Rozdział X cz.II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nadal nie mógł dojść do siebie po wybuchu Riffa. Choć do końca życia miał pamiętać nalewkę, która sprawiała, że pijący stawał się marionetką otaczających go ludzi, pierwszy raz mu się zdarzyło, żeby doświadczył na sobie morderczego oblicza magii, nawet jeśli wyszedł z tego cało.

A Leadr co chciał zrobić nad Rzeką za pomocą swojej magii? Podać pomocną dłoń? – przypomniał sobie Alois rozkaz księcia i krwawą magię zmiennych posilającą się przegranymi.

Niemniej minęła chwila, nim Kershaw uspokoił szybko bijące serce i zszargane nerwy. Czuł jednak, że czerwień nie wycofała się zupełnie ani nie zapadła w sen tak jak na spotkaniu z mechanikiem.

Alois miał spytać o to dziwne zjawisko Griffina, ale wstrzymał się z tym. Zwłaszcza, gdy mag zaczął sam odsuwać meble, robiąc miejsce w pomieszczeniu. Wyjaśnił, że oszczędzał w ten sposób magię, która potem miała mu się przydać do rytuału. Gdy Alois wstał, aby wspomóc przyjaciela, ten rzucił w niego swoją marynarką, bo "chciał to zrobić sam".

Co by nie chciał, Riff zachowywał się dziwnie! Jako mag już nie był typowo "normalny", ale w tej chwili świrował nawet jak na siebie.

Griffin wyzbierał wszystkie lampki naftowe w pokoju i ułożył w kręgu. Następnie sięgnął do swojej walizki.

Alois widział, jak koszula kleiła mu się do karku od pośpiechu, który sobie narzucił. Miał wątpliwości, czy aby bladość na twarzy Griffina wynikała wyłącznie ze zdenerwowania. Nie widział żadnej poprawy u przyjaciela od czasu sprzed przyjazdu Margo, choć przecież było już "tak dobrze".

Kershaw przebiegł dreszcz, gdy twarz maga pociemniała, a spojrzenie płonęło od kotłujących w jego głowie myśli. Zastanawiał się, czy gdyby Ezdeńczycy zobaczyli Griffina w tej chwili, zlękliby się.

Alois zerknął na busolkę. Teoretycznie miał wystarczająco dużo czasu, aby uniknąć milicji wracając do domu, lecz bezczynność dawała mu się we znaki. Czuł, jak siniaki na plecach nabrzmiewały od napływającej krwi. Nie było to tak uciążliwe, kiedy swój intelekt koncentrował na próbie przewidzenia, co mag zrobi. Ostatecznie nie udało mu się to ani razu.

Kiedy Alois myślał, że Griffin zacznie preparować miksturę z przyniesionych ziół, ten nakreślił nimi malutki krąg w centrum oświetlonego fragmentu podłogi. Zamiast usypać z branej w garść soli jakiś kopczyk, mag wsypał ją do oleju o zapachu dymu. Tą mieszaninę przelał z zielonej buteleczki do porcelanowego naczynka. Tak więc Alois nie miał intuicji do sporządzania mikstur, ale za to dobrą pamięć.

Dlatego stał się czujny, gdy Griffin przywołał swoją magię i zaczął kreślić nią na ziemi trzy symbole.

– Dwie linie na znak Ludu Dłoni, które kierują po łaski Pana i którymi wydzierają to, co im nieprzeznaczone – wyliczał, wypalając w kamieniu mosiężny ślad. – Jedna dla Ludu Krwi, której są naczyniem i którą przelewają.

Mag przeszedł na drugą stronę kręgu, aby dorysować ostatni symbol.

– Koło poświęcone Ludowi Umysłu, który zbiera mądrość zaklętą w świecie i innych ludach – zakończył patetycznie ze spuszczoną głową.

Czy mi się wydaje, czy w książce zmiennych przedstawiono wszystkie ludy w mniej stronniczy sposób? – pomyślał Alois, nieśmiało podchodząc do Griffina. Już trzymał w ręku pióro Celiasa wzięte z pracowni chemicznej.

– Podaj mi skalpel z walizki – polecił Riff, nim młodzieniec choćby pokazał mu przedmiot.

Alois wzdrygnął się, domyślając, iż w magii nic nie było stosowane tylko na pokaz.

– Chcesz kogoś kroić? – spytał, odnajdując na dnie walizki skórzaną saszetkę, a tam kilka przyrządów do wstępnej obróbki ziół.

Przez chwilę zmagał się z lękiem przed skaleczeniem, ale przypomniał sobie, że przecież nosił rękawiczki. Nieco śmielej sięgał już potem po kolejne nożyki, aż wreszcie znalazł tego, którego szukał.

– Konkretnie to ciebie – raczył poinformować Aloisa Griffin, gdy ten już niestety podał mu skalpel.

Młodzieniec zamrugał, prosząc Boga, aby mag żartował.

Riff przyjrzał się uważnie srebrnemu ostrzu, jednak ze śmiertelną powagą. Aloisowi przemknęło przez myśl, że może przyjaciel chciał go nastraszyć, aby nie dopełnić rytuału.

– Gdy przytaczałem wspomnienia zaklęte w długopisie Butlera, widziałem je, bo były spisane w... Tym samym języku. Języku magii. – Spojrzenie maga złagodniało, gdy padło na pobladłego Aloisa, któremu zrobiło się niewiarygodnie zimno. – Jeśli masz coś zobaczyć, muszę jakoś tak pokierować zaklęciem, aby wizja pojawiła się też u ciebie. O ile w ogóle się pojawi... – zastrzegł mag, zerkając przygotowane stanowisko.

– Ale że... – Alois przełknął ślinę, ale nadal czuł gulę w gardle, gdy szepnął: – Krew?

Mag westchnął, przygładzając wąsik wolną ręką.

– Nawet nie wiem, czy to wyjdzie, ale sfinksy to zmienni, nie? Lud Krwi – tłumaczył łagodniej, jakby wcale kwadrans wcześniej nie posłał Aloisa na przeciwległą ścianę. – Nie musimy tego robić.

Alois zerknął na błyszczące ostrze w ręku maga. Choć od najbliższego zmiennego dzieliło go kilkaset kilometrów, czuł tępe kłucie tam, gdzie Beliar przejechał nożem przed miesiącami.

Tu jednak nie chodziło o amputację... Tylko kilka kropelek... Nawet mniej niż utoczył z niego Leadr na Rzeką.

Alois zdjął marynarkę, po czym rozpiął lewy rękaw koszuli i podwinął do łokcia. Zdjął rękawiczkę, wepchnął do kieszeni spodni, a następnie wystawił przedramię w stronę maga.

– Tnij – syknął przez zaciśnięte zęby.

Riff uśmiechnął się kwaśno, zerkając w stronę sufitu, jakby odpowiedź Aloisa go nie zaskoczyła ani nie satysfakcjonowała. Mag posłał go jeszcze po bandaż, a następnie poprowadził w stronę miseczki z olejem.

– To sobie przyciśniesz do rany – powiedział Riff, podając białe zawiniątko przyjacielowi. – Dobra... W tym punkcie wystarczyło tylko wrzucić rupieć do gara i odmówić formułkę. Sfinks zrobił sobie ze mnie tego rupiecia... wtedy, ale nie było tej całej oliwy i w ogóle... – mag machnął ręką, pochmurniejąc. – Przynajmniej dzięki rozproszeniu magii nie trwało to długo...

Alois nie miał serca zapytać, co wiązało się przez rozproszenie magii, ani też drążyć tematu. Nie cierpiał też na nadmiar czasu, szczególnie, że każda sekunda zwłoki niosła ze sobą ryzyko. Jakie? A takie, że wycofa się jak ostatni tchórz!

– To po co dajesz tą oliwę? Albo ziółka? – spytał Alois, opuszczając rękę.

– Bo ładnie pachnie, oczywiście, a coś ty myślał? – prychnął mag, znacząco spoglądając na przyjaciela. Kontynuował wprowadzenie: – Potem będziesz myślał, że robię z ciebie durnia...

– Nie będę.

– Będziesz. Jeśli jednak wszystko dobrze pójdzie dobrze, a raczej nie pójdzie, tutaj – mag wskazał palcem przestrzeń nad misą. – Pojawi się kolorowa chmura. Jeśli pójdzie wręcz cudownie, może nawet poznasz skrawek życia tego typa. A teraz... – Mag podrapał się po głowie. Szepnął grobowo: – Bóg niech ma nas w swojej opiece i tego typa, który zaprowadził cię tam, gdzie znalazłeś to.

– Skąd niby to wiesz, że nie poszedłem sam? – spytał Alois ze zmrużonymi oczami.

Griffin westchnął, kurcząc w sobie. Minę miał taką, jakby wstydził się słów, które chciał właśnie wypowiedzieć.

– Znam cię od zawsze, Ali, i nie masz natury detektywa.

Mag przełknął ślinę, ale nie powiedział już nic więcej. Jedynie wystawił swoją dłoń w stronę przyjaciela.

Alois sięgnął po długopis Celiusa, który na chwilę schował do kieszeni spodni. Podał go Riffowi, ale ten zacisnął rękę na jego nadgarstku. Nim młodzieniec zdążył zareagować, mag przejechał ostrzem skalpela po skórze przedramienia.

– Popaprało cię! – Wymknęło się Aloisowi, który z warkotem wyszarpnął rękę.

Odruchowo przycisnął do niej bandaż, toteż nie mógł zobaczyć głębokości nacięcia. Piekło go jak diabli! I jeszcze krwawiło na tyle, że wystarczyła chwila nieuwagi, żeby upaskudzić całą posadzkę! O ubraniu, w którym musiał przemknąć pod nosami milicjantów, już nie wspominając!

– Masz strasznie zimne ręce – palnął mag, wrzucając nóż do walizki. Nawet go nie czyścił, wzdrygając się.

Alois spiorunował przyjaciela wzrokiem. Nadzwyczaj uprzejmym, że wręcz jadowitym, tonem odpowiedział:

– Tak jest, ale chodzę na seanse na komendę i do urzędu. Po nich krew we mnie wręcz wrze – spuentował z nieprzyjemnym uśmiechem, dociskając opatrunek do rany.

Mag przewrócił oczami na komentarz przyjaciela. Przedrzeźniał go, mówiąc:

– Nie marudź, tylko to przyłóż i nie wbij mi niczego w plecy, panie mądraliński.

Mimowolnie Alois spełnił jego sugestię. Odsunął się na pół kroku i poprawił uchwyt na bandażu.

Griffin nie pozwolił potem już niczego więcej powiedzieć. Krew, która skapnęła do misy, najwyraźniej była wystarczająca. Od razu zaczął mówić formułkę.

I w istocie nic się nie działo.

Mag łamał język na dziwacznych głoskach, a Alois patrzył, jak kieruje je do pióra Celiusa. Żeby mówił w jakimś określonym rytmie! Przypominał gaworzące dziecko, które próbowało powtórzyć melodię kołysanki po swojej mamie. Griffin jednak nigdy nie miał talentu do śpiewu, a teraz wystawiał uwagę i cierpliwość przyjaciela na ciężką próbę.

Półmrok pozostawał rozrzedzony jedynie przez płonące słabym światłem lampki naftowe. Powietrze przesycała mieszanka kurzu, oleju roślinnego, ziół i metaliczny smród krwi pod opatrunkiem. Ciszę zaś zakłócały przygłuszone zabawy w głównej izbie karczmy oraz mówiący mag.

Alois starał oddychać jak najciszej. W zasadzie to nawet nie mrugał, zaklinając rzeczywistość.

Nie mógł przekląć Butlera i Sophii? Wyżywał się na Celiusie, a konkretnie to jego długopisie. Ten jednak nie wykręcał się jak pokazane kiedyś pióro Butlera, tylko leżał spokojnie na dnie miseczki.

Na litość boską! Alois nie wiedział, co robić! Ten przeklęty rytuał był jego jedyną szansą, aby udowodnić Ernestowi, że jego los nie był przesądzony! Że jeszcze wszystko mogło wrócić do normy, a on wieść spokojne życie!

Dlatego odprawiając w umyśle własne czary, przywoływał w głowie każdego, kto wpędził go kiedyś w sytuację bez wyjścia... A on wyszedł z niej cało.

Aloisa przeszedł dreszcz, gdy mag wreszcie powiedział coś w miarę rytmicznie. Nie spodziewał się bowiem usłyszeć "Vida Tigri". Czemu? Przecież to było logiczne!

"Bogini! Wytocz sól życia z tego naczynia i ukaż ją swoim dzieciom!", mówił koślawo mag, nawet nie znając znaczenia tych słów. Jego oczy błyszczały. Symbole wokół miseczki także zaczęły migotać, czymś na kształt poświatła, gdy umknęło się wzrokiem po wpatrywaniu w tarczę słońca.

Serce Aloisa zabiło, gdy jego modły miały zostać wreszcie wysłuchane!

Pośród ciemności uniosła się malutka stróżka magii. Nie rozszerzyła się jednak w obszarze, gdzie wskazał wcześniej Griffin. Wzniosła się jeszcze wyżej, drżąc niczym dym na wietrze. Nie przerwała swojego lotu ku niebiosom, napotkawszy przeszkodę w formie sufitu. Wniknęła w niego i tam przepadła. Symbole wokół miseczki zgasły.

Mag zamilkł, a jego grdyka zadrżała. Riff nadal nie wyszedł ze swoistego transu. Ręce mu zdrętwiały, choć nie z powodu upływu krwi i chłodu pomieszczenia.

– Przepraszam... Nie dałem rady... – wysapał Griffin, zamykając oczy.

Alois spuścił wzrok na ziemię.

– Uprzedzałeś, że tak może się to skończyć – odpowiedział cicho.

Kershaw jeszcze nie czuł, aby rosła w jego piersi bolesna rana rozczarowania. Jeszcze miał zbyt wiele myśli i emocji, które niczym ziarenka piasku w klepsydrze były skazane grawitacją na upadek. Dzięki nim jednak Alois jeszcze nie stracił woli do działania.

Bo to nie mógł być koniec!

Alois podszedł do maga i wystawił rękę. Odsłonił ranę. Nacięcie na przedramieniu okazało się już zupełnie zasklepić, toteż zdrapał część strupa. Zimna krew powoli spłynęła na drugą stronę ręki i zaczęła powoli skapywać.

– Co ty robisz? – szepnął Griffin z rozszerzonymi oczami.

Alois przykucnął, a następnie zacisnął palce wokół skaleczonej tkanki. Do czarki wpadła duża kropla czerwonej cieczy.

– Podejście drugie – wyjaśnił z zaciśniętymi zębami.

Mag otarł twarz dłońmi. Emanował rezygnacją, ale ta mijała jego przyjaciela.

– To nic nie da – powiedział cicho Riff.

– Dlaczego? – spytał Alois, wyduszając z ciała kolejną kroplę posoki.

– Bo nie mam tyle magii, aby podtrzymać rytuał wraz z twoją krwią – tłumaczył Griffin, próbując odwieźć przyjaciela od tego głupiego pomysłu. – Krew ludzi jest wręcz magio-ujemna. Nie tak jak u innych stworzeń. Tylko ktoś potężny tak jak Celius Wstrząsający Górami mógłby to przezwyciężyć.

Alois spuścił rękę, zaciskając zęby. Powstrzymał się jednak od kopnięcia cholernego ołtarzyka na przeciwległą stronę składzika.

Utoczył z siebie krwi, nawet wylądował na ścianie i nic z tego nie wyszło! Chyba za bardzo przyzwyczaił się, że coś szło po jego myśli. Jak to mówią... Jedna jaskółka wiosny nie czyni, a przecież w jego życiowym dorobku przeważały porażki.

Alois podszedł ciężkim krokiem do ławy, gdzie leżała jego marynarka, kapelusz i neseser. Nie chciał odzyskać pióra po trucicielu. Jedynie informacje, a skoro tych nie uzyskał, nie zamierzał zbierać rupieci po zdrajcy. Musiał jednak poczekać, żeby rana znowu się zasklepiła, więc usiadł.

Griffin poszedł za nim, także nie oglądając za ołtarzykiem. Alois domyślał się, że prędzej czy później i tak go "zutylizuje". Na razie jednak tak jak on przysiadł na ławie i łapał oddech.

– A może byś mi powiedział, co wiesz? – zaproponował mag, opierając łokciem i swoje kolano. – Wtedy mógłbym coś powiedzieć albo coś...

Alois pokręcił głową. Nie wiedział, od czego zacząć. Oczywiście, nie chciał zdradzać każdego szczegółu, a jedynie magiczny aspekt zbrodni dokonanej na Maxwellu. W końcu Riff zrobił już wszystko, czego od niego chciał.

Sięgnął po neseser, aby dać Griffinowi niedokończone sprawozdanie Celiusa, kiedy coś trzasnęło w przeciwległej stronie pomieszczenia. Obaj mężczyźni podskoczyli na ten dźwięk, poszukując jego źródła.

Oliwa rozlała się po ceglanym parkiecie. Nie przekroczyła jednak kręgu nakreślonego ziołami. Skorupa miseczki, w której się znajdowała, była pęknięta.

– Co do licha? – mruknął zdumiony mag, jakby widział coś istotnego, co Aloisowi akurat umykało.

Kolejny trzask przeszył powietrze, ale tym razem nie dlatego, że gliniane naczynie nie wytrzymało. Tym razem coś innego kruszało, pękało, zgrzytało miażdżone i wykręcane. Każdy kolejny hałaśliwy protest materii wzmagał mroczki przed oczami Aloisa.

Bo to były mroczki, prawda? Nic pod powierzchnią ciemnej oliwy przypominającej smołę nie błyskało na czerwono i nie gasło niczym magma w podwodnym wulkanie?

Alois wciągnął z sykiem powietrzem, opierając o kolana. Poczuł obezwładniającą słabość. Pustkę, która powiększała się wraz ze wzrostem intensywności szkarłatnych błysków.

Griffin potrząsnął go za ramię, ale ten nie tracił przytomności. Jedynie siedział wpatrzony w pozostałości ołtarzyka, które zaczęła spowijać mgła. Łuna właściwie niczym wspomnienie pogorzeliska nieopodal Wethill. Czerwień pochłaniała rozciągającą się pod sufitem ciemność, a także rozlewała po ziemi.

Alois i Griffin jednomyślnie odsunęli się w stronę metalowych wrót. Kiedy jednak mag chciał już uciec, towarzysz powstrzymał go.

Nad ceglaną posadzką bowiem magia rozbłysła, jakby karmiła się światłem zgaszonych płomieni lampek naftowych. Nie wykraczała też poza obszar wytyczony konstrukcjami ze szkła i metalu. Kłębiła się natomiast i zwijała, jakby pragnąc bycia materialną.

Aloisowi zmiękły kolana, gdy poznał intencje czerwieni. Nie chciała być zegarkiem czy łyżką, a czymś bez porównania bardziej krwiożerczym. Bestią, której pazury poczuł na własnej skórze.

Griffin przywołał swoją magię. Oczy maga żarzyły się, a jego dłonie spowijała mglista poświata. Była niespokojna niczym burzowa chmura i ciemniała jak ona wraz z upływem czasu. Brakowało tylko piorunów, które posłałby w stronę nieprzewidywalnej materii rodem zza Rzeki.

Czerwień najpierw zwinęła się, tworząc coś na kształt stalagnatu. Nie minęła chwila, kiedy utworzyła szerokie ramiona, godnie podniesioną głowę i zimne spojrzenie granatowych oczu. Płomień zbielał, oddając koloryt skóry oraz włosów postaci spoglądającej na Aloisa. Pozostałe smugi czerwieni ukształtowały inne sylwetki, choć już nie tak dumne i wyraźne.

Postać księcia rozmyła się, a czerwień dała obraz oczami kogoś, kto przemierzał tłumy. Nikt go jednak nie trącił ramieniem. Gdyby ktoś choćby spróbował, przypłaciłby to życiem.

Przymilne uśmiechy mijanych istot nie miały nic wspólnego z życzliwością. Choć zmienni nie szczerzyli kłów, nie zdradzali też po sobie wrogości. Jednak to potem właśnie oni krzyczeli rozszarpywani na polach bitew.

Alois niemal zwymiotował, gdy czerwień przesłoniła obraz krwawą łuną. Nietrudno było się domyślić, czemu właściciel oczu, którego wspomnienia pokazywała magia, zaczął znowu rozróżniać kolory, gdy przetarł dłońmi twarz.

Obraz jednak nadal przedstawiał rozmiękłą od krwi ziemię i jedną z bestii, która to skończyła pozbawiona większej części krtani. Pomimo ogromnych kłów, łusek, a także kostnych wyrostków ciągnących wzdłuż jej kręgosłupa nie wydawała się tak przerażająca w porównaniu z tym, kto ją pokonał.

Wzrok mordercy padł na jego dłonie. Błyszczały od czerwieni i odbijały słońce w zenicie. Na widok wysuniętych pazurów i czarnych palców Riff przywarł do drzwi. Alois nie wiedział, czemu sam tak nie zrobił.

Gdy jednak zmienny, który uśmiercił uprzednio kilkunastu swoich pobratymców w czasie tego upiornego kolażu, odwrócił rękę grzbietem do góry, nie trzymał jej już w powietrzu.

Morderca przyciskał tym razem ranę na brzuchu. Nie swoim. Mężczyzny, który już nie oddychał. Nie stygł też, bo nigdy nie był ciepły. Ale pod krótkimi palcami młodej dłoni nie było czuć życia, ani... ani tego czegoś tożsamego z życiem Ezdeńczyków.

Obraz tej sceny był niewyraźny. Rozmywał się. Jednak nie z powodu czerwieni, która przestała już sięgać sufitu zaplecza. Postać brodatego mężczyzny o szlachetnym obliczu była po prostu kimś bliskim dla zalewającego się łzami chłopca. Dziecka, które zaniosło się zbolałym krzykiem.

Aloisowi zadzwoniło w uszach, ale nie przegapił chwili, gdy nocne niebo przeistoczyło się w ścianę. Zwierzęcy skowyt cierpienia i furii we wrzask dorosłego mężczyzny.

Griffin osunął się na schodek przy drzwiach blady jak ściana. Alois wreszcie pojął, co też ten mamrotał od dłuższej chwili. Na śmierć zapomniał, że powinien się modlić!

Ale mężczyzna w wizji ani myślał prosić Boga o cokolwiek. Może o jedno... O co? Na pewno nic dobrego dla tego, kto dał mu przypinkę Szarych Koszul. Wyrzucił ją do wiadra przy drzwiach pracowni magicznej, a metal zabrzęczał. Przywodziło to na myśl chichot, jakim mógłby zanieść się duch zdradzonego wspólnika prześladujący swojego zabójcę.

Nieznany mężczyzna oparł się rękoma o blat stanowiska. Cały się trząsł, toteż w szkle instrumentów laboratoryjnych widział jedynie odbicie swoich rozpalonych magią oczu. Alois nie wiedział, co znalazł w bąbelku na szkle, który skupił uwagę mężczyzny. To mu wystarczyło, aby złapać wszystkie papiery w ręce i dorzucić do wiadra. Stół nadal pozostawał zasłany notatkami. Tablica z zapisaną kredą recepturą żaru niezmazana...

Mężczyzna zacisnął ręce w pięści. Magia uniosła kurz i pył z porcelanowych moździerzy. Gdy porwała papier w powietrze, niwecząc owoce pracy swojego właściciela, wyjął spiętrzone w jedną wieżyczkę wiadra, a potem rozstawił po pracowni.

Huk zwrócił uwagę milicjantów, którzy wtargnęli do laboratorium. Nie ośmielili się jednak nawet sięgnąć po pistolety i wycelować w stronę maga, który wepchnął mocą papiery do blaszanych naczyń.

Patrząc w oczy milicjantów, którzy nie zakrywali twarzy przyłbicami, objął żarem badania, pozwalając pochłonąć je przez rosnącą czerń. Dalsze poczynania Celiusa zostały już jednak tajemnicą.

Czerwień zasyczała, malejąc raptownie do cieniusieńkiej wiązki niczym płomień gazu nad zakręconym palnikiem. Magia zwinęła się w kłębek, a potem spadła do pękniętej miseczki.

Oliwa zaskwierczała, zajmując ogniem. Nie miał nic już jednak wspólnego z magią. Szybko zgasł, pozostawiając po sobie nieprzyjemny, gryzący zapach.

Griffin nie pozwolił mu zapłonąć ponownie przez posilenie się resztkami ziół wpływającej po powierzchni szlamu. Posłał cienką smużkę magi, która rozwinęła się, tworząc nad pozostałościami ołtarzyku kopułę. Dym zapełnił pokrywę przypominającą bańkę, a następnie zniknął.

Mag dyszał ciężko, ale nie tak jak Alois. Jednak w przeciwieństwie do niego musiał się podnieść z siedzenia. Kolana mu drżały, jakby grawitacja przyciągała go do ziemi bardziej niż przedtem. Ostatecznie wygrał tą z pozoru nierówną walkę. Wyciągnął dłoń w stronę swoich rzeczy i Aloisa. Magia przeszła znad ugaszonego ołtarzyka, uniosła i podała je do rąk swoich właścicieli.

Mężczyźni złapali swój dobytek i przycisnęli do piersi, jakby czerwień miała im go wyrwać w poszukiwaniu opału. Przyjaciele spojrzeli po sobie.

Gdy Alois wychrypiał hasło, a drzwi ustąpiły, nie kłopotali się doprowadzeniem do porządku czy nawet pożegnaniem.

Tylko uciekli z karczmy, co sił w nogach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro