Rozdział VII cz.II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przepisanie kamienicy na Aloisa nie nastroniło urzędnikowi żadnych trudności. Pobyt w kancelarii nie trwał nawet godziny.

Riff nie rozumiał szoku, z którym jego przyjaciel spojrzał na niebo. W końcu widok słońca w południe był rzeczą oczywistą. Alois jednak jeszcze nie tak dawno wchodził z samego rana do urzędu i wychodził o zmierzchu. Pora roku nie miała tu nic do rzeczy.

Mag owinął się ciaśniej szalikiem, kiedy zimny wiatr przemknął przez aleję, podrywając do lotu kurz i papierowe torebki wydarte koszom na śmieci. Alois także schował nos, opatulony zielonym szalem. Prawej ręki nie mógł już bardziej schować w kieszeń, kiedy ta znowu zamrowiła. Ból tym razem przechodził także na nadgarstek i łokieć, ale mężczyzna nie zauważył tej różnicy.

Zmierzali właśnie w stronę poczty, gdzie to Riff miał do odebrania paczkę od znajomego w stolicy. Alois wiedziony ciekawością, czy pogłoski o likwidowanej budce telefonicznej były prawdziwe, towarzyszył mu w tym.

Jak wiele dzielnic pustoszało o tej porze, jakby przeszła przez nie zaraza, tak na północ od zamku ciężko było zebrać własne myśli przez otaczający zewsząd hałas. Ludzie wybiegali z jednych budynków i atakowali klatki schodowe kolejnych. Auta zanosiły się piskiem zdzieranych opon oraz rykiem włączanych klaksonów, gdy niemal wpadały na zapatrzonych w swoje interesy przechodniów. Milicjanci ograniczali jednak samowolę pieszych, pierwszy raz przydając do czegoś prócz siania terroru.

Dzielnica Robocza, jak nazwa mówiła, skupiała w sobie większość miejsc pracy w Kariorum. Tak przynajmniej miało pozostać jeszcze do pełnej wiosny. Władze bowiem (skupiające się w osobie Butlera) zadeklarowały rozpocząć prace nad odbudową infrastruktury miasta. Na miejscu wyburzonych dóbr magów planowano postawić nowe budynki, których istnienie ludzie mogliby zawdzięczać tylko sobie.

Jako że zima dopiero co zaczęła opuszczać gardę, było przyczyną, dla której prócz członków cechów i fabryk, po ulicach snuli się robotnicy oraz żołnierze w poszukiwaniu zajęcia. Ze spuszczonymi głowami jeszcze bardziej zwracali na siebie uwagę, choć przecież starali się jej na sobie nie skupiać.

Alois podniósł głowę, gdy poczuł na sobie spojrzenie. Nie należało ono do Riffa, który patrzył na parę milicjantów. Stali pod jedną z latarni i przeczesywali tłum wzrokiem. Nie sposób było stwierdzić tego z ruchu oczu – te, jak i resztę twarzy, przesłaniały ciemne przyłbice. To, że nie pozbawiały ich wzroku, potwierdzało jedynie kręcenie głowami, gdy upatrzyli sobie kogoś godnego swojej uwagi.

Alois zmarszczył brwi, przystając. Riff wcześniej odnalazł wzrokiem delikwenta, który ich obserwował.

Pomimo, iż czerń przesłaniała twarz milicjanta, odbijając otaczających go ludzi niczym lustro, nie było trudno stwierdzić, na kim koncentrował swój wzrok. Ciemnoszary kombinezon, wysokie, skórzane buty z czarnej skóry i pas z podstawowym wyposażeniem nie pozbawiały go też charakterystycznie masywnej, lekko przygarbionej sylwetki żołnierza. Ten jednak zamiast cieszyć się szansą daną mu przez los, wypatrywał pośród tłumu tych, którzy chcieli wykorzystać możliwość życia w dostatku i im w tym przeszkodzić!

Alois zacisnął ręce w pięści, patrząc chłodno na milicjanta, który ewidentnie jego obrał sobie za cel. Tamten oparł dłoń na pałce. Na chwilę spuścił wzrok z mężczyzny, aby zaczepić swojego partnera.

Riff zbladł, łapiąc przyjaciela za rękaw, a potem ciągnąc za sobą. Spuścił głowę i parł przed siebie głuchy na pytania Aloisa. Ten oglądał się za siebie. Widział jak niższy mundurowy, który miał do niego nieoczywisty interes, także zostaje powstrzymany przez drugiego milicjanta.

– Co ty wyprawiasz? – wycedził przez zęby Griffin, skręcając w boczną uliczkę, aby zniknąć kolejnemu duetowi mundurowych z oczu.

Alois wyszarpnął rękę z uścisku maga i otrzepał go. Był pewien, że gdyby nie rękawiczka na dłoni Riffa, ten zostawiłby na materiale opalizujący, mosiężny ślad. Jako iż tak się jednak nie stało, nie musiał maskować przejawów magii przyjaciela, tylko wściec.

– Właśnie miałem cię spytać o to samo – burknął, wtykając ręce do kieszeni.

– Słuchaj, typie! – Mag wytknął Aloisa palcem, odsłaniając zęby.

Nie mógł jednak wywrzeć takiej presji, co milczący przyjaciel samym staniem. Różnica wzrostu robiła swoje, choć ktoś spostrzegawczy mógłby zauważyć, że ciepły brąz oczu Griffina zaczyna falować od tłumionego światła.

– To nie są czasy, że możesz włączyć sobie tryb zakapiora!

Alois uniósł kąciki ust w ironicznym uśmiechu. Prawa ręka go zamrowiła, gdy spytał:

– Riff? Od kiedy patrzenie na kogokolwiek wchodzi pod definicję zakapiora?

– Odkąd decydują o tym milicjanci, ty kapuściany łbie! – warknął mag.

Alois zmarszczył brwi, zerkając na chodnik. Ludzie byli zbyt przejęci swoimi sprawami, aby zwrócić uwagę na porachunki dwójki mężczyzn. Milicjanci zaś znajdowali się w wystarczająco dużych odległościach od ślepej uliczki, w której Griffin postanowił urządzić Aloisowi pogadankę ze zdrowego rozsądku.

– Oczy ci się świecą – mruknął do maga, upewniając, że nikt tego nie usłyszy.

Iskra magii od razu zniknęła ze spojrzenia Griffina. Ten spuścił głowę, wciągając powietrze przez nos, a wypuszczając przez usta. Szalik nie pozwalał obserwować jak obłoczki pary unoszą się wokół jego twarzy, a resztki mocy w niej rozmywają.

Alois zacisnął zęby, wznawiając marsz w stronę poczty. Mag go wkrótce dogonił, ale był zbyt poirytowany, aby wchodzić z nim w kolejną dyskusję. Jakiż mądry się ostatnio zrobił, ironizował w myślach. Szkoda, że nie był tak rozsądny, kiedy rzucił się na pomoc nieznajomym, a zostawił swoją anam carę na pastwę jej zaradności.

Obejrzał się na przyjaciela. Nie powinien go oceniać. Griffin wrócił do Republiki zupełnie sam, nie ściągając na nikogo śmierci w mękach. Myślał o Aloisie pomimo zniewolenia, wysyłając listy do upadłego, a nawet idąc po niego do władztwa Scoavolci. Także w Republice wstawił się za nim.

To, że Riff go jednak pouczał... Czy, gdyby spotkał Reagana, też by go skarcił za milczenie? Za tą chwilę w lesie, gdy noruk trzymał go w garści? To nie było istotne. Jakkolwiek sfera domniemywań była bardzo dobrze znanym miejscem spacerów myśli Aloisa, przez to także znienawidzonym.

Zdecydowanie atrakcyjniejszym obiektem obserwacji stawała się kawalkada reklam przedwyborczych. Jeżdżące pseudo-przyczepy sypały się, wjeżdżając na krawężniki, aby nikogo nie potrącić.

– Zaraz wracam – uprzedził Griffin, gdy mieli już przejść przez skrzyżowanie. Nim jednak Alois choćby postawił stopę na jezdni, mag zaszedł mu drogę. Ze ściągniętymi brwiami dodał: – A ty ochłoń.

Alois westchnął, przewracając oczami. Nie odpowiedział jednak nic, posłusznie zatrzymując przy lampie sygnalizacji świetlnej. Przeniósł swoje srebrzyste spojrzenie przywodzące chłodem na myśl skuty lód na budynek poczty.

Ciężko było mu wyobrazić go sobie bez budki telefonicznej. Nie wyróżniała się ani formą, ani kolorem. Takie metalowe pudełko potraktowane granatową farbą łuszczącą się na wysokości klamki. Jednak Alois miał do niej sentyment. W końcu stanowiła jedyną formę komunikacji z bratem, gdy ten studiował w stolicy.

Ponoć ludzie przestali z niej korzystać, gdy władze zaczęły finansować montowanie linii telefonicznych i własnych telefonów. Alois nie miał zamiaru korzystać z tej "hojności". Na wyrównanie różnic społecznych czy na zwalczanie zwierzęcej choroby nie było pieniędzy, a na takie badziewia już tak! Cóż... Miał jedynie nadzieję, że robotnicy nie zagospodarują dwóch z czterech ścian jednopiętrowego budynku na afisze grupy rządzącej.

Już zbierał się, aby wyciągnąć Riffa osobiście z poczty, kiedy zajechał mu drogę samochód. Niemal przejechał mu po stopie! Alois nie myślał, jakim cudem udało mu się tego uniknąć! W końcu tak czy inaczej auto z piskiem opon otarło się o niego. Kierowca przewrócił pachołki kilka kroków dalej blokujące wjazd na parking, gdzie też robotnicy mieli rozłożony swój sprzęt.

W Aloisie coś zawrzało, gdy podniósł wzrok, odzyskawszy już równowagę. Po czarnej błyszczącej karoserii samochodu pociągnięto czerwone linie, które kończyły się dopiero na reflektorach przy klapie bagażnika. Chmury odbijały się w świeżo wypolerowanym lakierze. Przez przyciemniane szyby było widać dwie sylwetki, z czego kobieca została wepchnięta tylko głębiej w siedzenie.

Kierowca wyłonił się z podjazdu. Do ust Aloisa nabiegła żółć. Po minie przybysza można było stwierdzić, że ze wzajemnością. Komendant trzasnął drzwiami. Alois poprawił kapelusz na swojej głowie, zdusiwszy skwaszony grymas, niezmąconym spokojem. Zdobył się nawet na przywitanie z Butlerem, choć ten zupełnie go zignorował.

Ostatecznie odwrócił wzrok w stronę robotników, do których to zmierzał ten bufon! O dziwo, zamiast pochwalić za ciężką pracę na zimnie czy porywistym wietrze, zbierali oskarżenia i rozgoryczenie opiekuna miasta od siedmiu boleści.

Alois nie mógł się nadziwić, że przydzielono takiego prostaka do Kariorum. To nie była w końcu żadna prowincjonalna mieścina, a nic przecież do nich nie miał. I nie chodziło tu wcale o pochodzenie, które wysuwano w przegrywanych dyskusjach jako argument przeważający szalę o (nie)równym traktowaniu poszczególnych warstw społecznych jako spuściźnie po obalonym przez Szare Koszule systemie klasowym...

Komendant poczerwieniały na twarzy rozganiał robotników, którzy pokazywali zlecenie i dyktowali numery telefonów, których właściciele mieli poświadczyć o legalności przedsięwzięcia. Tymczasem bezkarność Butlera wykraczała poza wszelką przyzwoitość. Skonfiskował robotnikom narzędzia, nasłał na nich przez dziwne pudełeczko przy pasie służby porządkowe, a jako wisienkę na torcie każdemu wlepił mandat za obrażanie funkcjonariusza na służbie. Na ich twarzach w różnym stopniu odznaczało się oburzenie i oszołomienie podsycone gniewem.

Alois zerknął ponownie w stronę auta. Ktokolwiek tam siedział, zdawał się czuć zarazem obnażony, jak też schowany przed tą pompowaną aferą. Przynajmniej takie mężczyzna odnosił wrażenie, kiedy nieznajomy nie mógł się zdecydować patrzeć na niego przez dłuższy okres czasu. Przyczerniana szyba skutecznie ukrywała pasażera niczym przyłbica milicjanta. Alois ewidentnie czuł na sobie spojrzenie nie tylko komendanta, który wręcz się nie pokładał z radości, że zwierzyna sama szła w jego sidła.

Tym razem Kershaw poganiał w modlitwie Riffa, aby wreszcie wyszedł z tej cholernej poczty! Jakiś cud sprawił, że mag ściągnięty zamieszaniem, wyjrzał z budynku. Wąsacz spochmurniał, gdy odnalazł wzrokiem przyczynę awantury. Pośpiesznie minął mężczyzn w wytartych kożuchach i Butlera, który w dalszym ciągu nie wrócił do samochodu.

Komendant oderwał na chwilę wzrok od swoich ofiar, gdy ciemnobrązowy kaszkiet maga mignął zza ramion rozgorączkowanych robotników, którzy próbowali za wszelką cenę odzyskać prawa do sprzętu.

Tym razem to Griffin nie wiedział, kiedy przerwać kontakt wzrokowy z Butlerem. Aloisowi zaschło w ustach, gdy komendant kiwnął mu głową w powitaniu. Tym razem z przyjemnością obyłby się bez tych uprzejmości!

Gdy tylko Riff dotarł do przyjaciela, Alois wycofał się pośpiesznie, odprowadzając Butlera spojrzeniem do auta, jakby miał zaraz go zajść od pleców.

Ten z kpiącym uśmieszkiem wygładził swój długi ciężki płaszcz, kiedy zatrzaskiwał za sobą drzwi. Przez chwilę nie ruszał autem, nim odjechał. Za to później z piskiem opon zmiażdżył pachołek, w sam raz robiąc miejsce przyjeżdżającej furgonetce.

Dopiero wtedy Alois spuścił wzrok. Wręcz dygotał, odchodząc. Gniewnie wcisnął ręce w kieszenie. Jeszcze tego brakowało, aby go zaciągnięto na przesłuchania w roli świadka. Jeśli miał być szczery, cóż... Wtedy wielkiej kariery przed sobą nie widział.

Prawa ręka znowu go zakuła, ale tym razem ledwie wyczuwalnie.

Już zbierał się, aby wypomnieć Griffinowi, że zarzucał mu trzymanie milicjantów na dystans. Przecież on zadzierał z samym komendantem! Legalną świętą krową!

Świętą krową, która mogła sobie podejść do robotników i wlepić im mandaty bez żadnego uzasadnienia... Skurwysynem robiącym to tylko na pokaz...

Twarz maga wykrzywiał jednak grymas, który sprawiał, że Alois czuł niepokój, a kontuzjowana ręka mrowiła go intensywniej. Jego błyszczały, ale nie od magii. Zgrzytanie zębów przebijało się ponad gwar miasta.

– Zdrajca... – wycedził Griffin, zaciskając mocniej dłoń na malutkim pakunku pod pachą z czerwoną pieczątką.

Alois próbował potem wyciągnąć od niego, co miał przez to na myśli. Griffin nie odezwał się jednak ani słowem.

***

– To po prostu nie do wiary, co za szopki się ostatnio urządza! – krzyknęła z kuchni pani Deve, gdy Alois w jadalni analizował swój budżet.

– Prawda?

Z brzdęknięciem pokrywki kobieta wystrzeliła, skupiając jego posępny wzrok.

– Niech pan sobie tylko to wyobrazi. Babka w moim wieku. Swojego czasu bardzo ładna, swoją drogą – dodała pod nosem, wycierając ręce w poplamiony fartuch. – Sprzedaje figurki na targu, bo święta przecież za pasem, a potem, żeby nie było, że nie chodziła z niższymi cenami. – kobieta podniosła i opuściła z klaśnięciem ręce. – A jakiś milicjant konfiskuje to wszystko pod podejrzeniem uprawiania czarów.

– No coś podobnego. Jaki rzetelny – zaszydził Alois, zakreślając ołówkiem szukanej dotąd sumy. Od razu zrobiło mu się lżej, że czegoś nie przeoczył. Niby mały pieniądz, ale jednak trzeba było go szanować.

– Biedaczka trafiła do szpitala – kontynuowała gosposia, zatrzymując w progu. – Może już z tego nie wyjść...

– Przynajmniej nie będą jej potem sądzić – zauważył cynicznie Alois.

– No nie... – zgodziła się ponuro gosposia. – Mam pytanie.

Alois uniósł brwi na jej profesjonalny ton utożsamiany przez nią ze służalczością. Odchrząknął, odkładając papiery na blat ciemnej ławy.

– Tak?

– W zasadzie nawet nie pytanie – poprawiła się, uśmiechając na własną powagę nieprzystającą do sytuacji. – Przyszła do pana jakaś paczka.

Alois zmarszczył brwi, przytaczając wspomnienia ostatnich tygodni, czy ktoś mógłby mu cokolwiek wysyłać. Z Griffinem widywał się regularnie, a miał trudniejszy okres w biznesie. Nie wydawałby pieniędzy na takie głupoty. Margaret raz przysłała mu kamień znad Morza Głupców – największego jeziora na całym świecie. Mężczyzna jednak wątpił, aby po tylu miesiącach milczenia postanowiła choćby napisać, a co dopiero wysyłać prezenty.

– Pierwsze słyszę – przyznał poważnie, dochodząc do wniosku, że w takim razie przesyłka nie powinna zawierać w sobie niczego przyjemnego.

– Też mi się tak wydaje – przyznała pani Deve, wzruszając ramionami. – Nie ruszałam jej, ale kto wie. Może to jakaś podpucha czy coś... – sugerowała, wyręczając młodzieńca z podzielenia swoimi przemyśleniami na ten temat.

Alois podniósł się z krzesła w jadalni, upewniając, w jakim porządku ułożył dokumenty.

– Proszę pokazać mi tą paczkę – poprosił, ale gosposia milczała. Pokręciła ustami, zakładając ręce na piersi. Patrzyła się w wykończenia wysokiej komody pod ścianą, kiedy Alois zaprezentował swój czarny humor. – Nie sądzę, żeby ci co chcieli mojej śmierci, przejmowali się finezją.

Jeśli w ogóle ktoś chciałby mojej śmierci, sprecyzował, mając skrycie nadzieję, że rzeczywiście tak było. Na ironię, blizny skryte pod bandaną przypominały mu o tym, jak niewiele osób w istocie nie chciało go zabić.

Pani Deve jednak westchnęła, nie weryfikując prawdziwości zapewnień młodzieńca. Zajrzała żurawiem przez próg do kuchni, po czym pomknęła do holu. Z półki zdjęła pakunek nie większy od kapelusza. Położyła go bardzo ostrożnie na drewnianym blacie, jakby trzymała coś bardzo obślizgłego.

– Tylko jak buchnie to panu w twarz, to nie będzie miało za grosz finezji – ostrzegła, wytykając pakunek owinięty szarym papierem. Owinięty był także sznurkiem, chroniąc przed uszkodzeniem. Alois sięgnął po niego i obejrzał z każdej strony. Nie znalazł adresu nadawcy. Nawet swojego nie znalazł. Nie mówiąc już o pieczęci weryfikującej zawartość przesyłki.

Tam rzeczywiście mogła być bomba.

Alois czmychnął do kuchni, wyjmując z szuflady nożyczki do cięcia mięsa. Przeciął sznurek, nie bacząc, jak kobieta niezbyt dyskretnie napiera na ściany pomieszczenia, aby jak najbardziej oddalić się od paczki. Cóż za ulga owładnęła Aloisa, jak się okazało, że to była niczemu winna książka.

Pani Deve westchnęła z ulgą. Młodzieniec spojrzał na nią z uniesionymi brwiami.

– Niech pani tak nie wzdycha – zażartował, udając przejęcie. – Jeśli to sprawka Butlera, to pewnie wszystkie przewiny jakich się dopuściłem – parsknął, ściskając brzeg pozycji. – Jak pani sądzi?

– Musiałby mieć naprawdę okropną żonę, jeśli starczyłoby mu czasu na coś takiego – mlasnęła, wracając do stanowiska, kiedy zupa zaczęła kipieć.

Okładka była w całkiem dobrym stanie, jeśli zwrócić uwagę na to, że została wykonana starodawnymi metodami. Czarna skóra gdzieniegdzie była przetarta, ale jeśli nie została tylko stylizowana na epokę monarchii mogła mieć ponad sto lat! Poza tym, jej zewnętrze zdradzało tyle z jej zawartości, co o nadawcy. Nie licząc tytułu, który brzmiał „Pieśniarz".

Alois nie zagłębiał się w szczegóły treści, a schludne notatki, które pokrywały niemal każdy margines. Koniec książki zaś już wykańczano długopisami i kolorowym atramentem, jakby ktoś postanowił zaeksperymentować z akcesoriami piśmienniczymi.

To, co przykuło jego uwagę, był wycinek z gazety włożony pomiędzy strony jako zakładka. Korzystając, iż pani Deve nie patrzyła na ręce, Alois podniósł skrawek papieru. Był niemal przeźroczysty, co świadczyło o niespotykanej oszczędności przy jego produkcji. Treść rozmyła się nieco, ale zachowywała swój pierwotny przekaz.

Była to relacja z miejsca, gdzie rzekomo doszło do włamania z napaścią. Podejrzany – Alucard Rowney – zniknął bez wieści. Wydarzenie miało miejsce niemal dwadzieścia lat wcześniej, ale dotyczyło, o dziwo, bardzo aktualnych tematów. Rodzina miała zeznać, że Alucard zachowywał się dziwnie kilka tygodni przed tą tragedią. Niby miał nie przejawiać agresji, a jedynie izolować jak przystało na zespół pourazowy powszechny wśród żołnierzy.

Śledczy jednak nie wykluczali, iż winny zdemolowania połowy domu miałby poważny problem z uporaniem się z wojskowym. Natomiast kompletnie ignorowali zeznania świadków, którzy za sprawcę uważali jakieś monstrum rozmiarów małego samochodu dostawczego. Zresztą, czy gdyby to w istocie był potwór, zostawiłby rodzinę śpiącą w innych pokojach przy życiu i obrał sobie za cel jedynie Alucarda? Oczywiście, nie mógł to być też zmienny, bo przecież korona dopiero co zawarła rozejm. Zatem... Klątwa?

Alois zerknął na fragment książki, który był zaznaczony. Szczególnie akapitowi wziętemu w klamerkę i podpisanym czerwonym wykrzyknikiem na marginesie. Przestał jednak czytać, gdy poznał się na legendzie o Quillonie z hrabstwa Bleubet. W tej wersji wybiegł oszalały na spotkanie bestii, której to czarodziejka, a zarazem miłość arystokraty, obiecała jego duszę. Z tego spotkania także nie wrócił, jak Alucard z gazety.

Młodzieniec włożył fragment gazety do książki, chowając treść przed panią Deve, która przyszła do niego z jedzeniem. Głęboko czerwona zupa parowała, niosąc ze sobą obietnicę, że Alois na pewno nie pożałuje, jeśli ją zje.

Gosposia wyprostowała się, zadzierając głowę niemal tak wysoko, że zahaczała nią o żyrandol.

– Chwalić, chwalić, chwalić cudowną Dolores – zachęcała ruchem dłoni, nie spoglądając na młodzieńca. – Mam znajomą na wsi, która bardzo lubi dorzucać zieleninkę do zupy zimą. Wysiała jednak złe nasionka. A teraz, Aloisie, proszę pomyśleć. Kto uratował całą botwinkę przed wyrzuceniem tylko dlatego, że jakiś zgred mający szczęście być mężem Anie, nienawidzi niczego, co choćby mogłoby wyrosnąć na piękne buraczki?

Alois zamieszał łyżką w zupie, odnajdując czerwone żyłki na posiekanych listkach.

– Jak dobrze widzieć, że jednak nie całą swoją pensję pani wydaje na moje utrzymanie – uśmiechnął się. Gdy zjadł, ucisk w jego brzuchu zelżał. – I tak... Jest pani wspaniała, a zupa przepyszna – dodał, widząc, jak na skroni pani Deve pojawia się żyłka, gdy raczyła na niego spojrzeć z ponagleniem.

Zaspokojona gosposia kiwnęła głową. Zerknęła na książkę u boku Aloisa, którą to pośpiesznie położył wraz z innymi papierami.

– No i co to jest? – spytała, wycierając dłonie w fartuszek.

– Nic – mruknął Alois. Pośpiesznie wkładał łyżkę z zupą do ust, pozwalając cieczy spłynąć po gardle. Sycił zmęczone tkanki pokarmem, a także ciepłem.

Pani Deve rozszerzyła oczy zdumiona, kiedy młodzieniec uśmiechnął się prosząco. Podniosła ostrożnie talerz, jakby Alois postanowił, także go schrupać.

– "Nic" nie sprawia, że jest się takim żarłocznym – zauważyła, wycofując do kuchni.

W istocie, przyznał jej w myślał młodzieniec. Gdyby jednak nie zrobił przedstawienia, pani Deve zaczęłaby naciskać, domagając się odpowiedzi, których nie znał. W ten sposób natomiast mógł usatysfakcjonować gosposię, zyskując nieco czasu przed tym, jak będzie musiał się zastanowić, co też ta książka zwiastowała.

Wpierw musiał jednak zjeść do syta, rozliczyć z rachunkami, włączyć Luighiego Dormhalla i jego papiery do dokumentacji kamienicy, udać się z tym do ratusza, poużerać z urzędnikami, licząc, że Butler nie traktował jego sprawy osobiście i nie będzie utrudniał mu życia...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro