Rozdział XXIV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Griffin złożył doniesienie o dzielnicowym samosądzie. Oczywiście, nie zrobił tego zupełnie dobrowolnie. Alois umiejętnie wykorzystał obecność Helen i Ambrose na swoją korzyść, zamykając magowi usta.

Przecież szli tylko ustalić strategię. Jaką? Riff palnął, że uwodzenia. Zatem mag mógł jedynie sobie podziękować, że nie mógł odmówić przyjacielowi „wsparcia", nie wzbudzając podejrzliwości niczego nieświadomej żony.

Alois po drodze wyjaśnił zasady, jakie obejmują normalnych cywilów i urzędników, a także milicję, której zlecali wzięcie pod lupę prześladowców Griffina. Przy okazji podsunął mu też dokument kierujący sprawę windykacji apteki do sądu wyższej instancji. Wiedział, że mag wkurzy się, kiedy jego fortel wyjdzie na jaw. Nie chciał mieć jednak na sumieniu eksmitowanej rodziny z maleńkim dzieckiem tylko przez struchlenie głowy rodziny w obliczu machiny urzędniczej.

Griffin poruszył się niespokojnie, przeglądając zawartość tekturowej teczki, z którą miał lada moment wejść do urzędu.

– Więc gdzie idziesz? – dopytał Alois, na co mag przewrócił oczami.

– Mówiłem już to przecież z miliard razy! – uniósł się, zatrzaskując plik z papierami. Przez złość jego ziemista cera nabrała zdrowego kolorytu, a przygaszone oczy błyszczały, ale bynajmniej nie od magii.

– Zatem powiesz po raz miliard pierwszy. – ponaglił Alois przyjaciela gestem dłoni. Ostre zęby błyszczały w niecnym uśmiechu, na który Griffin prychnął.

– Najpierw sekretariat urzędu mniejszego...

– Najpierw idziesz na komendę zgłosić przestępstwo – wtrącił Alois, dostrzegłszy błąd.

Riff zacisnął zęby.

– Wiem przecież! – warknął, spoglądając za okno.

Jedynie zbocze dzieliło ich od budynku urzędu. Alois zastanawiał się, czemu jeszcze nikt nie pomyślał odbudować dzielnicy, która sąsiadowała bezpośrednio z budynkiem użytku publicznego.

– Najpierw pokazać, że mnie biją, a potem, że mnie okradają. Przyjąłem – burknął.

Alois zazgrzytał zębami.

– Chcesz coś zmienić, musisz zacząć grać. Nie przestaną ci włazić na głowę, jeśli będziesz im na to pozwalał.

Griffin parsknął:

– Ta... Ezden pełną parą, nie ma co – skwitował, kręcąc głową.

– Nie waż się porównywać tego z Ezdenem – zastrzegł Alois dziwnie chrypliwie. – Tam byłeś sam zdany na kaprys zmiennego, który mógł cię zabić w każdej chwili.

– Niezupełnie. Mnie nie kupiła babka, która szanowała swoje zwierzątka – wspominał Griffin, poprawiając uchwyt na teczce i laseczce.

– Naprawdę to coś zmienia? – spytał z niedowierzaniem Alois.

Mag wzruszył ramionami.

– A co będzie jak spotkam Butlera?

Alois uniósł brwi na przyciszony ton przyjaciela, gdy ten wymawiał nazwisko komendanta. Wprawdzie jemu samemu zdarzało się to dosyć często, chociażby jak rozmawiał z Margo. W końcu na rozprawie wszedł z nim na wojenną ścieżkę. Jak się później okazało, różniła ich też postać Sophie, która w życiu obojga mężczyzn odegrała istotną rolę.

Czemu to jednak Griffin zbladł, jakby właśnie postać Butlera wyrosła zza zieleniejących krzaków i mierzyła do niego z rewolweru? Czyżby zaklęcie, które odtworzył mag, zdradziło coś więcej? Nie tylko początki komendanta w pracy na swoją pozycję?

– Co ma być, to będzie – odparł Alois, odchrząkując. Kiedy dziwne mrowienie w gardle ustało, jego głos odzyskał normalną, chłodną barwę. – Pamiętaj, że jesteś niewinny. Niewinni nie mają się czego bać.

Griffin kiwnął głową z niejakim trudem. Sięgnął do klamki.

– Nadal idziesz na tą stypę dla Maxwella? – zmienił temat Riff, jakby tym sposobem mógł uratować się od konieczności pójścia do urzędu.

– Bal znaczy się? Ten na który nie dostałem jak dotąd pisemnego zaproszenia? – poprawił maga. Ten pokiwał głową. Milczenie Aloisa dawało bardzo czytelny komunikat.

– Nie idź tam – ostrzegł Griffin półszeptem. Nie patrzył wtedy też na Aloisa. – Jak uwikłają cię w jakąś gierkę, potem się z tego nie wyplączesz.

– Musiałbym coś znaczyć, aby chcieli mnie w coś wikłać. Poza tym obiecałem już to wyjście Margaret – spokojnie informował maga.

– Wszedłeś Butlerowi pod paznokieć, Ali, a sądził cię sam Maxwell – przypomniał Griffin. otwierając drzwi i wpuszczając świeżego powietrza do auta. – Ty już nie jesteś bez znaczenia, a na pewno dla niektórych.

Alois nie zdążył na to odpowiedzieć, bo mag niemal wybiegł z auta. Ten jednak nie uciekał przed przyjacielem. Utykał z taką determinacją, jakby chciał umknąć słowom, których nie wypowiedział.

***

Zaproszenie na bal przybyło dzień przed jego odbyciem. Alois miał cichą nadzieję, że ominie go konieczność wyjaśnienia Margaret, dlaczego ma się mieć przy państwu Butlerach na baczności. Toteż tego nie robił, licząc na ostrożność Margo...

Musiał przyznać, że nawet teraz nie był w stanie wystawić balu ani nawet małego przyjęcia, jeśliby tego chciał. Natomiast Wiktoria już zarzucała siostrę projektami sukien, które mogła zrobić na poczekaniu i spełniałyby wymogi kreacji wieczorowej, gdy Margo wybrała propozycję krawca, która jej się nie podobała. Alois sugerował pokrycie kosztów zakupu sukni, ale z ulgą przyjął zdecydowaną odmowę panien Weppler.

Co się zaś tyczyło niego... Już brakowało mu nerwów, aby wściekać się, kiedy przymierzywszy garnitur, okazał się przyciasny w ramionach. Pocieszył się zatem smokingiem, który pani Deve już zdążyła poprawić w taki sposób, aby podkreślał sylwetkę młodzieńca i nie był ciasny niczym zbroja.

W zasadzie ciężko było rozmyślać Aloisowi nad czymś ambitniejszym niż gorączkowym zapoznaniem się formułą przyjęcia, pokrojem sprowadzonych gości i dopatrywaniem się podstępu. Griffin zasiał ziarno niepewności, które zaczęło kiełkować...

W ciągu tego dnia uśmiech tylko raz zagościł na jego twarzy. Miało to miejsce, gdy Flich przyniósł mu gazetę, gdzie pierwszy artykuł miał tytuł: „Powrót do pierwocin, czyli prokurator i jego małpi fetysz". Urzędnik nie okazał się jednak zoofilem o dość wyrafinowanych preferencjach. Dziennikarz relacjonował swój pobyt w szpitalu psychiatrycznym, gdzie to specjaliści głowili się nad przyczyną schorzenia sprowadzającą ważną osobistość do poziomu intelektualnego małpy.

Najlepsze wieści Alois znalazł na końcu artykułu, bo to tam umieszczono zdjęcie „nieszczęśnika". Okazało się, że widniał tam wizerunek urzędnika, który w wyjątkowo niewyszukany sposób groził Luigiemi. Bezkarność łysego mężczyzny dobiegła końca, a jeszcze zgrało się to z uprzejmą prośbą mechanika... Po prostu magia.

Podobnie wyglądały przygotowania Aloisa na bal. Dzięki pani Deve, kiedy wyjął wyprasowany smoking z szafy, nie musiał się przejmować, że będzie wyglądał nieokrzesanie. Jak wcześniej nie miał okazji pójść do fryzjera, gosposia ostrzygła go sprawnie, wytrącając postronnym temat do plotek, jakoby nosił się jak w Ezdenie. Zresztą... Ci wszyscy ludzie wierzyli przecież, że zmienni niewiele różnią się od zwierząt.

Natomiast Alois nie rozwodził się nad tym, gdy już nałożył na zabandażowaną w atłas dłoń rękawiczkę. Usłyszawszy pośpieszanie pani Deve, pokręcił głową, zostawiając zmartwienia na potem. Nawet nie zdążył przyjrzeć się wystrojonej Margaret, gdy wybiegli z domu, a potem wskoczyli do samochodu.

Niby nie mogli niczego zrobić szybciej, ale i tak byli spóźnieni. Czekało ich wielkie wejście... Tylko tego im brakowało.

Alois z piskiem opon wyjechał z podwórza, nawet nie zamykając bramy. Dziewczyna trzymała się mocno pasa, kiedy wjechali na czerwonym świetle na skrzyżowanie, kierując poza granice Kariorum.

– Kurczę! – zaśmiała się Margo, kiedy jeszcze przyśpieszyli na polnej drodze

Wedle miejskiej legendy był to skrót do dawnej posiadłości kasztelana Maxwella, obecnie tylko sędziego Maxwella, a zarazem ostatniego z tego rodu. Pytanie tylko jakim kosztem? Cóż... Pewnie podwozi niezliczonych aut nieszczęśników, którzy tak jak Alois próbowali oszczędzić na czasie, i zęby, które sobie wybili, uderzając o kierownicę.

– To się w głowie nie mieści! – parsknęła rozbawiona Margaret, podpierając deski, aby załagodzić wstrząsy.

– To znaczy co? – mruknął Alois, starając omijać liczne dziury na całej szerokości polnej drogi. Pomimo starań i tak nimi trzęsło jak grzechotce.

Zapowiadał się wprost przepiękny wieczór! Nie ma co!

Margaret posłała Aloisowi najbardziej urzekający uśmiech w swoim repertuarze. Podwozie zachrobotało, gdy otarło się o żwir, którym starano się uzupełnić ubytki w koleinach.

– No, to wszystko! – odparła, wskazując dłonią krajobraz.

Kariorum było już za nimi. Otoczenie natury mogłoby przywodzić na myśl Ezden, gdyby tylko ktoś tam nie był. Miasta nie otaczały pola, które zieleniłyby się od młodziutkich pędów jarego zboża. Lasy zaś, na które składały się zdziczałe tartaki, w porównaniu z tamtejszymi w najlepszym wypadku mogły uchodzić za chaszcze.

Alois przełknął ślinę, zagryzając mocno zęby, kiedy znowu nimi zatelepało. Jeszcze nie dojechali na ten bal, a już miał wrażenie, że spuszczono z niego wszystkie soki... Boże... I jeszcze ta kobieta się uśmiechała, jakby wcale nie było jej to w niesmak.

– Wybacz – powiedział łagodnie, nie odrywając wzroku od drogi. – Że cię nie uprzedziłem, ale sam nie miałem pojęcia, że coś takiego może się zdarzyć... – zaczął prędko.

– Aloisie... – próbowała Margaret dojść do słowa, ale ten tego nie zauważył.

– Wiesz, w urzędzie spotkałem Sophię... – ciągnął dalej.

Margaret przewróciła oczami w pełni świadoma relacji, która łączyła go kiedyś ze wspomnianą kobietą, a także w jaki sposób się skończył. W liście tego po sobie nie zdradzała, ale w tych nielicznych okazjach, kiedy postać pani Butlerowej wypływała, jej spojrzenie chłodniało. Nie przez wzgląd na Aloisa, oczywiście...

– Wiem, mówiłeś – odparła, mrużąc oczy, gdy starała coś wypatrzeć na drodze. Mrużyła powieki, to je otwierała szeroko, ale nieprzenikniona ciemność nieznacznie rozrzedzana przez reflektory auta nadal była jedynym, co widziała.

– No i nie wiem, co jej odbiło tak nagle odgrzewać znajomości! – warknął do siebie mężczyzna, zaciskając ręce na kierownicy.

– Aloisie! – zawołała Margaret, na co ten aż podskoczył na swoim siedzeniu bez pomocy żadnej dziury w drodze.

– Co? – odkrzyknął, patrząc na nią. Jej oczy błyszczały znad boa, którym tak skrupulatnie owinęła swoją szyję.

– Patrz na drogę! – nakazała mu, wskazując dłonią przednią szybę.

Alois raptownie spełnił polecenie. Już myślał, że coś rozjechał... Chociaż może rzeczywiście wolałby rozplaskać na masce samochodu jakiegoś jelonka niż usłyszeć to, co powiedziała potem.

– Zresztą to ja się nie dziwię, że ta Sophia cię zaprosiła... – skomentowała nonszalancko Margaret, opierając o skórzany fotel.

– Nie? To znaczy, że to zupełnie normalne, jak osoba, która wzgardziła uczuciem drugiej, zaprasza sobie ją od tak na kawusię albo kieliszek? – sarknął Alois, wychodząc z siebie.

Niech diabli wezmą emerytowanego sędziego, straumazynowanego komendanta i Sophię! Nie! Niech wezmą ich sfinksy i zrobią z nich sobie ucztę! Bo jak on wreszcie dojedzie do tego zamczyska na odludziu...

– Myślę, że raczej nie będzie tam wielu ludzi w naszym wieku... – ciągnęła dalej kobieta, starając zwrócić na siebie uwagę młodzieńca.

Alois wypuścił powietrze przez nos. Było to raczej westchnięcie ulgi niż próba zapanowania nad sobą – wjechali na fragment nieco bardziej oszczędzony przez naturę. Kolejne metry przejechali, jedynie łagodnie się przechylając, gdy pokonywali delikatne zagłębienia w ziemi.

– Stare dziadki w zasadzie... – zaczął wymieniać, jakby nie odnalazł się w ogóle w intencjach panny Weppler. Starał brzmieć niezmiennie gniewnie, choć działania dziewczyny stopniowo przynosiły skutek. – Albo panowie z kryzysem wieku średniego... Albo...

Teraz to Margaret sapnęła zniecierpliwiona, wpijając swoje spojrzenie w profil mężczyzny.

– Alois... – zaczęła groźnie, ale nie dane było jej dokończyć.

Mężczyzna przekręcił do niej głowę. Pomimo mroku, w samochodzie było widno na tyle, aby dostrzec odcinający się na jego twarzy szeroki uśmiech.

– Margaret! – powiedział zmysłowo, czym zupełnie wytrącił kobietę z równowagi. Patrzyli się chwilę na siebie, pozwalając autu turlać swobodnie.

Dziewczyna założyła ręce na piersi i spuściła wzrok na swoje boa.

– A to do czego? – spytała lekko zagłuszana podskakiwaniem auta.

Alois poczekał z odpowiedzią, aż znowu nie poczuł na sobie jej spojrzenia.

– A ot tak, bo pięknie brzmi – odparł uwodzicielsko, zerkając na nią powoli. Jego uśmiech się tylko poszerzył, gdy dodał: – Ładnie się komponuje z twoimi rumieńcami.

Margaret żachnęła się, chowając twarz w oknie. Podniosła wzrok na jego odbicie. Spojrzała na niego powątpiewająco. Jej policzki pokryły się jednak łagodnym różem.

Cóż... To czy chciał wychodzić tego wieczora do bandy o odmiennym światopoglądzie na zaproszenie Sophie, już nie miało żadnego znaczenia. Za to dobrze by było dla organizatorów, żeby się postarali nad tym balem... I to dla ich własnego dobra.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro