Rozdział IX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Krawiec nie popisał się, szyjąc za małe ubrania. Oczywiście nie prosił o zapłatę, widząc jak beznadziejnie leżały. Pergaminowa cera, na której plamy wątrobowe zaczęły się wyraźnie odcinać, przyśpieszony oddech czy też suchość w ustach objawiająca częstym popijaniem wody ze szklanki mówiły jednak, z jak wielkim trudem mu to przyszło.

Młodzieniec natomiast swoje marne samopoczucie znowu zrzucał na pogodę. W ciągu kwadransa potrafiło czyściusieńkie niebo pokryć gęstą warstwą ciemnych chmur, z których padał deszcz ze śniegiem. Po kilku minutach spaceru w takich warunkach ludzie przypominali drżące sopelki, nie mówiąc już o osobach ze schorzeniami układu krążenia.

Całe szczęście Alois uniknął mżawki, w samą porę docierając do kamienicy. Zajrzał do księgowego, kontrolując jego pracę, a następnie zaszył na kanapie, którą ktoś wystawił z mieszkania, ale nie udało mu się jej przeprowadzić przez wąskie drzwi wejściowe.

Flich już trzeci raz wyglądał przez szczelinę w drzwiach na korytarz. Szczelina pomiędzy drzwiami i futryną z każdym podejściem rozszerzała się, a chłopak przestawał garbić. Tym razem jednak gazeciarz nie ograniczył swojego psocenia jedynie do podglądania. Wyszedł bowiem z mieszkania, kierując ku właścicielowi kamienicy.

– Na pewno pan nie wejdzie? – spytał chłopak, błagając spojrzeniem, aby tym razem Alois nie odmówił. Mężczyzna pokręcił głową.

Flich złapał za swój kołnierzyk, zerkając za siebie. Koszula zapięta na ostatni guzik zatrzeszczała, gdy opuścił ramiona z rezygnacją.

– Mama mnie ugotuje... – szepnął, próbując nawiązać z Aloisem nić porozumienia.

Mężczyzna westchnął, nie zastanawiając się, czy upór chłopaka wynikał z wprawy w sprzedawaniu gazet, czy nalegań jego matki.

– Ale chętnie coś przekąszę – odparł natomiast Alois, dochodząc do wniosku, że na pewno mu to nie zaszkodzi. Chłopak odetchnął z ulgą.

Flich zasalutował, wbiegając pędem do mieszkania. Było stamtąd słychać rozgorączkowane dopytywanie pani Abernathy, co też Alois by chciał. Kiedy jednak zdecydowała się nie wysilać, chłopak wyszedł z talerzykiem i kilkoma ciasteczkami. Mężczyzna, ku jego uciesze i matki Flicha, od razu przeszedł do konsumpcji. Zawiesił się jednak w połowie kęsa, kiedy kątem oka dostrzegł, iż już przestało padać

– Która godzina?

– Chyba piąta. – Wzruszył ramionami Flich, poprawiając palcem kołnierzyk jasnoniebieskiej koszuli zapiętej pod samą szyją. Alois uśmiechnął się, dostrzegając w tym znajomą niechęć Reagana do mazidła, kiedy musiał ponownie ją zaaplikować w nieco mniej napiętej atmosferze niż bal. Chłopak napuszył się, wytykając go palcem. – To pana wina. Cały czas mam się ubierać jak pan.

Nigdy nie miałem ambicji na modowy autorytet, a tu proszę... – zażartował w myślach Alois.

– Jeśli rodzice coś ci każą, najwyraźniej tak jest dobrze – powiedział lekko, podszywając głosem autorytetem. – Po drugie zabierz palca, bo ci go odkroi zmienny.

Flich gwałtownie spuścił powietrze, przechodząc z nogi na nogę. Z oczu w kolorze miki błysnęła złość.

– Zmienni nie używają noży – stwierdził krótko.

Alois przycisnął językiem okruszek czekolady do podniebienia, delektując się rozpływającą po języku słodyczą. Przełknął ciasteczko, ciesząc, iż państwo Abernathy mieli wyjątkowo dobry gust, jeśli chodziło o słodycze.

– Ależ używają, tylko się z tym nie obnoszą – zaprzeczył mężczyzna, przyglądając kółeczkom jasnego ciasta upstrzonego pokruszoną czekoladą niczym piegami. Podniósł wzrok znad nich, gdy ciągnął dalej – A że żyją całe wieki, umieją się nimi posługiwać nawet lepiej niż my. Szczególnie, jeśli przychodzi do przypominania swoim poddanym ich miejsca – dodał, podszywając prawdę ironią tylko dla siebie zrozumiałą.

– To dzikusy – bronił się chłopak, wtykając ręce do kieszeni.

– Wiele rzeczy mówią w mediach. – machnął ręką Alois, nie kryjąc swojego stosunku do tego. – Im coś ma większy nakład, tym więcej ma w sobie bzdur.

– No, ale nie wszystko może być nieprawdą? – zastrzegł Flich, zakładając ręce na piersi. Obrzucił oskarżycielskim spojrzeniem drzwi, spod których nabiegało do budynku chłodne powietrze i wilgoć.

– Nie. – Kiwnął głową Alois, odkładając ciasteczka obok siebie na siedzeniu. Potem sięgnął po kapelusz położony dotąd na kolanach i odkurzył go z okruszków, a także płaszcz. – Ale jeśli byliby tylko dzikusami, mogliby się porozumiewać? – spytał poważnie, patrząc na chłopaka, który zacisnął zęby. – Nie tylko między sobą, ale też z nami, aby zawierać pokoje? A jak tak, to w jaki sposób mogą wyznaczyć kogoś, aby ich reprezentował, jeśli nie ma u nich czegoś takiego jak hierarchia? – Alois ponownie włożył na głowę kapelusz. – Czy w takim wypadku nie powinni się wpierw wybić? A wówczas zostaje pytanie, czemu nadal się z nimi handryczymy zamiast zamknąć temat?

Flich chwilę się zastanowił nad odpowiedzią. Włożył ręce do kieszeni i patrzył na czarno-białe kafelki. Butem kopał wystającą krawędź jednej z nich, aż wreszcie nieśmiało powiedział:

– Aby ludzie nie myśleli o tym, że można coś zmienić we własnym kącie?

Alois spochmurniał. Opadł ciężko na oparcie kanapy. Cień spod schodów skrył jego twarz, która zrobiła się minimalnie bielsza niż przedtem.

– Tak – zaczął niewesoło. – Jest w tym trochę racji.

Chłopak od gazet kiwnął głową. Usiadł koło Aloisa i wziął talerzyk, częstując ciasteczkami. Oparł go o jedno kolano, gdy patrząc się na drzwi, zmienił temat.

– Tata ma dość, że cały czas wydłużają mu dyżury. W zasadzie to cały czas jest wkurzony – odparł.

– Cóż... Można pomyśleć, że nie wiem, o czym mówię, ale czekanie na coś, co można byłoby załatwić w moment, przeszło... – Alois zerknął na zegarek – Godzinę temu może wkurzać.

Flich pokiwał głową, opuszczając nieco ramiona.

– Pan Dormhall... – zaczął niepewnie chłopak. – Zazwyczaj wraca wcześniej. A potem opowiada mi o autach, bo mama mu kazała. Może trafił mu się jakiś gruchot... – Wzruszył ramionami, zerkając na dwór.

Podzielał brak entuzjazmu Aloisa w wychodzeniu na dwór. Mężczyzna z przyjemnością zaszyłby się pod kołdrą. Przynajmniej zjadł coś...

Alois nieco się nachylił, patrząc na chłopaka. Kurcze, przecież to było oczywiste, że ten gamoń z każdego coś wyciągnie. Nawet z takiego Południowca, co się uśmiecha od ucha do ucha, a ostatecznie nic po sobie niezdradzającego!

– Pracuje w warsztacie? – spytał kompletnie zaskoczony mężczyzna.

Może Alois nie powinien oceniać ludzi po pozorach, ale Luigi raczej przywodził na myśl beztroskiego grajka aniżeli kogoś doglądającego maszyn. W zasadzie nie wyglądał na kogoś, komu można było powierzyć cokolwiek pod opiekę, jeśli miał być szczery.

– Tak. A jakie gabloty tam ma! – Oczy zabłyszczały Flichowi z ekscytacji.

Alois kiwnął głową.

– Zapewne – burknął mężczyzna, mając na uwadze to, że jego auto nie robiło takiego wrażenia. – A co tam robi? Naprawia auta, czy raczej się uczy?

Chłopak najwyraźniej nie widział różnicy pomiędzy stażem, a pełnowymiarowym etatem. W ramach odpowiedzi Flich stwierdził, że jak raz wyprzedał gazety i wpadł do warsztatu, Luigi był w smarze od czubka głowy aż po pas. Za to Alois zwęszył okazję, wyciągając od niego adres. A nóż miało mu się to kiedyś przydać...

Kiedy Flich wrócił do matki i rodzeństwa, mężczyzna jednak nie ruszył w stronę drzwi nawet o centymetr. Tego wieczora już i tak nie miał zamiaru ruszać na polowanie za południowcem, choć musiał z nim porozmawiać.

Zamiast tego Alois położył sobie kapelusz na czole, a rondem przesłonił oczy. Nie zaszkodziło chociaż na chwilę spróbować się wyłączyć. Nie było to jednak łatwym zadaniem, bo nie dość, że budynek robił za pudło rezonansowe ruchu sąsiedniej ulicy, to hałasowi udzielała się także krzątanina domowników.

Ledwie zmrużył oczy, kiedy w ręce zaczął czuć znajome tępe kłucie. Dopiero po chwili stało się intensywniejsze. Tym razem Alois miał przy sobie środki przeciwbólowe, które miałyby na to zaradzić.

Wyjął malutką tabletkę z małego słoiczka z brązowego szkła, a następnie schował pojemniczek do kieszeni. Bardzo ostrożnie włożył sobie tableteczkę do ust i rozgryzł, aby nie upadła. Zgodnie z zaleceniami Griffina poczekał aż gorycz zupełnie wypędzi słodycz ciasteczek, zanim przełknął ślinę.

Jeszcze leki nie przyniosły mu ulgi, kiedy kamienica zadrżała. Przybysz nieumyślnie trzasnął drzwiami.

– Cholera! – syknął z niepokojem. Przesunął wzrokiem po witrażu. – Proszę nie pęknij... Nie pęknij... Nie pękłeś – westchnął z ulgą, gdy sprawdził każdy skrawek kolorowego szkła. Następnie oparł się plecami o drzwi, poprawiając uchwyt na siatce. Na twarzy Luigiego zamajaczył lekki uśmiech.

Nie zrezygnował z ekstrawagancko białego kapelusza, ale za to buty zamienił na coś mniej pretensjonalnego. Z ręki wisiała mu siatka z pomarańczowego sznurka. Zobaczywszy Aloisa na kanapie podskoczył, a wszystkie słoiki, puszki czy co tam jeszcze ze sobą dźwigał, zadzwoniły.

– Ja cię. Dzień dobry, panie Kershaw – odparł Luigi prędko, odchodząc na krok od wejścia. – Czeka pan na kogoś?

Alois poprawił kapelusz, ukrywając krzywy uśmiech.

– Dobry wieczór – podkreślił, z chrupnięciem w plecach podnosząc z sofy. – Zgadza się. Czekałem właśnie na pana.

Południowiec otworzył usta. Szybko zamknął je jednak, wskazując lokal na parterze kciukiem wolnej ręki.

– W takim razie może się przejdziemy? Tylko odłożę rzeczy – zaproponował, uważnie obserwując reakcję Aloisa.

Mężczyzna włożył prawą rękę do kieszeni, dochodząc do wniosku, że już i tak nic nie tracił. Kiwnął głową, pozwalając Luigiemu oddalić się. Sam wyjrzał na zewnątrz, z ulgą witając rześkie powietrze na swojej twarzy. Tak, spacer na pewno był dobrym pomysłem.

Zatem, gdy tylko tamten zajrzał do pani Abernathy'owej, a trzy słoiki konfitur dla niej, przejął Flich, od razu otworzył hol. Jak można się było domyśleć, wieczorem w tej dzielnicy nie było nawet żywej duszy. Za to budynki (te które jeszcze stały) prezentowały się wówczas wspaniale. W słońcu nabierały żółtej nuty, która nie służyła bieli kamienia czy też stylizowanym na owy tynku. Natomiast w świetle latarni czy też łagodnego, białego od chmur nieba cały kunszt skupiony na gzymsach, płaskorzeźbach kolumn jak też kolorowych dachówkach był łatwo dostrzegalny, jeśli tylko podniosło się głowę znad popękanych płytek chodnika.

Aloisowi od razu rzuciło się w oczy, że Luigi chodził sprężyście, jakby ciało mu w ogóle nie ciążyło. Tak nie poruszali się mieszkańcy Kariorum, a przynajmniej nie ci, co tu zostali. Wątpił, czy w innych regionach ktoś poruszał się podobnie.

Nie dostrzegał na Luigim śladów smaru, oleju czy innych przejawów pracy w warsztacie, choć we wcześniejsze słowa Flicha nie wątpił. Jedynie rozczochrane włosy wystające spod kapelusza zdradzały, iż miał za sobą kilka godzin jakiejś aktywności. Nie miał też sińców pod oczami, czy zmarszczek pomiędzy brwiami. Głowę trzymał zadartą wysoko, jakby dopiero co się obudził.

Jeszcze ta radość błyszcząca z oczu...

Alois spochmurniał, poruszając palcami pobolewającej ręki.

– Domyślam się, że to od Abernathy'ego juniora dowiedział się pan, kiedy na mnie czekać? – zaczepił pogodnie Dormhall, ciaśniej owijając sobie dziergany szalik wokół szyi.

Alois poszedł w jego ślady, kiwając ponownie głową. Wyminęli parę, która zapatrzona w siebie zajmowała większą część chodnika. Mężczyzna w białym kapeluszu ruszył przodem. Młodzieniec niebawem go dogonił. Tępy ból w ręce znowu się wzmógł.

– Nie jest to nieprawda – przyznał po chwili południowiec, gdy już zrównał się tempem chodu z Aloisem – Ale trafił nam się wyjątkowo niecierpliwy klient. Zapewne też już pan wie, że pracuję jako mechanik. Im więcej niezadowolenia ludu, tym więcej powgniatanej karoserii samochodów urzędników do wyklepania. – I było widać, że już jak najbardziej rozumiał ich motywacje. – Ten jednak naprawdę musiał zaleźć komuś za skórę. Nie wiem jak, ani co wybuchło pod... – zawiesił się, próbując dobrać najodpowiedniejsze słowo. – Tym autem, ale rury do wymiany.

Gdyby tylko ktoś się tak odważył raz wysadzić auto Butlera z nim w środku..., Alois westchnął do własnych marzeń.

– Brzmi poważnie – przyznał zamiast tego młodzieniec.

– Gdyby było, to nie ja bym się tym zajmował. – Luigi machnął ręką. – Po prostu czekam na rury z fabryki, ale przez tego sekretarza musiałem na oczach mu rzeźbić jakieś trybiki, aby w końcu uznał, że rzeczywiście się tym autem zajmę.

Alois zmarszczył brwi, patrząc na mechanika z ukosa.

– A to nie rury powinien pan rzeźbić? Wie pan, zamiast tych trybików?

Mechanik uśmiechnął się przebiegle, z uznaniem spoglądając na Aloisa.

– Też mi się tak wydaje – parsknął z błyskiem w oku. – Ale jaśnie pan każe, a ja parobek to robię.

– A więc nie tylko w urzędach są tacy sprytni inaczej...- westchnął Alois, pocierając prawą rękę. Kolejne panaceum na wszystkie bolączki okazywało się właśnie bublem.

Luigi tym razem nie powiódł tam wzrokiem. Chyba był pierwszą osobą, która nie palnęła od razu "czy coś się stało?". Zamiast tego odsunął się o krok. Wiercenie w szpiku osłabło. Alois wciągnął powietrze, szykując na załatwienie tego, po co go w ogóle fatygował.

– Widzę, że już poznaje pan blaski i cienie życia w Kariorum – zagaił młodzieniec, zerkając w górę.

– Cóż, żeby tych cieni było tak wiele... – wtrącił Luigi, najwyraźniej nie odczytując poprawnie, że to był dopiero początek. Mlasnął, gdy zdał sobie z tego sprawę. Cień irytacji rozmył się w fascynacji dziwnym modelem auta, które niemal wjechało na niego, ocierając felgami o krawężnik.

– Nie wiem, jak wygląda biurokracja na pograniczu – zaczął Alois. – Tutaj jednak urzędnicy cenią sobie dostarczanie dokumentów z dużym wyprzedzeniem. Muszę się z tym jednak niestety liczyć – nie dodał ze szczególnym naciskiem na "a i pewnie to nic nie da, bo mnie nie lubią".

Luigi i Alois doszli do przejścia dla pieszych, ale zatrzymali się, gdy czerwony pryzmat przekręcił się ze zgrzytnięciem na zielony. Pusta ciężarówka parsknęła czarnym dymem, na nowo ruszając. Ociężale przeturlała się po hopce. Pozostała w jednym kawałku, choć wyglądała, że gdyby ktoś ją kopnął, rozpadłaby się na części pierwsze.

Luigi przygryzł wnętrze policzka, bawiąc się frędzelkiem na końcu ciemnoczerwonego szalika.

– Rozumiem... – przytaknął. – A co ja do tego mam?

Alois spuścił wzrok, zaciskając usta w wąską linię. Nie dość, że przy nim prawa ręka go świerzbiła, to jeszcze czuł się jak natręt.

– Otóż, lada moment zamkną rok rozliczeniowy – powiedział przez zęby, widząc jak milicjancie przechodzą koło niego, tym razem nie robiąc mu kłopotów. – Po prostu muszę rozliczyć się z pańskim czynszem tak jak z innymi w jednym terminie.

Spojrzał na Luigiego. Owy cierpliwie wysłuchiwał go, nie zdradzając po sobie niezadowolenia. To było nawet gorsze, niż jakby się nie hamował...

– A to wypada na koniec tego tygodnia? – spytał (jakże inaczej) spokojnie.

– Właśnie – westchnął z rezygnacją Alois. Prędko jednak dodał, wspomagając ruchami lewej ręki. – Po prostu potem panu obniżę następne opłaty, aby się wyrównało, ale teraz sytuacja jest... No właśnie taka. – sapnął, nie mogąc z zakłopotania się wysłowić.

Luigi uniósł kapelusz i zaczesał włosy wolną ręką, nim znowu go założył. Żaden z nielicznych przechodniów nie zauważył błysku jego źrenic w świetle nadjeżdżającego z naprzeciwka kabrioletu. Alois owszem, ale objawiło się to nieznacznym pogłębieniem zmarszczki między brwiami.

– Nie ma problemu – odparł pogodnie. Drugi mężczyzna rozszerzył oczy ze zdumienia. – Panie Kershaw – zaśmiał się, jakby mu ulżyło. – Ja już myślałem, że chcą mnie eksmitować! Szczerze mówiąc, by mnie to w ogóle nie zdziwiło...

Powiedziane zdanie tak lekkim tonem wyraźnie zaryło się w pamięć. Niemniej Alois wreszcie mógł stwierdzić, że ruszył z czymś do przodu. Nawet jeśli Margaret nadal się nie odezwała. Jeśli w ogóle miała się kiedykolwiek odezwać...

– Jeśli będą mieli taki zamiar, to nie zrobią tego tak przyjemnie –mruknął pod nosem Alois, skupiając na sobie poważniejące spojrzenie mechanika. – Dziękuję i przepraszam za kłopot.

Zastanowił się wtedy, czy nie przybliżyć Luigiemu nieco dokładniej okoliczności, jakie musiał brać pod uwagę. Widząc uśmiech na twarzy Luigiego, wstrzymał się z tym jednak.

– Panie, to żaden kłopot. I coś widzę, że pan o tym wie – zauważył południowiec, podnosząc brew.

Alois spiął się, wspominając czasy, kiedy rzeczywiście groziła mu śmierć, a nie odsetki za zwłokę.

– Jakie czasy, takie kłopoty, panie Dormhall – odpowiedział wymijająco.

Przegapili kolejną zmianę świateł. Nikt jednak nie przejmował się zbytnio mężczyznami, którzy ryzykowali zapaleniem płuc, gdy mżawka gęstniała co jakiś czas.

Mechanik pokręcił głową.

– Tylko nie "panie", bo czuję się staro. Samo "Dormhall" albo "Luigi" – zastrzegł sobie, a Alois w duchu podniósł brwi na tą osobliwą uwagę.

– Jak sobie życzysz – zgodził się młodzieniec, zbierając do odejścia.

Wysunął przed siebie prawą rękę. Owszem, bolała go, ale nie był przecież jaskiniowcem. Zresztą, jeden uścisk dłoni mógł przecierpieć tego wieczora, skoro pamiętał, że w dniu przyjazdu Luigiego o tym zapomniał.

Mechanik rozszerzył oczy. Spiął się, jakby mierzono w niego nożem. Zrobił pół kroku w tył, wciskając ręce w kieszenie. Alois mógł przysiąc, że w ich środku pękły szwy.

– Chyba zostawiłem czajnik na gazie. – Luigi odsunął się kolejny krok, zerkając za siebie jak spłoszony królik. Tylko za sprawą kobiety z refleksem na nią wpadł, gdy usunęła się zza niego. – Muszę lecieć. Jutro przyniosę gotówkę.

Nim ruszył dalej, Alois jeszcze go zatrzymał. Otworzył szeroko oczy z wrażenia. Prawą rękę oczywiście już schował, jednak mu nie ulżyło.

– Potrzebuję czeku – sprecyzował młodzieniec.

Luigi pokiwał głową gorliwie, podskakując na stopach, jakby zbierał się do startu w wyścigu biegaczy.

– No to czek – odkrzyknął Luigi. – Na dziesiątą do księgowego. Dobranoc.

Mechanik rzucił się do biegu, machając Aloisowi na pożegnanie. Jego szlak wyznaczał coraz głośniejszy szmer plotek i wymienianych uwag. Przynajmniej ludzie nie przypominali już takich bezmózgich automatów...

Tyczyło się to w pewnej mierze także Aloisa, którego brwi nie chciały się obniżyć nawet o milimetr.

– Dobranoc – szepnął, choć Luigi nie miał szans tego usłyszeć. Uśmiechnął się krzywo pod nosem.

Dopiero gdy znowu odwrócił się w stronę skrzyżowania, uniósł prawą dłoń przed siebie. Oglądał ją, jakby wcale nie skrywała jej rękawiczka i bandana. Nie bolała go już. Albo zawdzięczał to środkowi przeciwbólowemu, albo...

Okrągła soczewka znowu zabarwiła się jaskrawym, zielonym światłem. Kątem oka dostrzegł jakiegoś obszczymura i, aby go nie prowokować, opuścił rękę, czym prędzej kierując w stronę domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro