Rozdział V cz.I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kiedy listonosz dostarczył decyzję sądową, mało brakowało, aby Alois rzucił się biegiem do Rzeki i z powrotem. Nie towarzyszył mu już lęk przed wpływowością komendanta ani wściekłość na własną podległość, zatem mógł w pełni cieszyć się odniesionym zwycięstwem.

W emocjach pomachał księgowemu Vosowi kwitem, a następnie pojechał do Riffa. Nie dał się jednak ugościć Helen i jej córeczce. Nareszcie miał jakieś dobre wieści dla pani Deve, która w międzyczasie upominała się o usłyszenie werdyktu rozprawy, przed czym Alois się wzdragał, nie chcąc zapeszać. Teraz decyzję sądu miał na papierze, co świadczyło o jej ostateczności.

Za to już kolejnego dnia mógł się spakować, aby wrócić do rodzinnego domu. Nie zwlekał z tym niepotrzebnie.

Czuł się nieco dziwnie, przemierzając swoje stosunkowo małe mieszkanie. Właściwie, to całe życie przebywał w miejscach przestronnych. Jego dom rodzinny miał dwa piętra. Wokół chatki letniskowej roztaczał się niemal nieskończony świat natury. Zamek Scoavolciów zaś był największym wybiegiem krytym, z jakim miał styczność. Przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie wrócił do Kariorum.

Cóż... Wyglądało na to, że wszelkie oznaki swojej obecności młodzieniec zdążył schować już do samochodu. Jakby go tu nigdy nie było...

Nim Alois na dobre opuścił mieszkanie jeszcze poprawił bandanę na ręku. Tak jak miał wrażenie, że zawiązał ją nieco za ciasno, tak całe Kariorum nagle zmalało w jego oczach. Ludzie schylali nisko głowy, jakby w ten sposób ich problemy także miały zmaleć. Oczywiście nie ci pokroju Butlera, który zaczynał wprowadzać własne zmiany kadrowe pośród urzędników. Alois myślał o tych, którzy poświęcili bliskich w imię wojny, której sensu próżno szukać.

Wychodząc z mieszkania, zastał oczekującego na niego księgowego Vosa. Opierał się o barierkę schodów. Drewno skrzypiało, ostrzegając, że mężczyzna wystawiał je na wyjątkowo ciężką próbę.

– To już wszystko? – spytał, kiedy Alois zamykał drzwi do mieszkania na klucz.

– Na to wygląda.

Młodzieniec podał sąsiadowi kluczyki, wymieniając uścisk dłoni. Starał się odwzajemnić jego zaangażowanie, toteż zacisnął mocniej dłoń.

– Kiedy znajdzie się chętny, od razu pana poinformuję – obiecał gorliwie Vos, po czym zabrał rękę.

– Dziękuję – odparł Alois, zerkając na mięsistą dłoń księgowego, którą ten zaczął rozmasowywać.

– I obiecujemy nie kłopotać pana ingerencjami w pomniejszych naprawach – dodał księgowy.

Alois poprawił zielony szalik, gromiąc mężczyznę spojrzeniem na to przyrzeczenie. Był w końcu zarządcą. Musiał wiedzieć o wszystkim. Księgowy przemilczał tą niemą naganę, drapiąc za uchem.

Pożegnawszy z Vosem, Alois wyprostował się, a następnie skierował wzrok na ściany. Schodził po stopniach, przyglądając ręcznie malowanym kwiatom na tle głębokiej zieleni albo gałkom z liści akantu wyrzeźbionych w drewnie umocowanych po trzy na każdej poręczy. Wtedy nie żałował, że to na nie poszło część pieniędzy, kiedy ratował je z jakiegoś burzonego domostwa magów.

Wychodząc jednak z kamienicy, nie miał tak wspaniałych widoków. Szczęśliwie, jego błyszczący samochód stanowił pośredni cel wędrówki i jeden z przyjemniejszych obrazów, które miał do zaoferowania deptak w pomagicznej dzielnicy.

Nie męcząc silnika, powoli wyjechał z dzielnicy skrytej za zamkniętą elektrownią. Jej gmach gdzieniegdzie zapadał się pod ciężarem konstrukcji, a większość okien już dawno popękała. W żołądku Alois zawirowało, gdy zatrzymał wzrok na rudych pręgach spływających z okiennic i klamer mocujących kable przy ścianie. Wyglądały, jakby budynek krwawił.

Alois nacisnął mocniej pedał gazu, prędko mijając studnię, w której przepadły udziały jego ojca. Skupił się na pustce i nielicznych samochodach, które podskakiwały na kocich łbach. Podzamcze, jakby broniło się w ten sposób, przed bezczeszczeniem w formie tej niskich lotów technologii. Cóż... Szczęśliwie, auto mężczyzny okazał się godne przekroczenia dzielnicy możnych bez uszczerbku.

W tych godzinach niewielu ludzi znajdowało się poza ośrodkami pracy. Za to nie było tłocznie na ulicach, kiedy Alois mijał kolejne przecznice.

Boże, jak on lubił prowadzić...

Z uśmiechem na twarzy skręcił ostatni raz. Widział te znajome fasady, których wciąż nikt nie odnowił przez te pół roku, lampy wiszące bez życia na żelaznych słupach oraz plamy po kwaśnych deszczach na gipsowych parapetach. Niebieskie drzwi jednego z domostw pozostawały otwarte, gdy na schodkach przed nimi stała pulchna postać.

Alois pomachał jej dłonią przez otwarte okno, wskazując zajazd na tyły budynku. Pani Deve złapała się za czoło, prędko podbiegając do bramy wąskiej tylko na szerokość auta. Młodzieniec ledwie wyszedł z pojazdu, a kobieta rozprawiła się z kłódką. Z uśmiechem przytrzymała mu skrzydło bramy, gdy wjeżdżał.

Jeszcze rok wcześniej nawet nie myślał, że kiedykolwiek znowu jakiś samochód będzie stał pod oknami jego domu. Tymczasem wysiadał witany przez kobietę, która zajmowała się jego matką, aż urząd nie wtrącił swoich trzech groszy.

Młodzieniec uścisnął ją w ramach powitania.

– Ach, panie Kershaw, proszę szybciej do domu, bo pieczeń mi się spali – ponagliła pani Deve, uniemożliwiając młodzieńcowi zabranie pierwszej walizki ze swoim dobytkiem.

Alois odsunął się od niej, karcąc spojrzeniem za służalczy ton.

– Od kiedy jestem "panem"?

Pani Deve poprawiła spinkę, którą upięła włosy nad pomarszczonym czołem. Tym razem to ona spojrzała srogo, prowadząc go do domu od strony małego kwadratowego placyku, który poprzednia pani domu starała się zamienić w ogród.

– Odkąd jestem zatrudniona, od co – mruknęła z niepodważalną pewnością. – I proszę pozwolić mi wykonywać swoją pracę jak przystało.

Alois zerknął ku niebiosom, a następnie przyjrzał się poczerniałym cegłom. Wzrokiem spłynął na witraż w drzwiach frontowych.

Przekroczył próg domu z pewnym wahaniem. Budynek zdawał się wykrzykiwać każdą smutną chwilę w twarz. Czując tępe pulsowanie w prawej ręce, zacisnął ją w pięść i hardo wszedł do holu.

Bo to był JEGO dom, JEGO życie i najwyższy czas, aby do nich wrócić.

***

Mole... Przeklęte mole. Parszywy gatunek z najparszywszej grupy istnień na globie.

To przez pewną kolonię właśnie stał jak strach na wróble, gdy jakiś starszy mężczyzna mierzył go miarką. Brzmi znajomo? To na dodatek stał w samej bieliźnie, a w dopiero dalszej perspektywie miał pozyskać odzienie.

Wszystkie ubrania, jakie kiedykolwiek posiadał, skończyły jako pożywka dla robaków. Ostały mu się tylko te, które trzymał przy sobie w mieszkaniu, a były dobrane wyłącznie z myślą o zimie. Nie kupował niczego na bieżąco, bo przecież „w domu zawsze się coś znajdzie". To dotyczyło jednak tylko strojów formalnych, które były odpowiednio przechowywane. Dobrze, że przynajmniej Bóg oszczędził stworzenia jakiś butożernych stworów, bo musiałby chodzić boso.

– Naprawdę, jeśli nie ma pan czasu, mogę się zgłosić do kogoś, kto ma go więcej. W końcu nie chcę robić kłopotu... – mówił ironicznie pokornie Alois, kiedy krawiec podkreślał jak to wiele ma zleceń za masońskie sumy.

Starszy mężczyzna już drugi raz mierzył rozpiętość jego ramion. Nie było bandany, więc jedynie mógł się pastwić nad notesem z wymiarami, które miały czelność zmienić się w przeciągu ostatnich pięciu lat, kiedy to Alois szedł na ślub Griffina.

– Zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo jest pan nieformatowy?! – uniósł się krawiec, zdmuchując siwe włosy sprzed oczu.

Alois przewrócił oczami. Na sfinksa! Że też gdziekolwiek i kiedykolwiek to nie było, mierzącym go zawsze coś nie pasowało.

– No i?

Starszy mężczyzna oparł się o wąski stolik pod ścianą, poprawiając rozpiętą, ziemistą kamizelkę. Światło dnia rozjaśniało małe pomieszczenie za holem drogerii, a mleczna naklejka zapewniała prywatność. Przez nieszczelne okno wlatywał zapach spalin i zgiełk sobotniego popołudnia.

– No i muszę wszystko robić od zera – wyjaśnił zrzędliwie krawiec

Alois założył ręce na piersi, mierząc mężczyznę wzrokiem.

– No i właśnie za to płacę – mlasnął młodzieniec, schodząc z podestu.

Krawiec złapał się za głowę, kiedy jego klient przeszedł do przeciwległego końca pomieszczenia i zaczął ubierać na nowo. Miał przecież w końcu zapełnić swoje niedawne mieszkanie nowym lokatorem.

W ciągu zaledwie tygodnia sprzątania, ogarniania domu przerywanego faszerowaniem lekami przeciwbólowymi znalazł się chętny na wynajęcie lokalu. Typ był bardzo zdecydowany. W zasadzie nie zostawił miejsca na negocjacje, tylko od razu zapowiedział przybycie. Alois nie wiedział, czy poprzez "spontaniczność" liczył na obniżenie stawki, ale tym bardziej musiał się przygotować do wyprowadzenia go z błędu.

Przedtem jednak to, do czego nie zapałał miłością – dokumenty.

Krawiec nachylił się ponownie nad notesem, weryfikując zamówienie. Alois słusznie traktował brak sprzeciwu z jego strony za przyjęcie zlecenia.

– Ale żeby tak urosnąć? – jęknął krawiec, kaszląc okropnie, kiedy zaczynał już rachować powierzchnie poszczególnych płócien.

Alois spojrzał na swoje odbicie, poprawiając rondo kapelusza. Srebrne oczy błyszczały zdecydowaniem, a schludny, choć sfatygowany, ubiór świadczył o pokroju człowieka, jakim był.

– Najwyraźniej wzrost jest przełożeniem moich ambicji – zażartował młodzieniec, zerkając na mężczyznę.

Tamten go przedrzeźniał:

– No to radzę przystopować, bo będzie się pan obijał o sufit. A przed tym wezmą pana milicjanci na spytki, co też pan je...

Poprawiwszy marynarkę, Alois wzruszył ramionami, po czym pożegnał się. Wyszedł z holu zapełnionego manekinami w marynarkach, kamizelkach, płaszczach oraz tablicami z próbkami różnych materiałów.

Zerknął na zegarek kieszonkowy. Mruknął gniewnie pod nosem, kiedy na styk miał dotrzeć do swojej kamienicy. Zrezygnował z samochodu, bo akurat o tej porze ulice były zakorkowane. Urząd miasta pod butem komendanta ani myślał coś z tym zrobić. Alois zauważył jednak, że gdyby sam pełnił tak odpowiedzialną funkcję, mając na karku detektywa skierowanego przez Izbę Kontroli ze stolicy, pewnie też nie uporałby się z wieloma problemami.

Mężczyzna zdecydowanym krokiem przemierzał dzielnicę za dzielnicą. Wyprostowany dumnie przewyższał innych mieszkańców, którzy odprowadzali go spojrzeniami. Schodzili mu z drogi, wyraźnie starając go nie szturchnąć. Oczywiście Alois nie zauważył tego, ciesząc pierwszymi, nieśmiałymi zwiastunami wiosny. Bez nawet cienia zadyszki wszedł pod górkę.

Minął dwójkę milicjantów, którzy także wykazali się rozsądkiem i nie wylegitymowali Aloisa. Nie tyczyło się to pary po drugiej stronie ulicy, która przyparła jakiegoś mężczyznę do ściany. Ten krzyczał oburzony, że nie po to walczył, aby teraz traktowano go jak przestępcę. Miał w tym trochę racji...

Alois poszedł dalej, wkładając ręce do kieszeni. Z sentymentem uśmiechnął się do szynowozu, który właśnie wtedy go mijał. Kiedy zdał sobie jednak sprawę, że właśnie znajdował się na tej przeklętej górce, po której nie mógł wbiec przez całe życie, ruszył pędem w stronę przystanku. Przytrzymując ręką kapelusz, biegł coraz szybciej. Uważał na grząskie kałuże wypełnione topniejącym śniegiem i przechodniów, ale nie zwalniał. W zasadzie to spokojnie zdążyłby wsiąść do tramwaju, gdyby tylko jechał, tam gdzie zmierzał. Dał radę... Wbiegł tam...

Zaśmiał się, stając przed otwartymi drzwiami jednego z wagonów.

Z przyśpieszonym oddechem odprowadzał tramwaj wzrokiem, gdy ten ruszył w dalszą drogę. W tamtej chwili Alois zapomniał o dręczących go bólach, bliznach na ciele i duszy.

Był wolny...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro