Rozdział VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spotkanie o piątej rano to naprawdę fatalny pomysł – gderał w myślach Alois. Nawet tam jego głos drżał ilekroć napierała na niego fala zimnego powietrza.

Musiał nieustannie przytrzymywać kapelusz, aby nie pofrunął na wiosennym powiewie wraz z wychudzonymi gołębiami ku niebu. Samo to nie było najgorsze. Gdyby jednak wiatr wypuściłby z garści nakrycie głowy mężczyzny, a to zatrzymałoby się na drzewach porastających zbocza przy Dzielnicy Artystów. Jego odzyskanie stałoby się niemożliwe.

Alois starał się, czym prędzej zejść z deptaku prowadzącego do kotliny, gdzie wiosenne zawirowania powietrza nie zdzierały z przechodniów poszczególnych elementów garderoby. Niewielu go w tym popierało, a najpewniej nikt. W końcu tylko Alois zrywał się z rana zamiast cieszyć się miękkim łóżkiem, nim Szare Koszule zamkną go w celi.

„E.A." jednak nieprzypadkowo wybrał porę spotkania. Kiedy Alois gimnastykował się, aby przejść przez płot i opuścić swoją dzielnicę przez posesję sąsiada, całe Kariorum na chwilę spowijała martwa cisza. Tylko wtedy patrole milicji zajeżdżały do baz w różnych punktach miasta, aby zmienić się z innymi mundurowymi. Ci z dziennej warty zaś poruszali się pieszo. Tak też nawet oczy Szarych Koszul „mrugały", dając szansę przejść Aloisowi przez rynek, pod urzędem, a następnie zejść zarośniętą ścieżką, która kiedyś prowadziła do akademii magów na samo dno kotliny pomiędzy kamienice i to niepostrzeżenie.

Alois poruszał się szybkim krokiem. Starał się trzymać nerwy w ryzach, ale nie było to łatwe. Nie zakładał wcześniej, że dostanie główną rolę w reżyserowanym zabójstwie w ramach zaproszenia na bal, a tak się stało. Brakowało tylko, żeby w ruinach term przypisano mu odprawianie jakiś krwawych rytuałów!

Dzielnica Artystów przechodziła powoli w strefę, której nazwę pochłonęło zapomnienie. Konary drzew wyrastających na pozostałościach przydomowych ogródków zlewały się z drewnianymi elementami rusztowań. Przez prześwity w koronach wybujałych drzew wpadało światło, ułatwiające odróżnić dawną drogę wiodącą do centrum miasta od granic zarastających posesji. Prócz drewna i metalu, gdzieniegdzie można było dostrzec odłamki szkła, w których przeglądało się niebo w kolorach złota, jasnego błękitu oraz landrynkowego różu.

Alois jednak kierował swój wzrok nie na stopy, a nieliczne elementy konstrukcyjne, za którymi mogli skryć się milicjanci. Żałował, że nie mógł przejrzeć poczerniałych cegieł na wylot, aby upewnić się, że nikt nie podążał jego śladem. Nie miał czasu sprawdzać każdego winkla wystającego ponad pagórki gruzu po zawalonych ścianach. Jeśli jednak nos go nie okłamywał, jak dotąd dobrze spisując się z wykrywaniem kłopotów, póki co nie wyczuwał nikogo.

Alois położył rękę na sercu, odmawiając pośpiesznie formułkę modlitewną do Boga, kiedy czarny kamień wyznaczający szlak, zamienił się w rudy piaskowiec. Wchodził bowiem do kompleksu świątynnego oddającemu mu niegdyś cześć. Kościół pozostawał kościołem bez względu na jego stan, prawda?

Akurat nos zaczął swędzieć Aloisa podrażniony chemiczną wonią. Było to wyraźne, bo kontrastowało z zapachem próchniejącego drewna i wietrzejącego kamienia. Kiedy Alois przesunął wzrokiem po białych podstawach kolumienek, nie zauważył jednak nikogo.

Połamane trzony przypominały wyszczerbione zęby potwora z oceanicznych głębin, a czerwone schody jej wywalony język. Alois nie mógł znaleźć skojarzenia dla wyrastających spomiędzy płyt żywo zielonych siewek brzóz.

Skrzywił się, kiedy wiatr znowu usiłował pozbawić go kapelusza. Przycisnął go do głowy i wspiął się w stronę głównej sali, gdzie to kapłani kiedyś głosili słowo mające zachęcać do robienia pożytku ze swoich rąk. Nie tylko tych cielesnych, ale także duchowych. Z jakiegoś powodu wnętrze Aloisa spowiła powaga porównywalna z tą, która ogarniała go, gdy przebywał na cmentarzu.

Kershaw wytężył słuch. Musiał znaleźć ujście źródełka, które kiedyś zasilało termy. By tam trafić, musiał co prawda wpierw przejść do zarośniętych kadzi obok budynku świątyni. Nie szkodziło jednak, żeby już poszukiwał przynajmniej wskazówek, by trafić na miejsce spotkania.

Mężczyzna zmarszczył brwi, rozglądając. Nie sądził, że pośród ruin mógł mieć takie trudności ze znalezieniem kogokolwiek.

A może ten E.A. wyrolował mnie na dudka i sobie smacznie śpi? – pomyślał, na co parsknął, żwawo zeskakując z murku. Z jego szczęściem pewnie tak było...

Zaletą ruin było to, że Alois mógł przez nie przejść bez większych problemów. Nie mógłby tego zrobić, gdyby czas obchodził się z nimi łagodniej, a na jego drodze stały liczne ściany.

Kershaw zrobił głęboki wdech, mrużąc oczy. Wyczuł wilgoć, która niosła ze sobą charakterystyczną nutę materiału i papieru kredowego. Musiał dobrze trafić, choć nikogo nie było na dnie okrągłego basenu ani nie siedział na schodkach go otaczających. Alois rozejrzał się po okolicy. Zarośla zasłaniały mu widok na „żywą" część Kariorum. Za to dobrze widział pustkę roztaczającą się wokół.

Alois sięgnął do kieszeni kamizelki. Kiedy jednak zerknął na tarczę busolki, zamarł.

– No dalej! – popędzał zegarek, pstrykając w szkiełko, aby wskazówki znów zaczęły chodzić. – No rusz się!

Choć jego prośby zostały wkrótce wysłuchane, nie przyniosło to zamierzonych rezultatów. Cud techniki zwany czasomierzem wskazywał bowiem drugą w nocy, więc Alois nie mógł stwierdzić, czy też może to on się spóźnił, a nie E.A.

Schował busolkę, wygładzając granatowy materiał, z którego uszyto jego kamizelkę. Następnie zszedł na dno zbiornika, kalkulując, czy dotarcie pieszo do ruin mogło mu tyle zabrać, żeby tajemniczy osobnik mógł stracić cierpliwość, o ile w ogóle przyszedł.

Kiedy młodzieniec zszedł na samo dno zbiornika, w pierwszej chwili zauważył jedynie trochę śmieci, mchu i kilka kępek trawy. Zamiast jednak podejść do źródła, które ściekało po kilku stopniach wąską strugą aż do olbrzymiej poduchy z mchu, skierował się do ujścia z term.

Alois starał się nie wnikać, jakie brudy nim uchodziły, by naznaczyły obślizgłą skałę odorem. Było to jedyne miejsce, w którym mógł skryć się dorosły człowiek. Choć przez smród mężczyzna nie mógł wyczuć żadnej z woni, które go tu przywiodły, uznał uchylone kraty u wejścia do kanału za istotną wskazówkę. Jedyną.

Naprawdę był tak zdesperowany, żeby pakować się w jakieś cuchnące interesy tylko przez wzgląd na obietnicę informacji? Alois odpowiedział sobie na to pytanie, wchodząc przygarbiony do kanału.

Coś wiło się w nim w proteście, kiedy szedł ku ciemności. Mlaskanie podłoża, a także kwaśny zapach okazywał się zbawienny. Dzięki nim, Alois mógł szybko wyprzeć się wspomnień z Ezdenu, które pojawiały mu się przed oczami.

Marsz po omacku ciągnął się niemiłosiernie. Sporadyczne poślizgnięcia się na bliżej nieokreślonych brudach stanowiły jedyne urozmaicenie od przeciskania w ciasnym korytarzu niczym dżdżownica.

Przynajmniej do czasu aż skręcił, a w oddali błysnęło światełko... Szedł ku niemu chyba tylko z ciekawości. Nie mogło być bowiem wyjściem z kanału. A może mogło? Alois nie znał się na hydraulice.

Wkrótce jednak znalazł potwierdzenie dla swoich domysłów. Ledwie jasny punkcik rozszczepił się, przybierając kształt latarni, oraz roztaczanej przez niego łuny.

Alois mimowolnie zwolnił. Jego nos podrażnił zapach męskich perfum, który jednak nie mógł przytłumić chemikaliów do prania ubrań. Za to odór pleśni i zgnilizny nie mógł go zdominować. Przynajmniej Kershaw miał już pewność, że z jego zmysłami naprawdę działo się coś niedobrego.

Jeśli to tylko głupi żart, to odpowiem nie za jedno, a dwa morderstwa – pomyślał Alois, gdy już jedynie winkiel oddzielał go od właściciela zapachu przywodzącego na myśl biurokratę. Słyszał także jego oddech, lecz podobnie jak on, jeszcze się nie ujawniał.

Czyżby E.A. dawał mu szansę na odwrót? A może wabił w pułapkę? Gdyby Aloisa nie osaczał Butler, a i Riffowi było lżej, to by nawet nie zrywał się z rana. Skoro jednak rzeczywistość wyglądała inaczej, miał zamiar doprowadzić sprawę do końca.

Alois zrobił krok, wchodząc do nawy. Ulżyło mu, gdy wreszcie się wyprostował, a w kręgosłupie na wysokości lędźwi przestało go kłuć. Otrzepał marynarkę, jakby mógł tym samym uwolnić się od zapachu, którym nasiąkało jego ubranie. Nie odrywał przy tym wzroku od młodzieńca w okularach.

– Witam – przywitał się Abernathy. – Piękny poranek, prawda?

Alois uniósł brwi. Może, ale nie ubolewałbym zbytnio, gdybym zamiast go podziwiać, mógłbym się wyspać – pomyślał żartobliwie, próbując się nieco rozluźnić. Wciąż jednak czuł ucisk na gardle, lecz z twarzy nie było to widoczne.

– Czemu „E.A"? – spytał nisko, lecz bez śladów drżenia gardła poprzedzających warczenie.

Aplikant poprawił marynarkę, wstając ze stołka.

– Ernest Abernathy – przedstawił się.

Dopiero wówczas Alois zwrócił uwagę na drzwi za młodzieńcem. Jak nie można było podważyć wiekowości kanału i ruin na powierzchni, tak przejście w nawie pochodziło już z bliższych czasów. Metal, z którego je zrobiono, jednak nosił już na sobie ślady użytkowania.

Alois kiwnął głową, czując zarazem zawód jak i satysfakcję. W końcu jego domysły okazały się słuszne, nawet jeśli mógłby położyć im kres, jedynie nie biorąc nazwiska aplikanta Maxwella za jego imię.

– Chciał mi pan coś powiedzieć – przypomniał Aloisi.

Młodzieniec zerknął za siebie, a konkretnie na tajemnicze drzwi. Szepnął:

– Owszem.

– Dlaczego?

– Bo mam do pana interes – aplikant powiedział poważnie, jakby w innym przypadku był gotów zmusić Aloisa do spełnienia jego woli.

Pomiędzy mężczyznami zapanowała pełna napięcia cisza. Ernest podsunął czubkiem palca nosek metalowych oprawek. Alois zaś pozostawał w bezruchu.

– W takim razie może przybliży mi pan swoje oczekiwania – zaproponował Kershaw, starając zabrzmieć dostojnie. – Bo pewnie ze swoimi dojściami moja sytuacja nie jest panu obca?

Młodzieniec uśmiechnął się krzywo.

– Niestety. Nie mogę jednak zbytnio ryzykować – uprzedził Ernest, nieznacznie mrużąc oczy.

– Ryzykować? Samo przebywanie tutaj jest ryzykowne – prychnął Alois. Już miał przeczesać włosy ręką, kiedy przypomniał sobie o kapeluszu. Zdjął go, czym prędzej próbując doprowadzić go do porządku.

– Nie pomyślał pan, co stałoby się, gdyby korytarz był w gorszej kondycji? Albo gazy gnilne okazały się łatwopalne? – Alois wskazał nakryciem głowy mrugającą, żółtą lampę.

Aplikant wypuścił powietrze z płuc.

– Myślałem, że komuś w pańskiej sytuacji będzie to raczej obojętne. Nie zmienia to jednak faktu, że daleko nie zajdziemy, jeśli będziemy się licytować – stwierdził stanowczo Ernest. – Osobno, oboje jesteśmy na przegranej pozycji. Razem też, ale przynajmniej możemy kupić sobie trochę czasu. Pytanie, czy jest pan w stanie zaakceptować, że nasz los jest przesądzony.

Alois zmarszczył brwi. Może i aplikant miał determinację, ale nie skazańca, który chwytał się ostatniej deski ratunku. Widział Vangelisa szukającego sposobu na zachowanie uczciwości pomimo niewoli, Griffina wygrzebującego odwagę w oczekiwaniu odpowiedniego momentu na ucieczkę, Reagana walczącego o człowieczeństwo, gdy próbował przeciwstawić się nowej naturze, aby nie skrzywdzić brata... Cokolwiek pchało aplikanta do działania, nie było to tak desperackie.

– Nie będę wchodził z panem w dyskusje na tle światopoglądowym – zaznaczył twardo Alois.

Aplikant spojrzał na niego, chowając ręce do kieszeni spodni.

– Aby na pewno, Galahadzie?

Ernest sięgnął do lewego rękawa, odsłaniając nadgarstek. Przyjrzał się tarczy zegarka ręcznego. Alois zaś poczuł się nagle skrępowany faktem, iż to, czym do niedawna się szczycił, ujrzało światło dzienne.

– Szare Koszule nie niszczą tego, co może się im kiedyś przydać. Tylko to, co może ich pogrążyć, choć czasami podejmują ryzyko – powiedział Ernest, uważnie przyglądając pobladłej twarzy rozmówcy. – Jeśli wie pan, co mam przez to na myśli, niech spróbuje pan zrobić z tego pożytek i dołoży wszelkich starań, aby Butlerowi nie poszło zbyt łatwo.

Alois skrzyżował ręce, nie zakładając kapelusza.

– Skoro to takie oczywiste, kto zabił sędziego, to czemu to pan nie wytoczy tych swoich „niepodważalnych" dowodów?

Aplikant przełknął ślinę, a jego oczy zniknęły za odbijającym się w okularach światłem.

– Bo jestem spadkobiercą sędziego – powiedział, ale nie zadzierając głowy do góry, aby spojrzeć Aloisowi w oczy. Nie wynikało to z ograniczeń narzucanych przez sufit. – Maxwell nie miał krewnych. Przepisał na mnie wszystko. Butler zaś zrobił z tego dowód, że miałem motyw zabić sędziego – opowiedział rzeczowo.

– A to nie ja jestem przypadkiem podejrzany? – zapytał Alois nieprzekonany.

Czyżby istniał na tym świecie jeszcze ktoś kierujący się zasadą „wróg mojego wroga, jest moim przyjacielem"? W świecie, gdzie zgodnie ze słowami Leadra, wyrzucano sojuszników z domów albo ich zabijano?

Ernest już zdradził swoją wiedzę o Aloisie. Kershaw miał poważne wątpliwości, czy przez te swoje głupie artykuły nie dał wrogom narzędzi, aby nim manipulować. Nie chciał być brany za naiwniaka. Nie po tym, jak nie poznał się na intencjach Souvage'a, a nawet Sophii!

Aplikant pokręcił głową, przejeżdżając rękoma po rozczochranych włosach.

– I tu się zaczyna zabawa! – westchnął ironicznie. – Mają haka na każdego. Dzięki temu to wszystko chodzi jak w zegarku. Nikt nie może uwolnić się z tej machiny, dopóki nie uznają go za bezużytecznego. Co do pańskiego podejrzenia... – Młodzieniec sięgnął do płaszcza po rękawiczki. Kiedy je zakładał, mówił – Z racji, iż ma pan stały kontakt z Puccim, który jest aptekarzem, dysponuje pan też środkami, aby dokonać morderstwa. Jego wątpliwa reputacja też robi swoje. Żeby nie było... – zastrzegł, unosząc palec w górze. Nim Alois zrobił pożytek z zaczerpniętego tchu i coś powiedział, student wyjaśnił: – Jak ja zrobię coś nie tak, to powiedzą, że zrobił to pan na moje zlecenie.

– Dlatego posłużył się pan Dormhallem, żeby mnie nie skojarzono z panem – stwierdził Alois. Ernest kiwnął głową, gdy już uporał się z drugą rękawiczką. – Czemu akurat on? – dopytywał, gdy okularnik poruszał palcami, próbując odnaleźć się w nowym elemencie garderoby.

Ernest spojrzał na sufit, jakby odpowiedź miał zapisaną pośród pajęczyn i skaz na chropowatym kamieniu.

– Był dostępny, a jego spotkanie z panem niepodejrzane. Poza tym... – Otrzepał ramiona z kurzu, który osiadł na jego ubraniu. – Czy ma pan też takie wrażenie, że jest nieco dziwny, nawet jak na Południowca?

– Wy to naprawdę wszystko wiecie... – mruknął, mając już po dziurki w nosie, i to dosłownie. Smród znowu stał się dokuczliwy, po gardle rozeszły się wibracje, a zęby zaswędziały, gdy Aloisa ogarnęło wzburzenie.

– Oni... – podkreślił Ernest, zaczynając badać metalowe drzwi. – Ja wydzieram jedynie ochłapy. Na przykład... Miejsce wytworzenia żaru użytego do otrucia sędziego. – Aplikant przesunął nogą stołek, aby mieć lepszy dostęp do krawędzi pod zamkiem drzwi.

Alois spojrzał na taflę poszarzałej, matowej blachy, jakby ujrzał ją po raz pierwszy. Przebiegł go dreszcz. To ostatnie miejsce, w którym powinien się znaleźć jako podejrzany! Przynajmniej podejrzany, który jest winny i będąc osaczonym, próbuje zniszczyć wszystko świadczące o jego winie...

W takim razie pan Abernathy byłby już uznany za ewidentnego współwinnego – próbował się pocieszyć Alois.

Aplikant kucał, patrząc na dziurkę od klucza. Najprawdopodobniej zamek był jedyną przeszkodą, która stała na drodze ku poznaniu choć części prawdy o zbrodni. Młodzieniec nie zrażał się jednak tym, że najprawdopodobniej nie miał klucza. Alois nie był tego pewny, dopóki okularnik nie odsłonił torebeczki przypominającej portfel, ale przyczepiony do paska spodni.

– Jest pan pewny, że to tutaj? – spytał, kiedy Ernest sięgnął po dwa cieniusieńkie śrubokręciki i zaczął nimi manipulować w zamku.

– Prawie tak – wyseplenił, trzymając w ustach trzeci szpikulec. Ani na chwilę nie przestawał przy tym operować dłońmi. Alois z coraz większą konsternacją przyglądał się ruchom studenta, które precyzją przywodziły na myśl zegarmistrza. Tego raczej nie uczono na prawie.

Kiedy zamek szczeknął, a zapadka wyskoczyła, drzwi gładko przesunęły się w stronę młodzieńca. Ten uśmiechnął się niczym łotrzyk, gdy stanął na równe nogi.

– Może nie wyglądam, ale swojego czasu należałem do szczególnie trudnej młodzieży. Sędzia próbował mnie wyprowadzić na ludzi. – Po krótkiej pauzie dodał niewesołym śmiechem: – Ale twierdził, że przyszłość jest tajemnicą i powinno się do niej szykować niczym do wojny. Tyle że walutą przetrwania są umiejętności.

Wyjęty z ust śrubokręcik schował wraz z innymi narzędziami do portmonetki.

Alois zrobił niepewny krok w stronę przejścia. Pociągnął nosem, ale nie wyczuł woni starości. Przez chwilę poczuł zawód, kiedy jedynym co ujrzał za metalowymi to – cóż za zaskoczenie! – ciemność. Poruszenie powietrza jako jedyne wskazywało, że może dalej napotkałby większe pomieszczenie.

Do jasnej ciasnej! Nie jestem psem myśliwskim, żeby rozpoznawać każdy zapach! Tylko wariatem, który rozpoznaje niektóre z nich! – uspokajał siebie Alois. Przynajmniej próbował, bo oto mógł być mordercą, który się nigdzie nie włamał, albo mordercą z wtargnięciem do tajnego ośrodka milicji na koncie. Po prostu nic, tylko brać!

Poza tym drżenie w jego gardle wzmogło się. Prawa ręka znów zaczęła pulsować bólem, ale ten przechodził żyłami do nawet najdalszych części ciała. Najgorszym z tego było jednak trwające swędzenie zębów! Coś podobnego nigdy wcześniej go nie spotkało, a przecież nawet mieszkał u zmiennych!

– Idzie pan? – spytał Ernest ewidentnie zdecydowany wejść do środka. Zrobił krok ku ciemności, a jego okulary odbijały światło, jakby chcąc tym samym przypomnieć, że Alois musi w końcu podjąć decyzję.

Kershaw schował twarz w dłoniach. Nie zrobił tego jednak tylko po to, aby ukryć emocje. Warknął w nie, licząc, że uda mu się w ten sposób nieco stłumić ten zwierzęcy odgłos. Sądząc po nieciekawej minie studenta prawa, pozwolił sobie na zbyt duży optymizm. Za to Alois pozbył się jednoczesnego ucisku i wibracji w gardle, a nawet części napięcia. Pulsowanie w ciele ograniczyło się zaś tylko do prawego przedramienia.

Co się zaś tyczyło pomysłu spędzenia poranka na włamaniu do oficjalnie nieistniejącej wytwórni trucizn?

Alois zrobił krok w stronę Ernesta. Aplikant nie odsunął się, ani nie odskoczył, choć przemknęłoKershawowi, że tak zrobiłby na jego miejscu. Zerknął krytycznie w mrok, przejeżdżając językiem po zębach.

Gdy spojrzał na Ernesta, mlasnął:

– Zbyt dużego wyboru to ja nie mam. – Wytknął aplikanta palcem. – Jeśli się jednak zgubimy, będzie mnie miał pan na sumieniu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro