Rozdział V cz.II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kobieta krzyczała zaciągana siłą przez milicjanta. Szarpała się, ale była bezradna wobec wyszkolonego mundurowego, który skrywał swoją twarz za przyłbicą hełmu.

Aloisem wstrząsały dreszcze tylko po części spowodowane zimnym wiatrem. Stał jednak dalej, zastygły w szoku.

Otaczali go ludzie o beznamiętnych minach i przerażonych spojrzeniach. Byli równie struchleli, co zainteresowani tym, kto spośród nich okazał się przybyszem z południowej prowincji.

Krew szumiała Aloisowi w uszach, kiedy kolejny wrzask pełen rozpaczy przebił się przez gwar tłumu i zgiełk ruchu samochodowego. Był tak podobny do tych znad Rzeki...

Białe światło popołudniowego słońca podświetlającego cienką warstwę chmur przemieniało w żółte, drgające niczym ogień z płonącego obozu. Postacie milicjantów uzbrojonych w pałki rosły i pęczniały na kształt Ezdeńczyków.

Jakiś mężczyzna trącił Aloisa, przepychając przez tłum.

Nieznajomy wrzasnął, próbując rozgonić milicjantów. Ledwie udało mu się uwolnić kobietę z rąk brutalnego mundurowego, kiedy dostał cios pałką po lędźwiach. Wygiął się do tyłu, a następnie skulił, gdy tym razem uderzono go w głowę. Z szarej furgonetki wyszedł kolejny milicjant, który przyłączył się do bicia.

Alois w dalszym ciągu nie mógł się ruszyć. Ból ręki podziałał na niego trzeźwiąco, ale nie ucieszył się z tego względu.

Kobieta łkała, tym razem już nie walcząc z trzecim milicjantem, który ciągnął ją do auta. Błagała jedynie, aby oszczędzono jej brata. Milicjanci nie słuchali.

Alois poczuł mdłości, gdy poznał w pobitej kobiecie blondynkę, z którą rozmawiał przed rozprawą. Zestresowaną, ale mimo wszystko pozytywną osobę, dzięki której nie zjadły go zupełnie nerwy.

Mówiła, że przyjechała po żołd należny jej ojcu... I pewnie tym samym skupiła na sobie uwagę urzędników, którzy zweryfikowali, skąd w istocie pochodziła.

Co gorsza, Alois nie mógł odgonić sprzed oczu obrazu jej złamanego nosa, krwawej pręgi u jego nasady i czerwonego sińca ginącego w opuchliźnie spowodowanej przejmującym płaczem. Uciekł, jak nie zrobił tego w Wethill, ale nadal słyszał jej krzyki.

Tym razem nie zrobił nic, aby jej pomóc, natomiast wszystko, aby przetrwać. Nie miał jednak już gdzie uciec. Był przecież w domu...

***

Alois bardzo żałował tego, co widział. Cały dzień pozostawał markotny, a jego skóra utrzymywała ziemisty kolor. Nawet nie czuł głodu.

Łapanki magów miały przecież podobną formułę, a Alois nie jednej był świadkiem. Czemu jednak tak go poruszyło, kiedy zobaczył zajeżdżającą na chodnik furgonetkę z napisem "Zasoby ludzkie"?

Pani Deve przyniosła mu kolejną herbatę tego wieczora. Również nie była zbyt rozmowna.

Gdy Alois zamykał sprawę udowadniania tego, że może nie towarzyszył matce w ostatnich dniach życia, ale dbał za to przedtem znacznie dłużej, gosposia spełniała sprawunki. Gdyby ograniczały się do zakupów, pewnie kobieta próbowałaby pocieszyć swojego pracodawcę. Sama jednak też była świadkiem brutalności milicji i niesprawiedliwości losu.

Wobec tego mogła jedynie dzielić się swoją ciszą, dosiadając do Aloisa, wpatrującego w kominek w salonie. Nie chciał tej nocy spać. W zasadzie wątpił, czy gdyby nawet spróbował, długo by to trwało przez koszmary.

Alois zamknął oczy, wyciągając prawą rękę do ognia. Ciepło tylko nieznacznie łagodziło wiercący ból promieniujący na całej długości kości przedramienia. Deszcz uderzał o szyby i dach, współgrając z cichym trzaskiem drewna w palenisku. Końcówki języków ognia łagodnie kołysały się.

– Nie położy się pani? – zasugerował młodzieniec o spojrzeniu starca, łapiąc w dłoń kubek.

Ziołowy zapach niósł ze sobą odprężenie, które trudno było Aloisowi osiągnąć samodzielnie. Gdy jego palce zetknęły się z gorącą ceramiką, poczuł jak coś zadrgało w ranach po szponach Leadra. Przypominało to poruszenie zwolnionych naczyń po długotrwałym ucisku. Za to reumatyczny ból w ręce, a także w innych stawach nieco osłabł.

Pani Deve poprawiła czepek na włosach.

– A czy pan mógłby spać, kiedy na pańskich oczach zapakowano żołnierza w kaftan jak wariata i wrzucono do karetki? – spytała retorycznie.

Alois zmarszczył brwi, przykładając kubek do ust. Pozwolił cieczy spłynąć do ust, a następnie po gardle, znacząc swoją ścieżkę rozlewającym się po wnętrzu gorącem.

W szarych oczach nie błysnęła ulga ani przyjemność. Spojrzenie pozostawało zwierciadłem dla ognia i skromnie ozdobionego kominka. Puste, tak samo jak głos, którym Alois przypomniał:

– Właśnie dlatego tu siedzę.

Pani Deve spojrzała na niego. Zmarszczki na pulchnej twarzy złagodniały, gdy zauważyła, że jej towarzysz nie może się wyprostować z bólu.

– Przepraszam... – szepnęła gosposia, spuszczając wzrok na swoją herbatę. – Jestem po prostu zła! Kiedy byłam młoda, nie było takiego czegoś.

Pani Deve poprawiła koszulę nocną nerwowymi ruchami. Chrząkała przy tym, starając pozbyć się flegmy. Alois prosił Boga, aby oszczędził jej zapalenia płuc. Swojego bólu nie mógł się pozbyć, ale przynajmniej on sobie na niego zasłużył.

– Nie było zwierzęcej zarazy? – spytał mężczyzna szczerze zaciekawiony, choć w jego głosie nie było słychać entuzjazmu.

Pani Deve zagłębiła się w miękkim fotelu.

– Nie było wtedy takiej znieczulicy – zawyrokowała, opierając kubek o drewniany fragment oparcia.

Pierwsze przypadki tajemniczej choroby obeszły się bez echa. Zapewne władze ukrywały je, nie chcąc siać paniki wśród zmęczonej wojną i prześladowanej wizją głodu społeczności. Za to, kiedy Alois już wychodził ze szpitala w garnizonie, pojawiały się artykuły o dziwnych objawach pośród żołnierzy, którzy wrócili z frontu. Przypadek szału, który pociągnął za sobą śmierć członków rodziny chorego, zaś sprawił, że władze miały argument, aby utrzymywać stan wyjątkowy w całym kraju.

Młodzieniec nie koncentrował na tym swojej uwagi, bowiem zbyt bardzo absorbowały go własne sprawy. W tamtej chwili też nie oddawał się temu zupełnie. Jedynie dostrzegał zatrważające podobieństwo poczynań milicjantów do bojówkarzy zmiennych.

– Widziałem dzisiaj kobietę w moim wieku pakowaną do furgonetki, bo urodziła się na południu – powiedział Alois, patrząc w ogień. Skrzywił się, gdy naruszył mięsień na ręku, jak odkładał herbatę na stolik. – Kiedy chęć lepszego życia stała się przestępstwem? Widziałem do czego zmienni są zdolni – ważył w sobie. Spojrzał na panią Deve, która słuchała go w milczeniu. – Ludzie giną z ich powodu, a Szare Koszule wygoniły magów z kraju. Kraju, który był ich domem.

– Aloisie... – wtrąciła kobieta, kiedy dostrzegła, jak twarz młodzieńca tężeje od gniewu.

Ten jednak podniósł się, zbliżając na krok do kominka. Strzyknęły mu przy tym wszystkie kości. Jęknął, nie mogąc zdecydować, które miejsce rozmasować najpierw.

– Mój brat nie walczył za taką Republikę – wycedził, nie wiedząc, ku komu kierować swój gniew.

A może wiedział? Ludzie, którzy decydowali o wybuchu wojny czy zawieraniu pokoju, nie ukrywali się pod pseudonimami. Chociażby taki Butler, za którego sprawą zwiększono liczbę czynnych jednostek milicji do wyłapywania Południowców.

Alois zazgrzytał zębami na myśl o kobiecie i jej bracie wywiezionym do Le Lac. Podobno znaleziono tam pokłady czegoś wartościowego na tyle, aby sprowadzać robotników pod przymusem. Niewolnictwo ku chwale zrujnowanego kraju... Nawet jeśli przetrwaliby transport: pobici, zziębnięci i bezdomni, mieli pracować jak zwierzęta.

Alois może nie znał szczegółów czy dokładnych warunków pracy w Le Lac. Za to na własnej skórze przekonał się, co oznacza możliwość podejmowania decyzji o sobie. To była definicja wolności. Republika zaś odbierała ją.

– Gdyby tu był, żałowałby, że utracił człowieczeństwo w imię tego terroru... – szepnął w ogień Alois, jakby krył się tam duch Reagana i mógł temu zaprzeczyć.

Pani Deve zakrztusiła się, mrużąc oczy.

– Co to miało znaczyć? – spytała zaalarmowana.

Alois pokręcił głową, zaciskając prawą rękę w pięść.

– To, co powiedziałem. Stracił szansę przeżyć swoje życie. Nie pójdzie do pracy, nie znajdzie kobiety, w której się zakocha, nie założy rodziny – zaczął wymieniać młodzieniec, próbując ukryć prawdziwy sens swoich słów.

Czemu to robił? Przecież Reagan zasłużył na to, aby świat wiedział, co zrobił dla niego. Alois zaś czuł, że kraj, do którego wrócił, nie był gotowy na prawdę. Polityka pozbycia się magii wykluczała, aby kiedykolwiek taki się stał.

Pani Deve kiwnęła posępnie głową. Kiedy jednak się odezwała, zrobiła to ciepłym, motywującym tonem:

– To ty, to zrób. – Alois odwrócił się na to i spojrzał na kobietę. – Nie życzyłabym swoim dzieciom, aby dożyły takich czasów, ale skoro już istniejesz... – przyznała, moszcząc w fotelu, na którym jeszcze nie tak dawno nie miała śmiałości usiąść przez swoje "pokojówkowe przyzwyczajenia". Ba! Poczuła się na tyle swobodnie w obecności swojego dobroczyńcy, aby unieść głowę w górę, kiedy on nie mógł tego zrobić. – Do jasnej ciasnej! Odzyskałeś cały ten dom! Latami pielęgnowałeś zrzędliwą matkę! Weź co nieco od życia!

Alois zmarszczył brwi, widząc, jak pani Deve przebudziła w sobie tryb pocieszania. Nie miał siły na walkę z przygnębieniem i zawodem rzeczywistością.

– Pani Deve... – odparł posępnie, poprawiając rękaw bawełnianej koszuli. Nasunął go nieco na bandanę, którą uprzednio zawiązał luźniej niż zwykle.

Gosposia uśmiechnęła się rezolutnie i podniosła. Kubek z herbatą zostawiła na stoliku obok tego Aloisa, a następnie stanęła przed przygarbionym mężczyzną.

– Dość już trudnych chwil – odparła, przegrywając walkę z czepkiem i zdejmując go z głowy. Zignorowała fakt, iż w tamtej chwili wyglądała jak siwiejący strach na wróble. Wytknęła młodzieńca dłonią uzbrojoną w nakrycie głowy. – Życie nam je zapewni... – zapewniła z przekąsem. – Ale jeszcze możemy przeżyć dobre. Nie poradzimy nic na zło tego świata.

– A może jednak? – spytał Alois.

– Nic nie poradzimy na całe zło – powtórzyła znacząco kobieta. – Możemy jednak dopatrywać się dobra i wychodzić mu naprzeciw – zaznaczyła, ściszając głos. – Daj sobie czas uwierzyć w lepsze jutro na nowo. Wyzdrowieć...

Alois spojrzał na kobietę. Nie rozumiał, czemu pani Deve jeszcze go podnosiła go na duchu. Jej słowa jednak były przeciwwagą dla czarnych myśli i smutnej rzeczywistości. Przede wszystkim kołem ratunkowym na oceanie przygnębienia...

– Wyzdrowieć? – spytał Alois, udając zdumienie. – O czym pani mówi? Czuję się świetnie. Powiem więcej! Jak młody bóg! – zażartował, próbując zademonstrować swoją sprawność.

Wyprostował się, a każdy krąg w plecach obwieścił to wydarzenie osobnym chrupnięciem. Alois nie przewidział tego. Stęknął, łapiąc lewą ręką za krzyż.

Nie pozwolił pani Deve zagonić się potem do sypialni, gdzie miałaby zacząć go kurować. Może nie był silny, ale postanowił, że nie dopuści, aby ktoś dźwigał jego słabości. Nawet jeśli rzeczywiście musiałby tym samym przymknąć oko na sprawy, które poruszały jego sumienie, a nie miał na nie wpływu.

A w międzyczasie... Może dać sobie szansę na odrobinę szczęścia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro