji to podstawa funkcjonowania aparatu administracji, nieprawdaż?

– Być może. Niemniej chcę się jedynie upewnić, czy podjęte działania są stosowne do poruszanego problemu.

– Na podstawie przedstawionej dokumentacji powinien być pan zdolny wyciągnąć stosowne wnioski. – zaczął twardo, aby wyrecytować z pamięci numer katalogowy jego sprawy.

Urzędnik ze zdumieniem odnalazł wspomniane zaświadczenia i akty pod wskazanym oznaczeniem. Nie zagłębiał się jednak w lekturę. Wbrew swoim poświadczeniom, Alois widział, że urzędnik już zapoznał się ze szczegółami sprawy.

Przez chwilę podyskutowali odnośnie pochodzenia poszczególnych kartek składających się na dowody tożsamości młodego i jedynego spadkobiercy rodu Kershawów. Począwszy od aktów urodzenia, świadectwa wykształcenia, a na potwierdzeniu zeznań kilku świadków skończywszy, wydawało się, że biurokracie zabrakło kontrargumentów. Z cieniem dumy w spojrzeniu Alois zamknął mu usta, wyjmując ostatni dowód w sprawie. Pojedynczą kartkę z pietyzmem położył na blacie małego biurka. Pieczęć ośrodka wojskowego nie musiała nic mówić, ale treść dokumentu potwierdzała przedstawioną przez niego wersję.

– Cóż, nie pozostaje nic innego, panie Kershaw, jak złożyć jeszcze wniosek do sądu. Jeśli rozprawa nie wykaże nieprawidłowości, pewnie uda się panu odzyskać to, co jest panu należne – ogłosił urzędnik oficjalnie, wyjmując z szuflady stosowny formularz.

Alois niechętnie otwierał usta, aby przytaczać oczywistości, które krwawicą musiał udowadniać. Nie marnował zatem słów, wypełniając kolejny dokument w machinie procedur dzielącej go od spokoju. Nie mógł się jednak cieszyć, że był już bliżej celu niż przed dwoma miesiącami. Zbyt wiele nerwów go to kosztowało, o matce nie wspominając...

Zachował jednak kamienną twarz, pożegnał się, jak przystało na człowieka kulturalnego i zabrał swoje rzeczy. Gdy ubierał się po drodze do wyjścia, pragnął z siebie strząsnąć spojrzenia urzędników, którzy z kolei patrzyli na niego jak na osobliwość. Rzeczywiście... On też nie spodziewał się, że jakaś sprawa może odsyłać człowieka tyle razy w to samo miejsce.

Za to w samochodzie odetchnął z ulgą, opierając dłonie o kierownicę. Boże! Nareszcie! Położył kapelusz na siedzeniu obok. Powoli odpalając samochód, opuścił agorę przed urzędem miejskim i komendą. Pomknął w stronę zamku, a po drodze minął wschodnie kamienice zamożnego mieszczaństwa. Po drugiej stronie podzamcza miał co najmniej dwie sprawy do załatwienia, ale tym razem bynajmniej nie żałował poświęcanego na to czasu ani paliwa.

Sentymenty i wzruszenia związane z powrotem do domu już dawno minęły. Nie wiedział jednak, czy się cieszyć, że w jego wspomnieniach kamienice wydawały się bardziej strojne niż okazywały w rzeczywistości. To był najmniej istotny dysonans pomiędzy jego wyobrażeniami domu w Ezdenie, a tym, co zastał z niego wracając.

Alois bynajmniej nie narzekał, kiedy zwolnił fordem, ostrożnie manewrując na krawężnik. Upewniwszy się, że piesi mogą korzystać z chodnika, a jezdnia pozostaje przejezdna dla innych pojazdów, zaciągnął hamulec. Skrzywił się, kiedy siarczysty wiatr owionął mu twarz. Nie poprawiał jednak szalika, już zbliżając się do witryny apteki. Kiedy stanął przed szybą, dokładnie widział swoje odbicie w tafli szkła. Przywołał wówczas pogodniejszy wyraz twarzy, następnie przekraczając próg. Bardzo powoli otworzył drzwi, starając nie poruszyć dzwonkiem obwieszczającym jego przybycie.

Z powodzeniem udało mu się stanąć na wycieraczce i rozejrzeć po lokalu, nie robiąc przy tym hałasu. Na półkach było mniej lekarstw nawet niż w czasach wojennych, ale już się nimi nie zajmował, aby wiedzieć, czy to były preparaty o szerszym spektrum działania, czy też po prostu brakowało towaru.

– Riff? – zawołał szeptem Alois, zmierzając w głąb lokalu.

Przekradł się za ladę, a następnie na zaplecze. Za drzwiami z mlecznego szkła znajdowało się małe pomieszczenie z obszerną szafą, stanowiskiem do sporządzania leków na zamówienie oraz rozmaitymi szklanymi naczyniami. Do elementów wyposażenia należał także aptekarz, który spał na krześle z otwartą paszczą.

Alois aż zmarszczył czoło, gdy mag chrapnął przejmująco, jakby miał zerwać firanki z karnisza. Podszedł do niego i trącił go w ramię. Riff niemal spadł z krzesła. Nie krzyknął, ale chwilę błądził wzrokiem po pracowni, zanim namierzył mężczyznę.

Kiwnął mu głową na powitanie, jeszcze doszedłszy do siebie po przerwanej drzemce. Nieskwapliwie podniósł się z krzesła, podchodząc do szafy z ziołami, do której przymocowano haczyk, a na nim zawieszono płaszcz. Mag zarzucił go na kitel i poczłapał, szperając w kieszeni spodni. Alois wyręczył go w bezdźwięcznym podnoszeniu oraz opuszczaniu lady, gdy skierowali się na zewnątrz.

Nim opuścili aptekę, Riff wskazał palcem na ulicę, a konkretnie daszek rozciągający wzdłuż fasady budynku. Alois przewrócił oczami, poprawiając szalik. Za to ponownie udało mu się otworzyć drzwi nie tylko dla siebie, ale i przyjaciela, nie wzbudzając przy tym dzwonka w brzmienie.

Na zewnątrz oparli się o ścianę.

– I jak tam? – spytał Griffin, wyjmując z kieszeni spodni metalową papierośnicę.

– Niektóre rzeczy się nie zmieniają – sarknął Alois, patrząc na konstrukcję daszka nad wejściem do apteki i krótkie sople z niego zwisające. – Jak mają się dziewczyny?

Griffin westchnął, wkładając papierosa do ust. Zasłaniając jego drugi koniec dłonią i pojemnikiem, przybrał pozę, jakby podpalał go z użyciem zapalniczki albo zapałki. Alois natomiast uważnie patrzył, jak czubek palca wskazującego maga pokrywa się magią. Gdy Riff przyłożył opuszek do tytoniu, ten zażarzył się, puszczając wąską, siwą smugę. Opuścił dłonie, chowając papierośnicę z powrotem do spodni.

– Helen jest zmęczona. Mała nie daje nam spać. Nie lubi, jak ją trzymam na rękach – powiedział szybko, śledząc jak dymek rozmywa się na tle szarego nieba. – Przynajmniej nocą... Za dnia już nie ma z tym problemu.

– Może to przez tytoń? – zasugerował Alois. Zresztą, do niedawna mag nie miał żadnych nałogów.

Riff uśmiechnął się krzywo, ocierając drugą ręką oczy.

– Cóż... Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczą... – Spojrzał smętnie w niebo.

Alois włożył ręce do kieszeni płaszcza.

– Wróciłeś do nich – przypomniał stanowczo. – Było ciężko, ale...

– Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo – Riff dokończył, choć w inny sposób niż Alois by sobie tego życzył. Wydarzenia ostatnich miesięcy nie podważały jednak słuszności tego stwierdzenia.

– No nie. Ale zawsze mogliśmy skończyć martwi – zauważył względnie pogodnie Alois. – A tak możemy wpaść w kolejne kłopoty...

Riff zaciągnął się dymem. Jego wąs uniósł się niesymetrycznie.

– Ale się w tobie optymista obudził – mruknął ironicznie, opierając głową o ścianę. – Gdzie twoje artykuły?

Alois oddał się zupełnie strzepywaniu wilgoci ze swojego płaszcza. Patrzył na jego front, gdy odpowiedział, kręcąc głową na boki:

– Wybacz. Nie mam ostatnio czasu – odparł przymilnie. Uniósł nieznacznie kąciki ust, dodając: – Trochę zarobiony jestem.

Na nudę Alois na pewno nie narzekał. Nawet w szpitalu tego nie robił. Tygodnie rekonwalescencji wydawały się jednak bardzo odległe, które zrzuciły się na niego, gdy tylko przyjechał do Kariorum. O ogromie obowiązków do wypełnienia dowiedział się jednak, dopiero przystępując przez próg domu, a następnie szpitala.

Mag posłał kolejny obłoczek w stronę nieba i w inną stronę niż stał Alois. Prędko kończący się dzień, a wraz tym nadchodzący zmierzch, podkreślał cieniami jego kości policzkowe oraz zmarszczki formujące wokół ust .

– Na pewno... – mruknął Riff, strzepując popiół z końca papierosa. – Daj znać, kiedy będę rozmawiał oficjalnie z Aloisem, a nie jego zwłokami – zażartował, uśmiechając pierwszy raz w czasie tej wizyty.

Drugi z mężczyzn żachnął się, odczytawszy intencje swojego rozmówcy.

– Tak ci źle, że masz kamienicę na własność? – spytał żartobliwie Alois. Widząc ostrzegawcze spojrzenie maga, zakreślił oczami krąg, po czym zapewnił: – Dam.

Griffin kiwnął głową, wciągając znowu dym z papierosa. Nie pierwszy raz nie miał już więcej do powiedzenia, ale Alois nie czuł się tego dnia na siłach, aby korygować jego humory. Ten wyjął kluczyki z kieszeni i obrócił nimi na palcu. Mag spojrzał na przyjaciela. Uśmiechnął się wyrozumiale, kiwając mu głową.

Alois nie zwlekał zatem, gdy wracał do auta i jechał wypocząć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro