Żyć, nie umierać

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie ma chyba cenniejszej wartości niż ludzkie życie. Na pewno, gdy wojna zbiera żniwo, doceniamy jego kruchość i ulotność bardziej niż podczas pokoju. Jednak ile jest warte?

Pewnie nie padłaby na to pytanie jedna odpowiedź. Może nawet żadna, bo kim w końcu jesteśmy, aby wyceniać wartość życia? Za to ze szponami zmiennego podstawionymi pod gardło nie obawialibyśmy się rzucić nawet niemożliwie wysokich sum, aby go przekupić i przeżyć (o ile udałoby nam się coś wykrztusić).

W przeszłości i to nie tak dawnej wspomagano się magią, aby dłużej cieszyć się walorami tego świata. Dzięki różnorodnym zabiegom niektórzy umierali, mając na karku zaledwie kilkaset wiosen! Niesamowite, prawda? Przynajmniej mi wydaje się to niezwykłe, żeby egzystować prawie czterysta lat – prawie tyle co zmienny!

Nim jednak przejdę do meritum, pochwalę się rezultatami moich badań w bibliotece i przybliżę praktyki mające pociągać za sobą wcześniej wspomniane przedłużenie życia. W tym celu zacznę od najbardziej brutalnej metody.

Choć może wydać się to nierealne, wykorzystywano krew Ezdeńczyków. Stanowiła składnik rytuału, który mógł się skończyć albo sukcesem, albo śmiertelną porażką. Niestety, niewiele szczegółów odnośnie jego przebiegu dotrwało do naszych czasów. Wstrzymałbym się jednak z próbami odtworzenia tego ceremoniału, jak określa go jedna z kronik. W końcu trzeba było spotkać Ezdeńczyka, utoczyć z niego krwi i jeszcze przeżyć.

Przed pięcioma wiekami znajdowali się jednak śmiałkowie, którzy podejmowali taką próbę. W końcu czy nie było większego trofeum dla rycerza niż relikwia z pokonanego? Posoka jednego z przedstawicieli potężnego Ludu Krwi, właśnie? Te brutalne praktyki jednak (całe szczęście) prędko odeszły w zapomnienie w ferworze zaciekłych walk z Południem.

Znacznie mniej śmiercionośnym, a zarazem przystępniejszym sposobem było skorzystanie z usług maga. Przed trzystoma laty popyt na niezwykłe mikstury był tak wielki, że chciwość pchnęła wielu z Ludu Umysłu na ścieżkę zbrodni. W tym też czasie wyrobili niepochlebną reputację całej rasie. Stanowili żywą inspirację do potwornych bajek, w których wiedźmy wabiły dzieci do kryjówek w lesie albo preparowano artefakty z dziewczęcych serc. Część tych metod rzeczywiście się sprawdzała, dając szansę dożyć śmiertelnikom czasów wnoszenia przez monarchów i raczkujący parlament kolejnych ograniczeń na czary.

Innym natomiast zamiast długiego życia, pogoń za nieśmiertelnością przyniosła upadek i śmierć. Można wymieniać wiele tragicznych przykładów, choć niepodważalnie najsłynniejszym jest niewątpliwie przypadek Quillona z hrabstwa Bleubet. Pozwolę sobie jednak w dużym uproszczeniu przytoczyć jego historię.

Młody dziedzic bardzo konkretnie podszedł do sprawy, jeszcze przed wybiciem trzydziestej wiosny zapraszając magiczkę na swój dwór. Kobieta miała zapewnić mu długie lata w zdrowiu. Natomiast, jak donoszą kroniki przechowywane w kariorumskiej bibliotece, nie minął rok korzystania z jej usług, kiedy Quillon uciekł oszalały ze swojego hrabstwa... Zostawiając za sobą stos trupów, w tym zamordowanego brutalnie ojca.

Osobiście nie zawierzałbym zupełnie słowom Ilmerichta z Cevés, który był nadwornym skrybą największego konkurenta młodego hrabiego. Natomiast ten przykład idealnie oddaje, jak daleko można się posunąć, aby utrzymać przy życiu. Co więcej, Quillonowi nie dolegały żadne choroby, które magia miałaby zaleczyć. Zaś podjął zgubne dla niego decyzje, nie w czasie kryzysu, a rozkwitu jego władztwa.

Z tego wynika, że być może swoimi działaniami przyszły hrabia nie chciał poprawić jakości życia. Chciał je wydłużyć, jakkolwiek nieodkrywczo to brzmi.

Spójrzmy jednak na zmiennych, dla których długowieczność jest normalnością. Egzystują wiekami, a też walczą zaciekle o swój byt. O ile nie robią tego w ramach odwiecznego "przekomarzania" Północy z Południem i odwrotnie, możemy przypuszczać, że cenią sobie to, z czym wiąże się życie.

Martwi bowiem nie możemy decydować, poznawać, tworzyć ani zostawiać po sobie śladu. Nie żyjąc, nie możemy obwieszczać swojego istnienia. Nie możemy się cieszyć z przyjaciółmi na weselu. Martwym niedostępne są nerwy po złożeniu nowego artykułu do redaktora w wydawnictwie, ani poczucie triumfu, gdy już ujrzy się go w świeżo wydrukowanym tygodniku. Tylko żywi mogą opłakiwać zmarłych i przekazywać pamięć o nich.

Zatem, skoro życie nie ogranicza się do kilku procesów zachodzących w organizmie, czym jest wobec tego śmierć? I czemu tak gonimy za nieśmiertelnością?

Na zasadzie kontrastu możemy śmiało przyznać, że gdy już wybije nasza godzina wszystko, co łączyło nas ze światem, zostaje przerwane. Nie ma nikogo, kto uprawiałby nasz ogródek przed gankiem. Nikt nie nakarmi naszego pupila wyszukiwanym przez lata smakołykiem. Nie znajdziemy też nikogo, kto zapełniłby po nas pustkę w sercach i pamięci ludzi, którzy byli nam bliscy. Ci też jednak kiedyś odejdą, a jak dobry Bóg pozwoli, zjednoczymy się w raju.

To co jednak zostaje w świecie doczesnym... Po dekadach naszej nieobecności być może nie trafi się nawet urzędnik zlecający odgórnie dbanie o dom, kamienicę czy choćby pomnik, świadczący niegdyś o naszym istnieniu. Żywioły, magia, a może nawet zmienni obrócą ostatnie przejawy naszego istnienia w niebyt.

Może to jest niezbyt pozytywna, a nawet przerysowana wizja. Skoro jednak tylko żyjąc możemy dopilnować, aby sprawy, na których nam zależy, rozwijały się wedle naszego zamysłu, pozostaje zatem walczyć ze śmiercią. Czy gdyby jednak śmierci nie było w ogóle, robilibyśmy cokolwiek, aby dać o sobie znać w historii? Byłoby to nam potrzebne, jeśli same nasze istnienie świadczyłoby o tym?

Skądkolwiek, więc zmienni nie czerpią mocy, ich źródło nie obdarowuje nieśmiertelnością. Przedłuża jedynie okres, w którym mogą oddać cześć swoim dzikim tradycjom, okrutnym przodkom i szansę, by zapisać się bestialstwem w pamięci potomków. Do tego też pewnie zmierzał Quillon z Bleubet, gdy zawierał tragiczną w skutkach umowę.

Bo może w samym życiu nie chodzi wcale o to, aby zostawić po sobie ślad, który i tak kiedyś przeminie? Ogranicza się jedynie do tworzenia na ten krótki czas, aby patrzeć na owoce swojej pracy po godzinie, dniu, tygodniu, czy roku? Albo też zaszczepiania wspomnienia swojej osoby w pamięci drugiej? Zakosztowania dóbr tego świata i zmierzenia się ze stawianymi przeszkodami?

Nie wiem... Śmiem twierdzić, że jeszcze żyję, choć ostatnio usłyszałem, że niekoniecznie na takiego wyglądam. Obiło mi się za to o uszy pewne powiedzenie:

"Bo kiedy nikt nie mówi na twoim pogrzebie, to tak jakbyś umarł po raz drugi."

Możliwe zatem, że za pięćset lat nie zostanie nawet nasza urna na cmentarzu. Postarajmy się jednak, aby ostatnimi słowami, które nas pożegnają, nie były formuły urzędników. Zróbmy pożytek z wywalczanego przez żołnierzy pokoju i przeżyjmy swoje dni. Nie "przeegzystujmy", ale czerpmy z tego, co już dla tylu jest poza zasięgiem.

24 czerwca 1904 roku

Galahad

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro