Rozdział XIV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jechała tu. Z siostrą. Następny pociąg, który miał lada moment przyjechać, wiózł na pokładzie tajemniczą Margaret.

– Przyznam, że kompletnie nie wiem, co robić – powiedział Alois magowi.

– Mówię ci, że nic się nie dzieje – odparł Griffin, depcząc wypalonego papierosa.

Alois spiorunował maga spojrzeniem.

– Nie ściemniaj. Kto to widział zaciągać rodzinę z maleńkim dzieckiem, aby dotrzymywała dorosłemu facetowi towarzystwa...

– Który przyszedł odebrać potencjalną żonę – zasugerował Riff.

– Przyszedł odebrać przyjaciółkę – poprawił go młodzieniec z naciskiem na ostatnie słowo.

– No i w takim razie wolałbyś, aby zamiast być facetem z rodziną w swoim narożniku, być potencjalnym psycholem, który zwabia do miasta naiwne dziewczęta, chcącym spełnić swoje zwyrodniałe fantazje? – zasugerował Riff, stukając w brodę palcem.

Nawet nie patrzył jak Alois zielenieje na myśl, że mogą go wziąć za kogoś takiego. Chyba gorzej byłoby tylko, gdyby jeszcze pomylono go ze zmiennym. Od razu kulka w głowę i zero szans na wyjaśnienia.

– O ile nim rzeczywiście nie jesteś – dodał Griffin, wygładzając wąsy. – W takim wypadku jako ojciec i mąż jednak uprzedzam, że to twoja ostatnia stacja.

Alois kopnął żwirek, obserwując, jak wpada na tory.

– Ty to potrafisz podnieść na duchu – burknął niemrawo.

– Polecam się na przyszłość.

Alois zastanawiał się, czy nie dać dłoniom obeschnąć z lepkiego potu, który znowu się na nich pojawił. Skoro ktoś jednak mógł zobaczyć bandanę, albo Margaret blizny... Niech się żywcem ugotuje, ale ich nie zdejmie!

Po co ją właściwie zapraszał? Chciał coś sobie udowodnić? Przypomnieć?

Kolejny przechodzień wywinął orła na oblodzonym chodniku. Ci, którzy przejęli się jego losem, szybko zostali jednak zapewnieni o braku uszczerbku na zdrowiu, dźwięcznym klęciem. Kolejny, który kochał wiosenne przymrozki...

– Do jasnej ciasnej, zmiennych przeżyłem, a tutaj stchórzę? – warknął Alois, tupiąc nogą. Jakieś stare małżeństwo nieopodal spojrzało na niego z dezaprobatą.

– Byłoby to trochę żałosne. Szczególnie, że wystawiłbyś je na lodzie – konstatował Riff, kiwając głową. – Dosłownie i w przenośni. – Spojrzał krytycznie na ślizgawicę w dalszych częściach deptaka.

– I wtedy już by na pewno nie odpisała – dokończył Alois, patrząc na pociąg zmierzający do nich z oddali. Może nie dokładnie do nich, tylko peron dalej.

– Na pewno.

Helen i Ambrose zostały w barze mlecznym naprzeciw dworca. Miały tam nie marznąć, ale sam fakt, że obrywały z takiego powodu... Zasłużyły sobie na obecność swojego męża i ojca.

– Gdybym przyprowadził panią Deve... – mruknął nieświadomie, na co Riff zaśmiał się. Teraz to on skupiał na sobie wzrok wszystkich szarych ludzi wokół. Po kilku dniach od rewelacji w gazecie, jednak tylko u części zdradzał lęk.

– Nim wytłumaczyłbyś, że nie jesteś maminsynkiem, przeleciałaby ci okazja koło nosa na wręczenie bukietu kwiatów – zauważył błyskotliwie mag.

Alois rozszerzył oczy w wyrazie najczystszego przerażenia.

– A powinienem?

– Nie wiem, to twoja luba – przypomniał Griffin, rozglądając po stacji, jakby w poszukiwaniu wsparcia.

– Skąd ja wezmę kwiaty! – Złapał się Alois za głowę.

Materiał płaszcza zatrzeszczał. Eseista pośpiesznie przeleciał rękoma po szyciu – nic się nie rwało, ale ulga nie nadeszła.

– Z kwiaciarni? – odparł Griffin. Ledwie odwrócił głowę do przyjaciela, a ten już przemierzył połowę drogi do schodów i przejścia na inne perony. Mag ruszył za nim, wołając: – Gdzie ty lecisz!

Alois zatrzymał się zdziwiony.

– Do kwiaciarni.

Tym razem to Riff złapał się za twarz.

– Ty już oczadziałeś do reszty! Przecież lada moment tu będzie!

Racja. No, to nici z kwiatów.

Mężczyzna poprawił nerwowo front swojego płaszcza i marynarki pod nim. Kołnierz koszuli skrył, podsuwając ciaśniej wiązanie ciemnozielonego szalika.

Umówił się z Margaret, że oboje będą mieć jakiś wyraźny akcent kolorystyczny. Ostatecznie ekstrawaganckie scenariusze uwzględniające szalone kapelusze ze strusimi piórami bądź brokatowe kryzy rodem z najczarniejszej epoki mody ustąpiły miejsca czemuś mniej skandalicznemu.

Alois wziął kilka oddechów, przypominając sobie o tym, jak zachowałby się człowiek cywilizowany. Zamiast tego doszedł do wniosku, że w Ezdenie nie zależało mu zrobić na nikim wrażenia, ani nie liczył się z myślami innych i pewnie dlatego mu to wychodziło. W Kariorum wszystko się z tego tytułu komplikowało. Ignorancja zwyczajów, konwenansów czy tabu dodawała nieskończenie więcej pewności siebie, a tu na to pozwolić sobie przecież nie mógł...

A kto mu bronił?

– Jak będzie brzydka, to pomyśl, że to tylko dwa tygodnie. – Poklepał go po ramieniu Griffin. – To nie ślub.

– Tak czy inaczej to dla mnie już aż dwa tygodnie – przyznał Alois, gładząc rondo kapelusza.

– No, nie wiem, nie wiem – zacmokał mag, popychając przyjacielakoło kolumnady utrzymującej dach peronu. Sugestywnie poruszył brwiami. – Tak na moje oko to robisz sobie tam u siebie harem. Trzy kobiety pod jednym dachem...

Alois parsknął, kiwając głową na boki.

– Trzy?

– A pani Deve się nie liczy? – otrzepał go, po czym siebie ze śniegu i wilgoci.

– Masz wyjątkowo brudne myśli jak na kogoś z dwoma kobietami pod dachem i to na stałe.

– Ja? Ali, ja już znalazłem kobietę swojego życia. Nie potrzebuję niczego ponad to. Nawet nie wiesz jak dobrze widzieć, że kogoś szukasz po... niej.

Alois nie wypomniał Riffowi, że akurat z Sophią ścieżki przecięły się na jego weselu. Wkręciła się z koleżanką i tak namąciła mu w głowie, że ostatecznie przespacerowali całą noc, a potem wiele popołudni później. I tak przez ponad rok...

Alois zacisnął ręce w kieszeniach.

Potrzebował się wtedy do kogoś odezwać, kto nie był nieszczęśliwy albo jego pracodawcą. Kogoś, kogo ta wojna nie dotyczyła w żadnym calu i problemy z nią związane.

– Nawet mi nie przypominaj. To było żałosne... – Spojrzał Alois na stopniały śnieg błyszczący w szczelinach betonowych płyt. Czuł drżenie pod swoimi stopami na długo przed pojawieniem się lokomotywy w oddali.

– To nie było żałosne. Tylko ona jest modliszką – powiedział Griffin. – Ale przynajmniej jest szansa, że wykończy Butlera.

Alois nie zaśmiał się, ale uniósł kąciki ust. Zrobił krok w tył od krawędzi peronu, gdy żółte, rozpalone elektrycznością ślepia metalowej bestii wyłoniły się zza zakrętu.

Cały obiekt witający królów w ostatnich kilku dziesięcioleciach, a następnie odprowadzający legion młodych obrońców Republiki drżał w posadach. Lampy w żeliwnych kratach zamigotały.

Czy tylko w tej chwili tak robiły, gdy maszyna wjeżdżała w szalonym tempie na peron, czy dopiero wtedy Alois zwrócił na to uwagę?

Ludzie podnosili się z ławek, a ci, co oszczędzili sobie odmrażania tylnych części ciała, odsuwali od krawędzi. Griffin podskoczył, gdy kilka metrów od niego spadł jeden z sopli spływających z rynny na krawędzi dachu. Lód rozbił się na tysiące kawałków skrzących niczym diamenty w broszach Beliara.

Lokomotywa zwolniła, a dym zakłębił się wokół wagonów. Pomalowane jasnozieloną farbą charakteryzowały linie przebiegające od wschodnich prowincji Republiki, a następnie nad północnym brzegiem Morza Głupców na zachód.

Ludzie zaczęli się rozglądać. Część pasażerów wyglądała przez okna nim jeszcze pociąg się na dobre zatrzymał. Inni od razu wyskakiwali z pojazdu. Ci zazwyczaj zderzali się potem z rzeszą oczekujących.

Alois stanął na palcach, pierwszy raz tego poranka nie narzekając na zbyt jaskrawe światło słońca.

Mężczyźni, kobiety, starzy, młodzi, robotnicy i inteligencja – można było zaświadczyć tam wszystkich, gdyby ktoś tylko tego chciał. Póki co jednak kobiety w czerwonej czapce z metalową spinką w kształcie biedronki eseista nie widział...

Minuty mijały. Kolejni uzbrojeni w walizki i koszyki na bagaże podróżni atakowali wąskie schody do Kariorum. Jakby wymyślono je specjalnie, aby przetestować na wstępie, czy jest się godnym wkroczenia do tej kolebki przemysłu. Przybysze byli jednak zbyt zdeterminowani, aby polec.

Boże! A może jednak nie przyjechała? Może coś się stało? Zrezygnowała? Zdała sobie sprawę, jak dziwną propozycję Alois jej złożył?

Młodzieniec znowu rozejrzał się dookoła, korzystając ze swojego wzrostu. Na sfinksa! Jak on uwielbiał tą perspektywę niczym z bocianiego gniazda, kiedy akurat wiało mu prosto w twarz!

W oddali dostrzegł dwie sylwetki. Ubrane w długie sukienki przenosiły bagaże w formie trzech walizek i jednego kartonowego pudełka. Robiły to zgodnie, jakby wcześniej to uzgodniły. Kiedy jedna pilnowała cięższych pakunków, druga stawała na palce, kurczowo trzymając torebkę. Nosiła czerwone nakrycie głowy. Odwróciła się, gdy jej towarzyszka przemówiła. Na boku kapelusza w kształcie klosza błysnął srebrzysty krążek. Oko strzelca dostrzegło czerwone refleksy ulokowanych w nim kulistych szkiełek.

Riff zaprzestał poszukiwań, kiedy zauważył jak jego przyjaciel znieruchomiał. Włożył ręce do kieszeni brązowego płaszcza i potrząsnął głową, pozbywając z loków kilka zabłąkanych okruszków lodu. Uśmiechnął się, starając wesprzeć Aloisa swoim humorem.

– No, a teraz dajesz tygrysie i oczaruj ją.

Tylko, żeby Alois wiedział, jak to się robiło... Co jak co, ale mag powinien wiedzieć, że czaruś z niego żaden.

Mężczyzna nie obejrzał się, kiedy w końcu uniósł jedną nogę, stawiając pierwszy krok w stronę Margaret.

W chwili, gdy dziewczyna odwzajemniła spojrzenie, nie było już mowy o pomyłce. Oczywiście, jeszcze majaczyła gdzieś z tyłu głowy możliwość niebywałego, wręcz niemożliwego zbiegu okoliczności.

Aloisowi zrobiło się sucho w ustach. To nie było pisanie listu, gdzie nad każdym słowem mógł się zastanowić, albo wyrzucić dotychczasowy urobek, a potem zacząć od nowa.

Przed oczami przeleciało Aloisowi każde wspomnienie z Sophią, lekcje Reagana, który chciał uchronić się przed jego obciachem oraz książki wszelakiej maści. Komplementy... Maniery... Wszystko bezpiecznie sztywne i drżące w posadach, czy aby rzeczywiście Alois niczego nie pominął.

Rozmówczyni Margaret (bo to musiała być ona!) już się niecierpliwiła. Zresztą, należały do tej niechwalebnej mniejszości, która wciąż nie opuściła z peronu. Brunetka nawet nie myślała się obejrzeć, aby dostrzec dżentelmena w czarnym, elegancko skrojonym płaszczu i zielonym, pasiastym szaliku. A może tylko Alois myślał, że ubrał się stosownie...

Kolejny krok eseista przypłacił pustką w głowie.

Chwila błogiej nieważkości przycisnęła go mdłym bólem upadku. Gdzie był ostry, tępiał momentalnie pod wpływem zakorzenionego w ciele wspomnienia, że mogło być gorzej. Alois syknął już prędzej z zaskoczenia, gdy w te pędy podbiegła do niego postać.

– Boże! Nic się panu nie stało? – zaaferowała się kobieta, zasłaniając twarz dłońmi.

Czerwone, wełniane rękawiczki idealnie wpasowywały się w fałdki materiału tworzące kapelusz. Godziny podróży przejawiała jedynie fryzura, a knkretnie kosmyki czarnych włosów, które tworzyły aureolę wokół twarzy młodej kobiety.

– Cóż to? – mruknął cicho eseista. – Umarłem?

Alois nie poznał swojego głosu. Zdawał się dochodzić z dala od niego i bez jego udziału. Wiedział, że to od niego wypływały te słowa, ale nie rejestrował momentu przejściowego pomiędzy pomysłem a jego realizacją.

– Nie, no co też pan mówi!

Alois uśmiechnął się, dostrzegając plusy swojej niezdarności.

– Ale jak to? Przecież widzę anioła.

Finezja, poezja i takt. Czy to było tak wiele? Czy naprawdę nie mógł się bardziej postarać?

Kobieta zamrugała. Jej policzki zaróżowiły się, gdy ze złością odpowiedziała:

– Dostał pan wstrząśnienia mózgu!

Alois uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Było warto.

Słysząc pędzącego do nich Riffa i drugą z kobiet, poderwał się na równe nogi. Wyszło mu to natomiast bardzo sprawnie. Jak atlecie, gdyby podnoszenie z ziemi było dyscypliną sportową. Dziewczyna zadarła głowę w górę, wyraźnie zdziwiona postawnością Aloisa.

Ten ukłonił się w ezdeńskim stylu, jedną rękę zakładając za plecy, a drugą po przekątnejtorsu z przodu. Kolejny idiotyzm, z którym wystrzelił, nim przypomniał sobie o własnym mózgu. Przecież takie zwyczaje, praktykowane na dworach, były niedopuszczalne w Republice! Ale się popisał!

– Alois Kershaw – przedstawił się dźwięcznym tembrem, choć czuł już ucisk w gardle...

Brunetka nie uciekała wzrokiem od tych oczu, które błyszczały w sposób niedostępny zwyczajnym ludziom. Czaiła się w nich obietnica czegoś ekscytującego, o czym rzecz jasna Alois nie zdawał sobie sprawy. Coś, co można było zasięgnąć tylko w Ezdenie...

*** 

Ostatecznie nie poszło najgorzej – pomyślał. Może i Margaret oraz Wiktoria zamknęły się w swoich pokojach, nie mając zamiaru spać. Nie zamierzał się też narzucać. Nie marnował ich nieobecności.

Buszował właśnie w łazience na parterze, zabierając ostatnie ślady swojej bytności w formie ręcznika, kubka ze szczoteczką do zębów i innych bzdet. Wychodząc, nic nie zaszeleściło, ani nie stuknęło. Każdy stopień pokonywał niezmiennie bezszelestnie, pomimo ciemności.

Kiedy rozłożył się ze swoimi rzeczami po miniaturowej przestrzeni toaletki, doszedł do wniosku, że tak naprawdę niewiele potrzebował do życia. W ostateczności nawet mógł sobie odpuścić prysznicu na jakiś czas, jeśli miał wspomnieć czasy przeprawy na południe. Brody natomiast nie ścierpiałby za żadne skarby.

Gdy przyszedł czas wyjść z dworca, a panny Wepplerowe udały się z Aloisem do auta, ten znowu poczuł się, jakby pierwszy raz usiadł za kierownicą.Może zgrał się z autem, jakby przejeździł nim lata, a nie miesiące, ale nadal było mu daleko do kierowcy rajdowego. Przełykał ślinę ilekroć nierówności drogi telepały pasażerkami. Starał się to rekompensować, łagodnie wchodząc w zakręty. Chwilowy polot z dworca przepadł...

Alois jednak dobrze czuł się ze świadomością, że dom w końcu przestał być taki pusty i opuszczony. Sophia raz mu zaś wypomniała, że wyglądał w nim jak upiór jeszcze za życia jego matki. Eseista spojrzał na siebie w lustrze.

Oczywiście, że się zmieniłem! – pomyślał zbulwersowany, wspominając ostatnią wymianę słów z panią Butlerową. Jak mógł się nie zmienić?

Nie wszystko na lepsze. Ręka... Myślał, że od chodzenia to nogi powinny boleć, a tu proszę. To przez nią nie mógł spać.

Szramy w ciągu kilku godzin nabrzmiały. Alois słyszał, że dawne urazy mogą tworzyć skrzepy, które po latach się odrywają i zatykają naczynia. Następstwa tego były rozmaite, począwszy od zawału, przez martwicę tkanek, a na niczym skończywszy. Na swoim przykładzie nie był w stanie orzec, która z opcji była najkorzystniejsza.

Znowu spróbował zmyć przyczynę uczucia tłustości z dłoni. Pół kostki mydła zeszło, skóra piekła Aloisa od tarcia, ale ta parszywa konsystencja nieznanego pochodzenia nie chciała zejść. Jakby zanurzył czubki palców w pomadzie zmiennych.

Alois odpuścił sobie dalszych zmagań. Najzwyczajniej w świecie nie miał już siły.

Cóż za ironia, że tak chciał spać, a nie mógł. W swoim łóżku ból ręki okazywał się tylko bardziej dokuczliwy.

Jeśli ostatecznie jego rękę miało coś rozsadzić, już wolał, żeby to się stało bez cackania. W końcu wpadł na to, z czym kojarzyć ból przedramienia. Przypominał strumień drążący w skale. Eseista znał swoje ciało i nie zapominał, jak bardzo daleko mu było do głazu, ale adekwatniejszego porównania znaleźć nie potrafił.

Aloisowi zaszkliły się oczy, kiedy senne wspomnienie brata przesłoniła krwawa mgła. Czy istniała szansa, żeby go jednak nie zabito? W końcu był Numą Scoavolcią. Książę mówił, że hrabia nadal chciał go żywego... ale zanim Reagan sprzeciwił się jego woli.

Alois nie mógł zrozumieć, i pewnie nie miało się to zmienić, jak wtedy przeżył. To był rozkaz, na dodatek zaczarowany. Reagan nie mógł z zamku się wydostać przez zachciankę mniejszej wagi, a postawił się wobec Księcia Niewolników.

To wszystko był jeden wielki cud.

Młodzieniec czuł jak rozszerzone naczynia napierają na mięśnie. Rozprowadzały truciznę bólu ponad obojczyk. Tej nocy Alois nie mógł wydać z siebie nawet najcichszego jęku – przecież miał gości. Szczęśliwie, ból nie był tak silny by krzyczał.

Szklany żyrandol błyszczał w świetle przejeżdżającego radiowozu. Rysowały cieniem na białym suficie kwiatki i listki. Telepiący się od wibracji budynek ożywiał wkomponowane w miniaturowe witrażyki ptaszki.

Alois patrzył przez długie minuty na szklany żyrandol, gdy jego ciało spowijało cieniste odrętwienie. Umysł zaś pozostawał jasny na każdy szczegół otoczenia. Tylko bać się nie mógł, ani rozpaczać.

Zresztą, nad czym by miał tu rozpaczać? Młodzieniec wrócił do domu. Spełnił obietnicę złożoną Vangelisowi. Obiecał, że ucieknie – zrobił to. I to nawet ze skutkiem.

Reaganowi obiecał, że pożyje za nich dwóch. Nad tym nadal pracował, ale był na dobrej drodze, aby to także spełnić. I wcale nie miał tylko na myśli dwóch sióstr pod jednym dachem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro